Kto znał jego poprzednie wcielenie – nieśmiałego nastolatka – dostrzeże zmianę. Może nie natychmiast, bo uśmiech ma ten sam i ten sam chłopięcy urok. Dawid Podsiadło skończył w maju 23 lata. To był najintensywniejszy rok w jego życiu. Teraz jeszcze trasa po Polsce, a potem przerwa. Długa przerwa.
Kiedy przygotowywałam się do tej rozmowy, trafiłam w sieci na tekst o Ślązakach, którzy odnieśli ogólnopolski sukces. Wśród nich byłeś wymieniony ty, a poniżej, w poście, ktoś napisał: „Aha, jasne, Podsiadło to hanys z dziada pradziada”. A kto inny: „Ludzie, przecież on jest Zagłębiakiem z Dąbrowy Górniczej”. Pomyślałam: „Ciekawe, co na ten temat powie Dawid”.
Ja faktycznie jestem z Zagłębia. I nie chcę tego bycia Ślązakiem odbierać tym, co na Śląsku byli od zawsze.
To, gdzie dorastałeś, ma znaczenie?
Oczywiście, ale nie potrafię powiedzieć, jak to się ma do tego, jaki jestem. Od kiedy pamiętam, obserwowałem, jacy ludzie są wokół mnie, i myślałem, że chciałbym mieć szansę zrobić coś więcej niż ta większość, która mnie otacza. Nie zrozum mnie źle, lubię ludzi i szanuję ich za to, jacy są, ale zawsze miałem ogromne ambicje, globalne marzenie. Od dziecka.
Jakie było to globalne marzenie?
Wtedy werbalizowałem je w sposób, który teraz jest dla mnie dyskusyjny, ale w sumie chodziło mi o to samo o co teraz. Mówiłem, że „chciałbym być sławny”. A dzisiaj chciałbym, żeby moja muzyka miała zasięg globalny. Żebym mógł koncertować w różnych częściach świata i rozmawiać o moich piosenkach z ludźmi z różnych krajów.
W szkole chodziłeś i powtarzałeś: „Będę sławny”?
Skąd! Ja do tej pory bardzo się przejmuję tym, żeby ludzie nie pomyśleli sobie, że jestem próżny czy zarozumiały. I to zawsze był problem, bo przejmowałem się za bardzo. Nie byłem pysznym dzieciakiem, który by chodził i czymś się chwalił, no bo też specjalnie nie było się czym chwalić. Lubiłem śpiewać, ale śpiewanie publicznie przynosiło mi mnóstwo stresu. Pamiętam swój pierwszy występ w podstawówce na akademii. Mieliśmy taką sytuację, że klasy jeden – trzy nie mieściły się w głównym budynku szkoły, tylko w normalnym bloku, na parterze. Chodziło chyba o to, że dzieciaków było za dużo i musieli nas jakoś rozdzielić. Ale na akademie chodziliśmy do tego budynku głównego. I podczas jednej takiej akademii miałem zaśpiewać piosenkę po angielsku. O domku ze słodyczy, z takim refrenem „Sweet house, sweet house, open the door and let us in”. I jak ćwiczyłem, to było super. Pani od angielskiego mnie chwaliła: „Świetny akcent, Dawid” (był dobry jak na ośmiolatka), ale potem, jak trzeba było wystąpić przed całą szkołą, to nie dałem rady. Rozpłakałem się w trakcie, pobiegłem do mamy, która siedziała z innymi i oglądała występ. Z czasem było lepiej, w szóstej klasie dałem radę na Dzień Sportu zaśpiewać „Długość dźwięku samotności” zespołu Myslovitz, dobrnąłem do końca, nawet się podobało. Potem tych występów było więcej, bo byłem w studiu piosenki w Młodzieżowym Ośrodku Pracy Twórczej i śpiewałem dość często – na otwarcie biblioteki, na jakimś festynie – ale denerwowałem się strasznie, na scenie byłem sztywny, statyczny. A jednocześnie lubiłem to robić, bardziej niż karate, na które chodziłem przez rok, czy badmintona, który trenowałem prawie trzy lata.
Skąd się wziął w tym wszystkim puzon?
