1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Psychologia
  4. >
  5. Oryginalne imię dla psa. Refleksje bardzo subiektywne

Oryginalne imię dla psa. Refleksje bardzo subiektywne

Drops czy Kajmak? A może nostalgicznie - Reksio? Nie, jednak Fafel... Wybór psiego imienia to czasem długie godziny i porządna gimnastyka dla mózgu... (Fot. Getty Images)
Drops czy Kajmak? A może nostalgicznie - Reksio? Nie, jednak Fafel... Wybór psiego imienia to czasem długie godziny i porządna gimnastyka dla mózgu... (Fot. Getty Images)
Cóż to jest za wyzwanie! Sami sobie często stawiamy wysokie wymagania. Chcemy wybrać dla psiego przyjaciela takie imię, które po pierwsze będzie do niego pasowało jak żadne inne, po drugie będzie się wyróżniało – tak, by na hasło „Maks!” nie przybiegło piętnastu Maksów z okolicy, a po trzecie było łatwe do wymówienia, bo przecież nikt raczej nie ma gotowości na to, by odwoływać psa z gąszczu najfajniejszych chaszczy na świecie, nawołując: „Konstantynopol, natychmiast do mnie!”.

Rozumiem doskonale tę potrzebę. Przed wyborem psiego imienia najlepszego z najlepszych stawałam bowiem w swoim życiu dziesiątki razy. Jako wolontariuszka prowadząca dom tymczasowy potrzebowałam wyprodukować mocą wyobraźni i kreatywności nawet kilkadziesiąt imion rocznie, bo podopiecznych fundacji, z którą współpracowałam, ratując psie biedy i przygotowując je do adopcji, było zatrzęsienie. Chciałam, by każde imię było wyjątkowe – tak jak wyjątkowy był każdy pies, który do mnie trafiał.

Dziś, po wielu latach tej mojej psiej działalności, wiem jedno – nie bardzo się da, a przynajmniej ja tego nie potrafię – nadać psu imienia, zanim go poznamy. Możemy wymyślać sobie, w oczekiwaniu na pojawienie się nowego członka rodziny, że to będzie Precel, Wariat, Klusek, Mapet, Lejdi czy inna Pusia, ale w konfrontacji z rzeczywistością nasze pomysły z dużą dozą prawdopodobieństwa okażą się nietrafione, gdy psia łapa przestąpi nasze progi. Wiele razy przywiązywałam się w myślach do tego, że już za chwileczkę, już za momencik, będę tulić i głaskać np. Szarlotkę, a już po sekundzie pierwszego z nią spotkania z rozczarowaniem stwierdzałam, że słodziutka to ona nie jest w najmniejszym stopniu, bo lubi pokazać zęba z zaskoczenia, za to porusza się w tempie błyskawicy, jakby ktoś systematycznie doładowywał ją Duracellem, i absolutnie musi mieć na imię Petarda.

Ostatecznie niemal zawsze wygrywały u mnie skojarzenia. Przyglądałam się tym nowym domownikom z uwagą i wnikliwością i prędzej czy później przychodziło olśnienie. „Ale sztos!” - pomyślałam, gdy pod moją opiekę trafił absolutnie szalony szczeniak, z pokładami energii, którymi można by zasilić niejedną elektrownię, a przy tym bezdyskusyjnej urody, śliczny tak, jakby narysował go ktoś obdarzony gigantycznym talentem. Sztos, zwany także Sztosiem albo Tośkiem (ręka w górę, czyj pies nie ma co najmniej kilku wariantów imienia w zależności od nastroju i okoliczności tudzież drobnych psich przewinień) żyje sobie do dziś ze swoją rodziną i przez tych kilka lat nie stracił nic ani ze swej nietuzinkowej urody, ani z imponującego temperamentu.

Pasuje jak ulał, albo… wcale

Wolne skojarzenia zaowocowały w moim przypadku Trusią, która była bardzo nieśmiała, Mufką, puchatą kulką, która do złudzenia przypominała cieplutki futrzany ogrzewacz dłoni, i Rastą, bo biedaczka dotarła do fundacji z sierścią w tak fatalnym stanie, całą w dredach, że przypominała rastafarianina. Miałam też pokusę, jako osoba dorastająca w czasach PRL-u, by tłuściutkiemu pseudoamstaffowi o kształcie walca z doczepionymi króciutkimi nibynóżkami i urodzie mocno radiowej, a z całą pewnością nienachalnej, dać na imię Predom, bo wyglądał łudząco podobnie do starego modelu odkurzacza tej firmy z minionej epoki, ale powstrzymałam swe sarkastyczne zapędy i ostatecznie dziadek (bo był to wiekowy egzemplarz), dostał imię Bryś na cześć bohatera wierszyka Marii Konopnickiej. Skradł Bryś moje serce na cztery długie lata i chyba był tym jedynym, którego pamięta się już zawsze...

Do sprawy psiego imienia można podejść zgoła odwrotnie i przekornie nazwać go tak, by imię było kompletną odwrotnością jego wyglądu i charakteru. Osobiście jestem fanką takich imiennych dowcipasków. I tak znałam buldoga angielskiego, który posiadał wszystkie cechy właściwe rasie, tyle że pomnożone przed dziesięć. Był to zwierz niezwykle leniwy, powolny, zawsze wyglądał na nieco znudzonego i rozczarowanego światem zewnętrznym. Nieskory do zabawy, refleksyjny, z wybitnie oszczędną dystrybucją energii, której nie marnował na jakieś biegi, pląsy czy pogoń za patykiem, a pożytkował na leżenie w fotelu, wychodząc z ociąganiem jedynie za potrzebą, gdy nie było już innego wyjścia. Przekraczające prędkość dźwięku charty, które śmigały na psiej polance, mierzył wzrokiem z pogardą, moszcząc się gdzieś nieopodal w trawie, by odsapnąć po zrobieniu swoich wyczerpujących siedmiu kroków. Otóż nic nie śmieszyło mnie bardziej niż jego właściciel, o równie zblazowanym charakterze, który po zakończonym spacerze (w przypadku buldoga był to raczej leżing) wydawał w zwolnionym tempie komendę: „Sprint, na nas już pora, wracamy”.

Były i takie okoliczności, które wymagały wymyślenia imion hurtem. Gdy do fundacji miało jednocześnie trafić kilka lub kilkanaście psiaków, odebranych interwencyjnie z jakichś podłych miejsc od niemniej podłych ludzi. Nie chciałyśmy, by imiona naszych podopiecznych się powtarzały, bo naprawdę trudno opanować chaos w dokumentacji, który powstaje, gdy ma się na pokładzie Lunę1, Lunę2 i Lunę3. Trzeba było wymyślić jakiś klucz, by nie zatonąć w gąszczu imion różnej maści. Wymyśliłyśmy więc, że może to być kategoria – w tym tygodniu przyjadą np. warzywa, a potem tańce i przyprawy. I tak bracia identyczni jak dwie krople wody dostali odpowiednio imiona: Koperek, Kabaczek i Czosnek. Czosnek się chyba trochę obraził, w końcu na starcie został śmierdziuszkiem, ale ostatecznie nam wybaczył. Był Dżajf, Twist i była Rumba, a potem Chilli, Ginger i Kminek.

W dwupaku najlepiej

Nieograniczone pole do popisu stwarzają psie duety. Aż się prosi, by na znak idealnego dopasowania (albo mimo skrajnych różnic) nazwać takie rodzeństwo Szach i Mat czy Fiki i Miki albo filmowo - Thelma i Louise tudzież Flip i Flap. Na moim osiedlu mieszkają Wąs i Pląs (wszyscy wiemy, że wąs lubi pląs) oraz Koko i Dżambo. Osobiście znałam parkę pinczerek, która siała postrach na całej dzielni. Każda z nich ważyła niespełna 3 kilo, ale rozmiar ten nie przeszkadzał im z zaangażowaniem godnym lepszej sprawy obszczekiwać wniebogłosy każdego psiego intruza, który stanął nieopatrznie na ich drodze. Nazywały się, skądinąd wyjątkowo trafnie, Groza i Noc.

No co to jest za imię?!

Zdarzają się i imiona – mówiąc delikatnie – lekko nietrafione. Chociaż bez przesady. Na niemal każdym spacerze tłumaczę się zaciekawionym (a bywa że zniesmaczonym) psiarzom, dlaczego, na Boga, prześliczną białą suczkę z karmelowymi łatkami i uroczymi pędzelkami na uszkach nazwałam… Krowa. Ano, przez przypadek. Przyjechała do mnie ze schroniska, w którym przez telefon zapewniano mnie, że waży maksymalnie 5 kg. Na ten rozmiar naszykowałam wyprawkę – szelki, obrożę, małą miseczkę. Gdy otworzyłam bagażnik samochodu, którym podróżowała po nowe życie, ujrzałam dorodne 14 kilo psa. I w odruchu zaskoczenia skomentowałam niewybrednie: „5 kilo?? Przecież to jakaś krowa jest!”. I tak właśnie, oczywiście w założeniu tymczasowo, zostało wpisane w papiery. Pomyślałam: niech to będzie takie robocze imię, ktoś, kto ją adoptuje, nazwie ją sobie słodziutko – Chałka czy Muffinka – arystokratycznie, choćby Milejdi, albo w ogóle z rozmachem – Chanel. Życie napisało jednak inny scenariusz, bo właśnie tej psiej dziewczyny do adopcji oddać nie umiałam. Jedna na milion! Pozostała więc Krówką, a ja wszystkim tłumaczę, że to od tego pysznego cukierka, który się ciągnie i rozpływa w ustach. Chyba mi wierzą...

W ostatnim czasie, za sprawą kontrowersyjnej wypowiedzi prof. Bralczyka, przetoczyły się przez media żarliwe dyskusje o uczłowieczaniu psów i innych zwierząt. Nie zagłębiając się w szczegóły tych dysput, w których zajmuję niezmiennie jasne stanowisko (psy umierają, a nie zdychają, i kropka), wyłapałam w nich także wątki dotyczące imion. Czy to dobrze, by pies czy kot, miał na imię Tadeusz? Czy tak wypada? W końcu to jednak bohater Mickiewiczowski, a i wielu Tadeuszów ludzkich żyje wokół, więc może mają oni monopol na imiona „zarezerwowane” dla ludzi? Nie mam pojęcia. Ja tam mam kota Tadeusza. Na domiar złego, mam też psa Kazia. Wczoraj zresztą doszło do dość zabawnej sytuacji. Kazio postanowił do cna wyeksplorować krzaczory w parku, w poszukiwaniu jakiegoś pysznego śmierdzącego kąska w ramach podwieczorku. Darłam się więc wniebogłosy „Kaziuuuu!!!”, w nadziei, że wzbudzę w nim choć odrobinę pokory i jednak przybędzie, zanim będę musiała przedzierać się przez te chaszcze, by wydobyć mu z paszczy wątpliwej świeżości przysmak. Na moje nawoływania przybył jednak mały chłopczyk o włoskach cherubinka, bardzo zaciekawiony. „Pani mnie szuka?”. Chwilę później dotarł także zdyszany psi Kazio. Przez kolejne pół godziny obaj bawili się piłką i wyglądali na bardzo zadowolonych. A na pożegnanie psi Kazio usłyszał: „Fajnie, że mamy tak samo na imię. Przyjdź tu jutro!”.

Wśród moich podopiecznych był także yoreczek Jureczek, bo mi się zrymowało, a także psia Kaśka, nazywana Sołtysową, z racji tego, że miała zapędy do zarządzania absolutnie wszystkim i wszystkimi wokół. Żadna ze znanych mi Kasiek nigdy nie poczuła się urażona, a ja myślę sobie, że jeśli kiedyś trafi do mnie jakaś kolejna psia dama, to nie będę miała grama problemu z tym, by nazwać ją nawet Agnieszka Radomska – o ile będzie piękna i mądra oczywiście!

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze