1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania
  4. >
  5. Monika Walecka, czyli Cała w Mące: „Nie sądzę, żeby psy były wdzięczne za to, że je bierzemy. Po prostu oddają to, co dostają od nas”

Monika Walecka, czyli Cała w Mące: „Nie sądzę, żeby psy były wdzięczne za to, że je bierzemy. Po prostu oddają to, co dostają od nas”

Monika Walecka i Kawa (Fot. archiwum prywatne)
Monika Walecka i Kawa (Fot. archiwum prywatne)
Monika Walecka, piekarka i właścicielka piekarni Cała w Mące, od września 2020 roku jest opiekunką Kawy. I choć ich początki nie były łatwe, dziś łączy je niepowtarzalna więź. „Kawa jest psem kucharskim, kocha chleb. Za bułeczkę maślaną dałaby się pokroić” – opowiada Monika. Oto czternasty tekst, który pierwotnie miał się ukazać w „Psiej książce. 13 rozmów o miłości”.

Nigdy nie miałam psa, choć zawsze chciałam. Podobno w dzieciństwie wyszło mi w testach uczulenie na psią sierść, ale nie wiem, czy nie zostałam zmanipulowana przez mamę, która nie chciała, żeby po domu kręcił się jakiś czworonóg. Miałam inne zwierzątka – króliki, żółwie, świnki morskie. Jedyny pies w moim życiu to Bari, który mieszkał u mojej babci na podwórku. Mimo to nie określiłabym siebie mianem turbopsiary. Już w dorosłym życiu często się z mężem przeprowadzaliśmy, również za granicę, więc nie mieliśmy warunków dla psa. Przełom nastąpił, gdy sprowadziliśmy się na warszawski Żoliborz, do naszego docelowego, większego mieszkania. I gdy w 2019 zaczęłam prowadzić tutaj piekarnię Cała w Mące, którą odwiedzają niezwykle kumate pieski wraz z właścicielami. Zazwyczaj nie chcą stąd wychodzić, bo ładnie pachnie i dostają bułeczki. Z przyjemnością obserwowałam, jakie są fajne i komunikatywne, i to na nowo obudziło we mnie chęć posiadania psa. Niedługo po tym, jak otworzyliśmy piekarnię, jedna z koleżanek adoptowała psa. Siłą rzeczy temat wisiał więc w powietrzu. A potem przyszła pandemia i zapadła decyzja, że decydujemy się na adopcję.

Komplikacje

Okazało się, że zaadoptowanie psa z największego warszawskiego schroniska nie jest wcale takie proste. A wiadomo, że kiedy człowiek napotyka przeszkody, tym bardziej utwierdza się w swoim pragnieniu.

Przez pandemię bodaj po raz pierwszy w historii było tak duże zainteresowanie i schronisko mogło wybierać w kandydatach jak w ulęgałkach. Zgłosiliśmy się po jednego psa, który niestety był starszy i schorowany, co okazało się barierą nie do przejścia ze względu na nasze warunki mieszkaniowe. Mógłby w niedługim czasie przestać chodzić, a my mieszkamy na drugim piętrze bez windy. Potem zainteresowaliśmy się jeszcze jednym psem stamtąd. Pojechaliśmy się z nim zapoznać. To niesamowite doświadczenie: wyobrażasz sobie, że któryś pies cię wybierze, przybiegnie, zamerda ogonem i będzie twój na wieki. A tymczasem zwierzaki, które oglądaliśmy, to takie zabiedzone istotki, które wszystkiego się boją, wymijają cię z podkulonym ogonkiem i tylko patrzą, jak by tu czmychnąć. To sprowadziło mnie na ziemię: żaden pies w schronisku nie czeka, żeby rzucić ci się na szyję i powiedzieć: „Weź mnie do domu”.