To już trochę inna historia, bo tak naprawdę wszystko się zmieniło, jak poszedłem do liceum i poznałem chłopaków, z którymi założyliśmy zespół Curly Heads. Nagle poczułem, że nie jestem już tylko chłopcem, który ładnie śpiewa. Że mogę robić muzykę. Ale jeżeli mam to robić na serio, muszę mieć jakieś zaplecze. Stąd szkoła muzyczna. Akurat puzon pojawił się przypadkowo, bo tylko w klasie puzonu były miejsca. W pierwszej chwili nie wiedziałem nawet, o który dokładnie instrument chodzi. Nie bardzo lubiłem ćwiczyć, najgorszy był ostatni rok muzycznej, bo wszystko się zbiegło. Egzaminy, w liceum matura i jeszcze finałowe odcinki „X Factora”. Ale się udało, wyniki matury były nie najgorsze, z puzonu i z kształcenia słuchu czwórki, w „X Factorze” też poszło nie najgorzej.
Nadal oglądasz telewizję?
Zdarza się, głównie serwisy informacyjne, seriale oglądam na laptopie. Ale tak, mam telewizor w domu, muszę przecież do czegoś podpiąć konsolę.
„W moich żyłach zamiast krwi już chyba płynie prąd” – śpiewasz na „Annoyance and Disappointment”. To o nałogowym graniu na konsoli?
Tak, staram się nie poświęcać całego wolnego czasu tylko na to, bardzo mi ostatnio zależało, żeby powrócić do czytania, bo miałem przerwę, czytałem mało, a teraz w miesiąc przebrnąłem przez dwie książki, m.in. „Instytut” Jakuba Żulczyka.
Ale tytuły obydwu solowych płyt zaczerpnąłeś z gry.
W Final Fantasy VIII grałem w liceum i ta opowieść o przyjaźni, miłości, rozstaniu na tle walki o istnienie świata budowała moją wrażliwość, a z wrażliwości tworzą się dźwięki. Gry komputerowe to dla mnie sztuka. Mają na mnie wpływ tak samo jak filmy, seriale, książki właśnie, podróże.
Zastanawiam się, czym moje pokolenie różni się od twojego. Ty się czujesz Europejczykiem? Czy może masz trochę kompleks, że jesteś z Europy bardziej Wschodniej niż Środkowej?
Nigdy nie czułem się od kogoś ani lepszy, ani gorszy. To znaczy mam świadomość własnych wad i cieszę się, że mam ograniczenia, bo mogę wyznaczać sobie pewne cele, przełamywać się.
A co z wadami, które ewidentnie utrudniają ci życie?
Taką wadą jest na przykład to, że jestem kochliwy, łatwo mnie zauroczyć.
Mówisz tylko o dziewczynach czy też o ludziach w ogóle?
Jeśli chodzi o zauroczenie związane z pociągiem seksualnym, to jednak na razie tylko dziewczyny (śmiech). Ale faktycznie, mam też coś takiego, że bujam się w ludziach, uwielbiam z nimi spędzać czas. Łatwo wchodzę w takie relacje, zachwycam się kimś bezkrytycznie, mówię o nim w samych superlatywach, ktoś tę osobę krytykuje, a ja, nieważne, co bym usłyszał, mówię: „No co ty, on/ona nigdy by czegoś takiego nie zrobił/a”. I czasem mi to w życiu przeszkadza, bo przez to moje zaangażowanie zawodziłem swoich bliskich, to wpływało na relacje z nimi, bo odlatywałem gdzieś na chwilę. Ale tu chodzi też o ogrom ludzi, których znam. W ciągu czterech ostatnich lat poznałem więcej osób niż przez całe moje wcześniejsze życie.
Masz autorytety? Jest ktoś, z kogo zdaniem zawsze się liczysz?
Tu grono jest stałe, trochę się tylko poszerzyło w ciągu ostatnich czterech lat. Kiedyś to byli starszy brat i mama. Z ich opinią zawsze się liczyłem, miała dla mnie ogromne znaczenie. Nawet jeśli nie zawsze się z nimi zgadzałem, byłem pewien, że wszystko, co mówią, mówią dla mojego dobra. Odkąd zacząłem funkcjonować w świecie muzycznym, do tego grona dołączyły jeszcze trzy osoby, między innymi moja najlepsza przyjaciółka.
Są sfery, w których jesteś absolutnie niesterowalny?
Muzyka. Nawet jeśli występuję gościnnie na czyjejś płycie, to uważam, że z szacunku dla tej osoby, która mnie zaprasza, muszę powiedzieć zupełnie szczerze, co mi się podoba, a co nie, zaproponować zmiany. Chociaż to też jest jakiś proces, uczę się o tym mówić, uczę się tak reagować. Kiedyś było trochę inaczej, mam na koncie epizod, którego żałuję.
Radykalizujesz się.
Może tak, ale myślę, że w sympatyczny sposób, nie siłowo.
W ogóle uchodzisz za sympatycznego chłopaka, co widać nawet w sieci. Prawie nie wywołujesz hejtu.
Czy ja wiem? Na portalach pod newsami o płycie albo trasie pojawia się więcej negatywów niż pozytywów, czyli norma. Ale u mnie na stronie faktycznie, prawie nie ma hejtu. Zdarzyło się może ze dwa razy, ale tak brutalnie wprost: „J.b się”.
Czytasz i…
Oczywiście, nie usuwam, odpowiadam. „Dziękuję, pozdrawiam, proszę tylko o nieużywanie wulgaryzmów ze względu na młodych ludzi, którzy tu wchodzą”. Na innych stronach są już takie bardziej rozbudowane wpisy: „Podsiadło będzie występował w Męskim Graniu?! No to rzeczywiście »męskie« granie”. Albo coś o moich wąsach, o cerze, nosie albo klasycznie – o braku talentu. Ale czasem ktoś ma konkretne argumenty. „Dlaczego nie wyszedłeś po koncercie do ludzi?”. Wtedy tłumaczę. Że na większych koncertach w plenerze, na festiwalach, gdzie grają inni, nie wychodzę. Bo kiedy schodzę ze sceny, staje się jedną z osób z publiczności, oglądam koncert kogoś innego i kiedy ktoś podchodzi, zagaduje, prosi o autograf, to odmawiam. Robię to z szacunku do artysty, który akurat występuje.
Po tych czterech latach w show-biznesie masz jakieś dobre rady dla tych, którzy dopiero zaczynają?
Zabrzmi to patetycznie, bo to takie banały, które zaczynasz rozumieć dopiero w trakcie, kiedy jesteś już w tym świecie. Że trzeba wierzyć w siebie i w to, co robisz. Dla mnie to znaczyło tyle, że muszę przełamać wewnętrzne rozterki. Czy mam prawo uważać, że zasługuję na sukces, czy to już jest zwiastun zarozumialstwa, czy już mi odbiło? Czy to normalne, że jaram się tym, co zrobiłem, że lubię posłuchać utworu, który właśnie nagrałem, i powiedzieć, że to jest ekstra, że nie mogę się doczekać, aż puszczę to ludziom?
Nie boisz się, że w pewnym momencie stracisz ten młodzieńczy zapał?
Mam tak ogromny apetyt, że nie czuję strachu. Dla mnie to, że nie udało mi się wyjść z moją muzyką poza granice naszego kraju, to już jest problem. Była taka nieśmiała próba, ale w przyszłym roku chciałbym spróbować bardziej na poważnie. Czy się uda, czy nie, jestem gotowy na takie starcie.
Na razie ruszasz w wielką trasę po Polsce o wdzięcznej nazwie „Andante Cantabile”. Widziałam plakat, jesteś w garniturze, do tego z futerałem od puzonu. Będziecie grać w poszerzonym, symfonicznym, składzie?
Zupełnie nie. Chcieliśmy zrobić trasę „na siedząco”, ładnie się ubrać. Przerabiamy aranżacje naszych utworów, ale nie zbliża się to do symfonicznego klimatu. To raczej alternatywne wersje tego, co ludzie już znają, będzie też kilka premierowych utworów, które znalazły się na reedycji płyty „Annoyance and Disappointment”. Wymyśliliśmy, że w każdym mieście, w którym będziemy koncertować, pojawi się inny gość. Zaprosiliśmy m.in. Artura Rojka, Kasię Nosowską, Melę Koteluk, Julię Marcel, Korteza, Pezeta, Mesa, Julię Pietruchę, Organka. Ale nie zdradzimy, który z gości będzie grał w którym mieście. To będzie niespodzianka. Loteria, na kogo trafisz. A finałowy koncert w Warszawie zagramy razem z większością z nich.
Już zapowiedziałeś, że zaraz potem znikasz na dłużej. Jeszcze niedawno w jednym z wywiadów, pytany o to, jakim cudem angażujesz się aż w tyle projektów, deklarowałeś: „Nie chce mi się czekać. Jestem młody, mam siłę”. Już nie masz siły?
Trasa „Andante Cantabile” będzie świetnym zamknięciem pewnego rozdziału. Ostatni rok był rekordowy, jeśli chodzi o rozmach, z jakim działaliśmy, i szczerze mówiąc, w czasie tej rocznej przerwy od koncertowania chcę trochę unormować tryb życia. Rozregulowałem system odżywiania, spania, moja doba kończy się o trzeciej, czwartej w nocy, a zaczyna o 11, 12. Dochodzi do tego dużo stresu, no i przecież mocno się zmieniłem fizycznie, dojrzewałem w międzyczasie. Poza tym od kilku lat cały czas pracuję z tymi samymi ludźmi, razem gramy, jeździmy, jemy, chcę trochę za nimi zatęsknić.
Co konkretnie będziesz robił przez ten rok?
Będę chodził na zajęcia z gitary, uczył się języków – włoskiego lub hiszpańskiego, z native’em podszkolę angielski. Ale też chcę popracować nad nową muzyką, może zupełnie nowym projektem. Daję temu czas, niech się wykluje.
A co z twoją regularną – że się tak wyrażę – edukacją? Wybierasz się na studia?
Ambicjonalnie czuję, że chciałbym mieć wyższe wykształcenie, zawsze wyobrażałem sobie siebie jako człowieka, który ukończy studia, odzywał się we mnie kujon. Na anglistykę chodziłem w sumie chyba ze dwa miesiące, a dodam, że to były studia zaoczne. Zaczęły się koncerty, przerwałem. Nie wiem, czy w przyszłym roku się wyrobię, czy to się nie odłoży znowu w czasie, ale mam taki plan, że chciałbym przed trzydziestką ukończyć jakieś studia. Mam siedem lat, wydaje się to całkiem realne.
Ciekawe, z jakim – po tym roku przerwy – wrócisz image’em? Może broda do wąsów?
Fajnie by było, chciałbym, tylko że na razie nie chce rosnąć. Miałem inny pomysł, że po trasie 1 stycznia zgolę się na łyso. Zawsze byłem ciekawy kształtu swojej czaszki, a teraz, kiedy już się ostatecznie uformowała, obejrzałbym ją sobie.
Ostatecznie uformowała – masz na myśli to, że nie jesteś już dzieckiem?
Śmiesznie, że o tym wspominasz, bo ostatnio opowiadałem mamie, jak po koncercie finałowym Męskiego Grania w Żywcu poszedłem do garderoby i siedziałem tam przez jakieś 15 minut sam. Ściągnąłem kamizelkę, byłem w rozpiętej koszuli i tak sobie siedziałem, a że na ścianie naprzeciwko wisiało lustro, to w nie spojrzałem. I nie zobaczyłem siebie, tylko faceta, jakiegoś obcego gościa. Dodałem sobie do tego całą otoczkę, że przez te kilka tygodni poznałem tylu świetnych artystów, z którymi się zakumplowałem i będę mógł współpracować w przyszłości, że teraz ta trasa jesienna i też tylu gości, że dojrzałem. Pomyślałem sobie: „Wow, na pewno to wszystko się na to złożyło”. Zaakceptowałem tego starszego siebie, przeszedłem nad tym do porządku dziennego.
I?
I dokładnie wczoraj miałem zupełnie inny moment. Ktoś coś do mnie powiedział, ja szybko odpowiedziałem i jak usłyszałem sam siebie, pomyślałem: „Kurczę, jednak z tym dojrzewaniem to bez przesady, głos mam jak dzieciak”.
Dawid Podsiadło, rocznik 1993. Karierę rozpoczął po programie „X Factor”, którego jest laureatem. Ma na koncie solowe płyty „Comfort and Happiness” i „Annoyance and Disappointment”. Trasa „Andante Cantabile” trwa od 22 października do 9 grudnia.