Równocześnie Kasia, inna koleżanka z pracy, też zaczęła się interesować adopcją, bo jej dotychczasowy psi towarzysz zginął w wypadku. Upatrzyła sobie bardzo trudnego pieska, który wymagał wielu wizyt, zaczęła do niego jeździć, a my równolegle staraliśmy się o innego psa. Niedługo potem okazało się, że Kasia nie dostała wymarzonego zwierzęcia, wybrano innego kandydata, o czym poinformowano ją w sposób dość obcesowy. My zresztą też nie. Byłyśmy razem w tym procesie, dużo rozmawiałyśmy o uczuciach, które się pojawiały – bo to są niemałe emocje, kiedy się jedzie poznać potencjalnego przyszłego domownika, wyobraża się sobie, jak to będzie, jak pościeli mu się posłanie i wyprowadzi na spacer. Siłą rzeczy trochę boli, kiedy okazuje się, że ten pies jednak nie będzie twój. Absolutnie rozumiem, że schroniska chcą jak najlepiej dla swoich podopiecznych. Ale trzeba też pamiętać, że ludzie bardzo się angażują w ten proces.

Adopcja

Ponieważ wszystko szło tak opieszale, stwierdziłam, że zacznę szukać innych źródeł. Może są mniejsze, mniej eksponowane schroniska, które też potrzebują wsparcia? Może mają prostsze procedury, które nie ciągną się w nieskończoność? Weszłam na OLX, gdzie wolontariusze z fundacji współpracujących z mniej efektywnie działającymi schroniskami wrzucają informacje o psach gotowych do adopcji. Kawa – a jeszcze wtedy Elza – była trzecim czy czwartym pieskiem, na którego się tam natknęłam. Nie miałam specjalnych wymagań. Nie zależało nam z mężem na tym, żeby pies był „fajny”, to nie konkurs piękności. Chodzi przecież o to, żeby stworzyć komuś dom, pomóc jednemu zwierzęciu z kilkuset. Jedyne, co mi się marzyło, to żeby ten piesek był kudłaty, bo lubię takie. I nie za duży. Uznaliśmy, że spróbujemy. Schronisko wysłało nam ankietę, zaprosiło, żeby przyjechać się poznać. Jeżeli poczujemy, że to to, możemy tego samego dnia zabrać zwierzaka do domu.

Notabene było to małe wiejskie schronisko, z gatunku tych, które nie mają dobrej infrastruktury, prasy i wiedzy marketingowej. Co gorsza, wydaje mi się, że nie zależy im na wypchnięciu psów na zewnątrz, bo za każdego dostają od gminy dobre pieniądze na utrzymanie. To, że niektóre psy znajdują ostatecznie domy, jest wyłączną zasługą grupy wolontariuszy, która wybiera psy „adoptowalne” i z nimi pracuje. Dobrze, że są tacy ludzie, którzy działają w dużej mierze na własną rękę: umieszczają ogłoszenia w sieci, jeżdżą do zwierząt, załatwiają karmę.

To była ostatecznie krótka piłka: wysłałam ankietę wypełnioną jeszcze na potrzeby poprzedniego schroniska i w pewną sobotę pojechaliśmy z moim mężem Bartkiem poznać psa. Dużo myślałam o tym, jaki będzie. Okazał się strasznie śmieszny. Kawę wybrano jako kandydatkę do adopcji, bo była entuzjastyczna i nakręcona. Widać wolontariusze uznali, że szybko się otworzy i łatwo zaadaptuje do nowych warunków. Oczywiście koniec końców było zupełnie inaczej. Ale kiedy wyszła nam naprzeciw z boksu po raz pierwszy, skakała i szalała. Wzięliśmy ją na spacer do okolicznego lasku. Kawa szła cała nieufna, sunęła do przodu jak czołg. Niechcący szarpnęłam smyczą, a ona jak mnie nie oszczeka! Aż się przestraszyłam. Na coś takiego nie byłam przygotowana. Oddałam mężowi smycz, szłam za Kawą, a ona cały czas się obracała i ujadała. Wtedy zaczęłam się poważnie zastanawiać, czy ten pies ma szansę polubić nas i swój nowy dom, czy będzie z nami szczęśliwy. Zapytaliśmy, czy może nie będzie dla niej lepiej, jeśli przyjedziemy jeszcze raz, żeby się z nami oswoiła. Ale w odpowiedzi usłyszeliśmy, że dla psa najlepiej jest jak najszybciej wydostać się ze schroniska. Dobrze, że przed wypełnieniem ankiet musieliśmy się przygotować i co nieco przeczytać. Ale wiedzieć teoretycznie, to jedno, a zmierzyć się z tym w praktyce, to drugie. Ostatecznie to mój mąż powiedział: „Dobra, bierzemy ją”. Wcześniej to on był bardziej sceptyczny, uprzedzał, żebym się nie nastawiała. A koniec końców to ja byłam pełna obaw. Wypełniliśmy druczki, zostaliśmy przypisani do chipa. Wsiedliśmy do samochodu i wróciliśmy do Warszawy. To była pierwsza podróż Kawy, było widać, że przeżywa, bo sapała z podekscytowania, ale jechała spokojnie. Zaraz też ułożyła się obok mnie, pogłaskałam ją. Już nie szczekała.

Kawa, adoptowana suczka Moniki Waleckiej (Fot. archiwum prywatne) Kawa, adoptowana suczka Moniki Waleckiej (Fot. archiwum prywatne)

Wyzwania

Kawa jest młodym psiakiem, ma morze energii. Chce się bawić z innymi psami, nie może usiedzieć w miejscu. Ma swoje problemy – wymaga bardzo dużo uwagi, ciągle chce, żeby coś się działo. Moment bezczynności powoduje, że zaczyna szczekać. Jest przy tym superkochana i taka śmieszna! To taki długi pies, istny miks przebojów: owczarek plus jamnik i może corgi?

W domu szybko okazało się, że to ze mną łatwiej jej nawiązać kontakt. Mojego męża z początku się bała, oszczekiwała go. Ewidentnie miała złe skojarzenia z mężczyznami. Ktoś wybił jej kły, być może ją bito, bo boi się długich kijów, np. od szczotki. Z początku rzucała się na ludzi na ulicy, szczególnie na mężczyzn. Pierwsze dwa–trzy miesiące z nią były w ogóle dość intensywne. Nie wiemy nic o jej przeszłości, tylko tyle, że ma około trzech lat i została wysterylizowana jeszcze w schronisku. Zasięgaliśmy porad behawiorystów, żeby pomóc jej się zaadaptować. I zdarzyło nam się kilka niespodzianek – np. kiedyś bawiłam się z nią szarpakiem i powiedziałam „Zostaw!”, a ona puściła. Coś już umiała. Ma bardzo rozbudzony instynkt myśliwski – ciągle węszy, szuka. Może była psem, który pilnuje posesji, bo wydaje się bardzo terytorialna? Ale pomalutku zaczęła się oswajać. Z tygodnia na tydzień staje się coraz bardziej ufna.

Mam przyjaciółkę, która często opiekuje się psami znajomych, kocha oglądać programy behawiorystyczne i z początku pomogła nam trochę okiełznać Kawę, która tak strasznie szczekała, że aż bolała głowa. Któregoś razu, gdy była u mnie i Kawa zaczęła ujadać jak opętana, Wika mówi: „Dobra, próbujemy”. Kiedy tylko pies zaczynał szczekać, wynosiłam go do drugiego pokoju i dostawał karnego jeżyka. I faktycznie zadziałało. Teraz już ludzie mogą nas odwiedzać, najwyżej zostaną oszczekani na początku. Ale początki były straszne, bałam się już, że zostaniemy samotnikami już na zawsze i nikt nigdy do nas nie przyjdzie.

Teraz chodzimy z Kawą na kursy psiej akademii – na leśnym parkingu spotyka się kilka piesków, ćwiczymy przez godzinę. Co? Przede wszystkim pracujemy nad tym, żeby tak strasznie nie ciągnęła na spacerach. Żeby była w miarę posłuszna i przy nas. Próbujemy oduczyć ja terytorializmu, tego, że chce rządzić na klatce schodowej i podwórku, oswajamy z ludźmi – bo zdarzyło się kilka sytuacji, zwłaszcza na początku, że kogoś dziabnęła wzięta z zaskoczenia. Staramy się stępić te zachowania przez socjalizację, ale też trzymać ją w miarę krótko i nie chadzać intensywnie uczęszczanymi ścieżkami, żeby oszczędzić jej nadmiaru bodźców. Na dłuższy spacer idziemy wieczorem, kiedy jest mniej ludzi. Gdy Kawa zbyt mocno ciągnie, konsekwentnie skręcamy w inną stronę, więc teraz już wie i idzie na luźniejszej smyczce. Widzimy spory progres. Mniej też szczeka – czy to na ludzi przechodzących za drzwiami mieszkania, czy z czystej ekscytacji przed wyjściem na spacer.

Osiadłość

Dla mnie ten pies oznaczał koniec procesu uziemiania się, osiadania. Przez lata na emigracji – najpierw w Czechach, potem w Stanach – miałam w sobie potrzebę zakotwiczenia, związania się z danym miejscem. Dotąd moim życiem, nawet już po powrocie do Polski, rządził chaos. A to nocami piekłam chleby, żeby sprzedać je na środowym targu w Fortecy, a potem odsypiałam, a to, gdy już ruszyłam z własnym biznesem, spędzałam całe dnie w piekarni. W weekendy sporo wyjeżdżaliśmy. Przez wiele lat czułam, że muszę w końcu osiąść, że mam dość życia na walizkach i w ruchu. Pies był ostatecznym dowodem na to, że przynależę do tego miejsca, że mam tu swoje obowiązki.

Kawa trafiła do nas na miesiąc przed tym, nim moja piekarnia skończyła rok. Przez te pierwsze dwanaście miesięcy spędzałam w niej każdą chwilę od otwarcia do zamknięcia, pracowałam ramię w ramię z moimi dziewczynami. Kiedy pojawił się pies, nadal robiłam to, co musiałam, ale już nie zostawałam do oporu, wiedziałam, że ekipa jest na tyle odpowiedzialna, że sama ogarnie sprzątanie. To mój przywilej bycia właścicielką: pomagam tam, gdzie jestem niezbędna. Odcięłam pępowinę. Gdy wybijała 13.00, z przyjemnością jechałam do domu, żeby powisieć z moim psem w hamaku.

Pies z pewnością zmienił kilka spraw w naszym niezależnym życiu, ograniczył spontaniczność. Kiedyś, jak chcieliśmy, to gdzieś jechaliśmy. Teraz wyjeżdżamy z rzadka, tym bardziej że Kawa ostatecznie nie przepada za jazdą samochodem. Przekonujemy ją smaczkami, ale kilka razy zdarzyło się, że zwymiotowała, nim odkryliśmy aviomarin dla piesków. Teraz Kawa jest naszym obowiązkiem, co jest fajne. Jeśli idę do koleżanki, to nie zostaję do pierwszej w nocy, tylko o 21.30 mówię, że muszę się zbierać, żeby wyprowadzić psa. Dużo rozmawiamy o Kawie, o tym, nad czym pracujemy, dzielimy się obserwacjami. Mój mąż, który nigdy dotąd nie robił zdjęć, teraz co chwilę trzaska je psince, bo tak śmiesznie leży pod ścianą. Kawa wymusza wspólny czas, spacery we trójkę, bo widać, że jest zwierzęciem stadnym i najbardziej się cieszy, kiedy wszyscy idziemy razem.

Człowiek, który nigdy nie miał psa, nie wyobraża sobie, jak bardzo one są do nas dostrojone, jak przywiązane. Jakimi są świetnym zwierzakami z osobowością. Wiadomo, nadajemy im ludzkie cechy. Coś, co uważamy za słodkie albo śmieszne, dla psa jest zapewne normalnym zachowaniem, które my w określony sposób interpretujemy. Ale, tak czy siak, lubię to. Czasami myślę sobie: „Boże, żebyś ty jeszcze mówiła, co ty byś nam powiedziała?”. Może w Wigilię się dowiem.

To pewnie banał, który często pada, ale pies nieświadomie daje nam tyle! Masę ciepła, przywiązania, okazji do obserwacji, porozumienia między gatunkami. Teraz już rozumiem, o co chodzi, i tak się cieszę, że mamy psa!

Rytm dnia

Wraz z Kawą w naszym domu nastał bardziej uporządkowany rytm życia. Rano spacer. Na początku to ja wychodziłam z nią o świcie, przed pracą, ale potem mój mąż przejął poranne spacery, żeby Kawusia nieco dłużej sobie pospała. Zwłaszcza że to pies bardzo pobudzony, który ciągle czuwa. Dzięki temu przynajmniej przez te poranne godziny odsypia.

Wcześniej, gdy wracałam do domu wczesnym popołudniem, na początek razem wisiałyśmy w hamaku – Kawa szybko to załapała i wskakiwała do mnie, żeby się razem pobujać. Teraz po powrocie najpierw idę do kuchni, a Kawa daje mi się poprzytulać. W pandemii niesamowicie zżyła się z moim mężem – Bartek pracował z domu i pies zostawał z nim. Nadal jest tak, że jak tylko go widzi, rzuca się go lizać. Rano budzi go lizaniem po czaszce. Kiedy Bartek skądś wraca, Kawa od razu do niego pędzi. Ze mną też ma czułą relację, ale tylko wobec niego jest tak nakręcona.

Mnie to cieszy, raduje mnie, jak bardzo Bartek i Kawa są zaprzyjaźnieni. I jak mój maż bardzo dba o jej komfort. Np. kiedy chciałam ją wykąpać tuż po powrocie ze schroniska, Bartek mi nie pozwolił, bo Kawa się zestresuje. Wykąpaliśmy ją w końcu po dwóch miesiącach, porobiły jej się dredy i kołtuny. Zabraliśmy ją więc do salonu groomerskiego, powiedzieli nam, że możemy sobie iść i zapytali, czy mogą założyć jej kaganiec – co jej się oczywiście nie spodobało. Bartek chciał koniecznie zostać i patrzeć, czy nie dzieje jej się krzywda, tak to przeżywał. Ja z kolei wiem po sobie, że raczej jestem kimś, kto daje dużo swobody, pozwala doświadczyć skoku na głęboką wodę. Jestem obok, żeby wesprzeć i pomóc. Ale spokojnie, musisz swoje przeżyć.

Kawusia je mokrą i suchą karmę, skrupulatnie odmierzaną, żeby trzymała linię. Czasami dostaje też przysmaki, tak zwane deserki. Bywa to np. kawałek steku z polędwicy, serioli czy szprotki albo karma pokropiona olejem ze szprotek. Jest też psem kucharskim, kocha chleb. Za bułeczkę maślaną dałaby się pokroić. Kiedy mam w ręce bułkę, Kawa jest najgrzeczniejszym pieskiem świata. Nie lubi przy tym takich ziarnistych, skórkę też zostawia. I kocha masło. Wiem, że psy nie powinny jeść masła, ale czasami dostaje w piekarni papier do wylizania albo znajdzie gdzieś masło, które skapnie, kiedy gotuję. Kiedy piekę, też jest mi wierną towarzyszką i tylko czeka, aż coś upadnie.

W nocy Kawa śpi z nami w łóżku, choć nie od początku tak było. Mój mąż chciał, żeby spała na posłaniu, z wahaniem zgodził się na kanapę, choć przekonywałam go, że przecież wspólne przytulasy w łóżku to najprzyjemniejsza strona w życiu z psem. Ostatecznie wyszło tak, że kiedyś Bartek wyjechał na weekend i pozwoliłam Kawie spać ze mną, co zawsze było jej marzeniem. Tylko zapomniałam jej wytrzeć łapy po spacerze, więc zostawiłyśmy ślady zbrodni na pościeli. Teraz, kiedy kładziemy się do łóżka, ona układa się w nogach albo między nami. Potem, gdy tylko ktoś zbyt intensywnie się rusza, wyprowadza się do siebie. Rano wraca, jak tylko wykazujemy oznaki przebudzenia. To najlepszy początek dnia – zaczynasz go ze słodkim futrzastym ciałkiem obok. Od razu człowiek wchodzi w dzień dobrze nastawiony po przywitaniu z taką fajną zwierzęcą istotką.

Monika Walecka i Kawa (Fot. archiwum prywatne) Monika Walecka i Kawa (Fot. archiwum prywatne)

Przewodnicy

Kiedy obserwuję znajomych, którzy żegnają się z psem lub czytam o poświęceniach, do jakich ludzie są zdolni w imię opieki nad starzejącym się zwierzęciem, to myślę, że psy to nasi przewodnicy, oswajający nas ze starością i umieraniem. Czytałam artykuł w „Piśmie” o osobach, które adoptują starsze albo problemowe pieski i wzruszyło mnie, ile miłości ludzie są w stanie z siebie wykrzesać. Szczególnie wzrusza mnie to u mężczyzn, którym niejednokrotnie dopiero psy pomagają odkryć swoją wrażliwszą stronę. Był w tym tekście taki jeden wydziarany koleś, który codziennie przed pracą woził zwierzaka z lękiem separacyjnym przez pół miasta do mamy, żeby nie siedział sam. W sumie nie dziwię się, że właściciele psów ponoć żyją dłużej. Rzadziej też cierpią na choroby serca. To pewnie przez te spacery na świeżym powietrzu! Sama widzę, jak wiele ominęłoby mnie z tej pięknej zimy, gdyby nie pies! Albo z późnej wiosny, gdy za oknem jest najpiękniej – pies to świetny pretekst, żeby ruszyć tyłek.

Trzeba się liczyć z tym, że zwierzę to dużo pracy i wcale nie zawsze jest to miłość od pierwszego wejrzenia. Ale kiedy już przepracuje się tych parę rzeczy, wytwarza się niepowtarzalna więź i już zawsze patrzymy na psa jak na kogoś bliskiego. Nie sądzę, żeby psy były wdzięczne za to, że je bierzemy. Po prostu oddają to, co dostają od nas. Stają się może nie najlepszą, ale swoją własną, docelową wersją siebie.

Monika Walecka, piekarka i właścicielka piekarni Cała w Mące oraz cukierni Tonka, od września 2020 opiekunka 3-letniej Kawy

„Psia Książka” to 13 rozmów o miłości między psami a ich ludźmi. Opowiada o wyjątkowych relacjach, które często przekraczają utarte schematy i międzygatunkowe podziały. Zawarte w książce opowieści przybliżają tajemnice codziennego życia znanych ludzi kultury i ich – często nie mniej rozpoznawalnych – psich towarzyszy. Znajdują się w niej różne modele współżycia – od wielodzietnych rodzin z Tatr po samotnych spacerowiczów z Pola Mokotowskiego. Choć wyrażane są na wiele odmiennych sposobów, wszystkim wspólna jest pragnienie, by dobrze razem żyć. 10 proc. dochodu ze sprzedaży każdego egzemplarza zostanie przekazane na schronisko Fundacji Ostatnia Szansa. Książkę można kupić na stronie www.trzypsypstre.pl oraz w Warszawie: w Najlepszej księgarni, księgarni Bęc Zmiana, Nowej księgarni w Teatrze Nowym, Stefan sprzedaż rzeczy (Hoża 51).

„Psia książka”, Wyd. Trzy Psy Pstre (Fot. materiały prasowe, www.trzypsypstre.pl) „Psia książka”, Wyd. Trzy Psy Pstre (Fot. materiały prasowe, www.trzypsypstre.pl)

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze