1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania
  4. >
  5. „Szukałem w kinie wyrazistych bohaterów, galerników wrażliwości, odmieńców”. Tuż przed festiwalem Nowe Horyzonty rozmawiamy z Romanem Gutkiem

„Szukałem w kinie wyrazistych bohaterów, galerników wrażliwości, odmieńców”. Tuż przed festiwalem Nowe Horyzonty rozmawiamy z Romanem Gutkiem

Roman Gutek i Grażyna Torbicka (Fot. Weronika Ławniczak/Papaya Films)
Roman Gutek i Grażyna Torbicka (Fot. Weronika Ławniczak/Papaya Films)
Poza dostarczaniem czystej rozrywki kino jak żadne inne medium potrafi przenosić nas w zupełnie nowe światy i inspirować do poszerzania horyzontów. To motto od lat przyświeca działaniom Romana Gutka. Człowieka, który rozkochał Polaków w ambitnym filmie. Na kilka tygodni przed kolejną edycją powołanego przez niego festiwalu Nowe Horyzonty, wspólnie z Grażyną Torbicką, twórczynią startującego chwilę później festiwalu 17. BNP Paribas Dwa Brzegi, wspomina, kto nauczył go dostrzegania piękna w szczegółach.

Pamiętasz, od czego zaczęła się Twoja droga filmowa?
To było dosłownie w pierwszych dniach studiów na Wydziale Zarządzania na Uniwersytecie Warszawskim, w październiku 1977 roku. W akademiku, gdzie mieszkałem, zobaczyłem odręcznie napisany afisz, głoszący, że Dyskusyjny Klub Filmowy UBAB wznawia działalność i zaprasza wszystkich chętnych, szczególnie studentów z pierwszego roku, do współpracy. Klub mieścił się w żeńskim akademiku, czyli „u bab”. Poszedłem na to spotkanie i tak się zaczęło. Przez pierwsze miesiące woziłem kopie filmowe z Chełmskiej, w torbach, autobusami, bo nie stać nas było na taksówki.

A pamiętasz z tamtego okresu filmy, które były dla Ciebie najcenniejsze?
Na przykład „Zielony pokój” François Truffauta, ale też filmy Andrzeja Wajdy i Krzysztofa Zanussiego, dokumenty i fabuły Wernera Herzoga, w tym „Zagadka Kaspara Hausera”, „Szklane serce”.

Ja z Herzogiem, a konkretnie z filmem „Fitzcarraldo”, który obejrzałam podczas Konfrontacji Filmowych, mam silne, emocjonalne wspomnienia. Zobaczyłam, że kino może przenosić nas w zupełnie nowe światy i inspirować do poszerzania horyzontów. Pamiętasz, jakie miałeś wtedy plany, marzenia?
W liceum nie wiedziałem, co będę robił, czego chcę. Zawsze bliżej mi było do humanistyki, literatury, sztuki. Chciałem prowadzić kino w domu kultury. Kupowanie filmów było wtedy poza zasięgiem, obowiązywał państwowy monopol. Do mojego rodzinnego Piotrkowa, wsi pod Lublinem, przyjeżdżało kino objazdowe. Jako dzieci oglądaliśmy w remizie „Winnetou” i wiele westernów. Książka Karola Maya była wtedy moją ulubioną i kiedy nagle ten świat Indian zobaczyłem na ekranie, nie mogłem wyjść z zachwytu.

Ale miałem też niezwykłego sąsiada, Kubę, który w młodości został wywieziony przez Niemców na roboty przymusowe. Pod koniec wojny trafił do obozu koncentracyjnego, nigdy nie założył rodziny. Na tej naszej lubelskiej wsi był takim outsiderem, innym, tym „obcym”. Jako świetny stolarz miał bardzo dużo zamówień, a w swoim warsztacie, w stodole właściwie, słuchał oper i muzyki klasycznej. Pierwszy we wsi miał telewizor, zapraszał mnie na wspólne oglądanie filmów, podrzucał książki, dużo dyskutowaliśmy, czytał też moje wypracowania. Raz miałem jako zadanie domowe opisać jesień. Coś tam naskrobałem, bo chciałem jak najszybciej pobiec grać z chłopakami w piłkę. A on zainteresował się moim wypracowaniem. Przeczytał i zaproponował, abyśmy wyszli na drogę, po czym powiedział: „Zobacz, ile różnych drzew dookoła, jakie mają kolory, jakie odcienie. A tam w oddali kobiety zbierają ziemniaki. Opisz to wszystko”. To on nauczył mnie uważności i dostrzegania piękna w szczegółach.

Był kimś, kto otwierał Cię na Twoją wrażliwość, pokazywał, jak z niej korzystać?
To on wystrugał mi narty, jak miałem pięć lat, i do tej pory uwielbiam biegówki. Ale przede wszystkim u niego oglądałem filmy, między innymi Bergmana. Mało z nich oczywiście rozumiałem, ale przekonałem się, że kino też może mówić o rzeczach ważnych, o relacjach między ludźmi, o religii, życiu i śmierci.

Chcę Ci powiedzieć, że taką postacią, jaką dla Ciebie był pan Kuba, dla paru pokoleń, które interesują się kinem, jest pan Roman Gutek. Ty pierwszy sprowadziłeś do Polski filmy takich reżyserów jak Jim Jarmusch, Derek Jarman czy Pedro Almodóvar. Pamiętam, jak pierwszy raz – dzięki tobie – zobaczyłam film Gusa Van Santa „Moje własne Idaho” z Riverem Phoenixem i Keanu Reevesem. To był szok! Zarówno konstrukcja filmu, otwarta forma, wielowymiarowość i pozostawienie pola dla wyobraźni widza. Pokazywałeś filmy, które nie były łatwe w odbiorze. Ty też odkrywałeś dla siebie nowe obszary kina, nowych twórców?
Tak. Pamiętam pierwszy przegląd filmów Jima Jarmuscha, to był początek lat 90. Pokazy odbywały się w kilku warszawskich kinach, m.in. w nieistniejącym już Relaksie, ludzie siedzieli na schodach. Andrzej Klimowski zrobił polskie plakaty, pisano recenzje tych filmów we wszystkich mediach. Juliusz Machulski powiedział gdzieś ironicznie, że nie było tak głośno o Leninie w 100. rocznicę jego urodzin w Polsce jak o Jarmuschu, kiedy Gutek wprowadzał jego filmy do kin. Konsekwentnie pokazywałem to, co i mnie wydawało się ciekawe. Oczywiście w latach 70. czy 80. trudno było mówić, że się wybierało filmy. Repertuar budowałem intuicyjnie. Nie mogłem jeździć wtedy na zagraniczne festiwale, pierwszy raz udało mi się wyjechać w 1983 roku na festiwal do Monachium.

Kino pomagało mi w pewnym sensie odpowiadać na różne pytania. Zawsze szukałem bohaterów trochę podobnych do siebie, outsiderów, ludzi z marginesu. Stąd Herzog, jego „Stroszek” i „Fitzcarraldo” czy „Aguirre, gniew boży” z szalonym Klausem Kinskim. Ciekawili mnie twórcy indywidualiści. Do tych nazwisk, które wymieniłaś, dodam jeszcze Larsa von Triera. Zobaczyłem jego „Europę” i „Element zbrodni” na przeglądzie filmów duńskich w kinie Bajka i ten przedziwny, somnambuliczny klimat mnie zachwycił.

Pokazywałeś te filmy w DKF-ie w Hybrydach, ale w 1985 roku postanowiłeś zrobić swój pierwszy festiwal, czyli Warszawski Festiwal Filmowy.
Miałem wielką potrzebę, żeby filmy, którymi sam się zachwyciłem, mogli zobaczyć inni, żeby się nimi podzielić z widzami. Pamiętam pokaz filmu „Wielka cisza” Philipa Gröninga w Wenecji. Duża sala, półtora tysiąca osób przez trzy godziny w skupieniu ogląda dokument o życiu mnichów. Mistyczne przeżycie! Pomyślałem, że nawet jak w Polsce będzie chciało zobaczyć ten film pięć tysięcy ludzi, to warto go wprowadzić do kin.

Budowałeś swoją widownię przez lata, nie mając przecież gwarancji, że to, co podoba się tobie, spodoba się też innym.
Na początku bardzo przejmowałem się, jak ludzie wychodzili z filmów, które pokazywałem. Na przykład w 1984 roku w kinie Kultura zrobiłem przegląd filmów greckiego reżysera Theo Angelopoulosa. Długie filmy, trudne, wyrafinowane. Przeżywałem, że ludzie wychodzili. Ale później dotarło do mnie, że to jest OK, bo przecież każdy z nas jest inny. Szukałem w kinie wyrazistych bohaterów, galerników wrażliwości, odmieńców, jakby to powiedziała profesor Janion. Cały czas przyświecała mi idea, żeby repertuar był różnorodny. Żeby widzowie mieli dostęp także do niszowych reżyserów o wielkiej wyobraźni.

Doskonale Cię rozumiem. Jeśli coś Cię wzrusza, zachwyca, intryguje – chcesz podzielić się tym z innymi. Potrzebna jest szczerość i odwaga w działaniu i właśnie dzięki tym cechom zwyciężyłeś. Wielu młodych ludzi nie wyobraża sobie, by nie było takiego miejsca, jak warszawskie kino Muranów. Niektórzy spędzają tam cały swój wolny czas.
To była taka naturalna droga, że najpierw DKF-y, później festiwal, następnie kino Muranów i dystrybucja.

Gutek Film to już uznana marka. Po drodze były jakieś sytuacje kryzysowe?
Żeby zbudować dobry repertuar, trzeba go zaplanować z dużym wyprzedzeniem. Czasem kupujemy prawa do filmów na etapie scenariusza, a nawet wstępnych treatmentów, czyli tylko zarysu historii. I tu pojawia się ryzyko. Wchodzą w grę duże pieniądze.
Kupiłem na przykład film „W stronę Marrakeszu” z Kate Winslet i wierzyłem, że po „Titanicu” jej obecność w filmie przyciągnie widzów. Tylko że to był maleńki film, który nie zebrał takiej liczby widzów, jak zakładaliśmy. Po prostu przepłaciliśmy, ale tak to w tym biznesie bywa.

Powiedziałeś, że musisz decydować o zakupie filmu właściwie na podstawie scenariusza. Nie lepiej zaczekać, jak już będzie zrobiony, pokazany w Cannes i wszystko będzie wiadomo?
Wtedy już dawno byłby sprzedany. Bo jeśli ja nie kupię kolejnego filmu Almodóvara na etapie scenariusza, to natychmiast kilka innych firm go przejmie. Konkurencja jest duża. Dystrybucja filmowa i własne kino to zawsze było moje marzenie. Jestem aktywny na różnych polach, ale wolę się koncentrować rzeczywiście na jednym projekcie. Taką mam naturę. Gdy widzę, że coś zaczyna się rozkręcać, żyje własnym życiem – to ciągnie mnie do czegoś nowego, ale zawsze w obrębie kina. Przy większości moich projektów pracowali i pracują fantastyczni ludzie. Miałem w życiu szczęście także do nich.

Jak tych ludzi znajdujesz? Jak wyczuwasz, że możesz im zaufać? Bo budowanie takich zespołów to wielka sztuka.
Pomaga mi w tym intuicja. Z wieloma osobami jestem związany od wielu lat. Jakub Duszyński, Beata Machała, wcześniej była z nami też Joanna Łapińska – wszyscy oni naprawdę interesują się kinem. Dużo rozmawiamy o filmach, które nam się podobają. Już od wielu lat to Jakub jest tą osobą, która wyłapuje ciekawe projekty. Ogląda, do tego mnóstwo czyta. Oczywiście się konsultujemy, ale nie jestem już w stanie czytać wszystkich scenariuszy, śledzić wszystkich projektów tak jak on.

A byłbyś w stanie przyjąć do swojej dystrybucji film, który tobie się nie podoba, ale podoba się Twojemu zespołowi?
Tak, oczywiście, i tak się zdarza. Nie ukrywam, że teraz mniej się angażuję w Gutek Film. Bardzo świadomie oddałem też festiwal Nowe Horyzonty młodszym ludziom, żeby oni decydowali.

Dla mnie dobre kino to przede wszystkim forma. Historie się powtarzają, bardzo trudno wymyślić coś, czego jeszcze nie było w sensie samej opowieści. Poszukiwanie nowych sposobów na opowiadanie, nowych form to jest właśnie dziś w kinie najciekawsze. Jaki film ostatnio zachwycił Cię formą?
Na przykład „Portret kobiety w ogniu” w reżyserii Céline Sciammy. Historia jest prosta, ale pięknie nanizana i opowiedziana. Dla mnie nie musi to być spektakularne, nie muszę mieć fajerwerków. Mnie bliżej raczej do slow cinema w stylu Béli Tarra. Jego „Szatańskie tango” czy „Koń turyński” to jedne z moich ważniejszych filmowych doświadczeń.

Na festiwalach filmy ogląda się inaczej. Po projekcji jest zwykle spotkanie z twórcami, dyskusja. Dzielimy się swoimi emocjami, ale też słuchamy, co zachwyciło innych, i konfrontujemy to ze swoimi odczuciami. Na naszym Festiwalu Filmu i Sztuki „Dwa Brzegi” w Kazimierzu Dolnym te chwile są dla mnie właśnie najcenniejsze. Rozmowy artystów z widzami są inspirujące dla obu stron.
Kiedy robiłem pierwszą edycję Nowych Horyzontów w Sanoku, a później kontynuowałem to w Cieszynie, bardzo zależało mi na tym, żeby widzowie mieli wolne głowy, żeby przyjeżdżali na festiwal, zapominali o codzienności i kompletnie zanurzali się w świat filmu.

W Kazimierzu Dolnym, gdy trwa festiwal, w każdej kafejce słyszysz rozmowy o filmach, a nasza widownia to przeważnie ludzie, którzy na co dzień nie zajmują się sztuką. Dla nich właśnie robimy festiwale. Czy teraz, kiedy Nowe Horyzonty są już we Wrocławiu, też to obserwujesz?
Dużo osób mówi, że prezentowane na Nowych Horyzontach filmy ich inspirują. Co roku na nasz festiwal przyjeżdża Mariusz Treliński, reżyser filmowy i operowy. Wyjeżdża zawsze z nowymi ideami. Kiedyś zadzwonił do mnie z Pekinu, gdzie przygotowywał się do wystawienia nowej opery, przypomniał sobie scenę z filmu, który oglądał właśnie na Nowych Horyzontach, i prosił o przesłanie go, bo chciał wykorzystać tę scenę przy pracy nad inscenizacją. Nie tylko zresztą artyści mówią mi, że po naszym festiwalu mają głowy pełne nowych pomysłów. To fantastyczna nagroda.

Masz swój ulubiony międzynarodowy festiwal filmowy? Albo taki, który cenisz najbardziej?
Najbardziej cenię oczywiście Cannes. To jest bezapelacyjnie najważniejszy festiwal na świecie. Każdy twórca robi wszystko, żeby jego filmy tam trafiły. Filmowy gust Francuzów jest mi też osobiście bardzo bliski. Najbardziej jednak lubię Wenecję, może dlatego, że odbywa się po Nowych Horyzontach i mogę już wtedy złapać oddech. Nie ma tam targów filmowych, więc po prostu oglądam filmy. Festiwal nie odbywa się w samej Wenecji, tylko na Lido, które uwielbiam.

Już za chwilę ruszy 23. edycja Nowych Horyzontów. Dziś łatwiej czy trudniej jest zorganizować niezależny festiwal filmowy, znaleźć sponsorów i partnerów?
Paradoksalnie łatwiej o sponsorów było wcześniej niż teraz.

A z czego to wynika, jak myślisz?
Kiedyś po prostu było mniej tego typu wydarzeń. Szef marketingu firmy decydował, czy wesprzeć jakieś wydarzenie artystyczne. Teraz przeprowadza się badania, czy pieniądze wydane na festiwal mają większy sens i przełożenie na rozpoznawalność i renomę marki niż te wydane na kampanię telewizyjną. Kiedyś tak nie myślano, inwestowanie w wydarzenie kulturalne było ważne dla wizerunku firmy. Z drugiej strony powstanie Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej ucywilizowało możliwość starania się o dotacje na festiwale i edukację filmową.

W zeszłym roku na festiwalu w Gdyni zapytałam dyrektora Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, dlaczego tak nisko ceni mniejsze festiwale, które mają długą tradycję i skupiają tysiące widzów, jak Kino na Granicy w Cieszynie czy właśnie Dwa Brzegi w Kazimierzu Dolnym. Dotacje na te wydarzenia są z roku na rok coraz mniejsze. Jego opinia jest taka, że w Polsce powinny być maksimum trzy duże festiwale filmowe, a wszystkie inne powinny przestać istnieć, bo szkoda na to pieniędzy. Czyli szkoda pieniędzy na rozwijanie zainteresowania kulturą, sztuką, poszerzania światopoglądu społeczeństwa? Przecież my nie robimy tych festiwali dla siebie, tylko dla widzów.
Mało ludzi to rozumie. W 2005 roku dostałem propozycję od ówczesnego prezydenta Rafała Dutkiewicza, żeby zrobić we Wrocławiu nowy, duży festiwal filmowy. Nie byłem w stanie stworzyć nowego wydarzenia, ale zaproponowałem przeniesienie do tego miasta Nowych Horyzontów, gdyż w Cieszynie festiwal nie miał szans na dalszy rozwój. Szybko porozumieliśmy się i zapytałem prezydenta, dlaczego tak mu zależy, żeby był tu festiwal. I on powiedział wprost: „Ludzie, którzy biorą udział w wydarzeniach kulturalnych, są bardziej kreatywni. Mają szersze horyzonty, są bardziej otwarci”. Powiedział także, że często zagraniczni inwestorzy pytają o ważne wydarzenia kulturalne. Rozumiał, że do Wrocławia przyjedzie wielu młodych ludzi z całej Polski i z zagranicy, którzy zostawią w mieście sporo pieniędzy, być może będą tu w przyszłości studiować albo nawet zamieszkają na stałe. Wrocław cały czas dynamicznie się rozwija i potrzebuje wykształconych ludzi. Prezydent Dutkiewicz jako jeden z niewielu polityków rozumiał, że pieniądze wydane na kulturę wielokrotnie się zwracają.

Nie jest dzisiaj łatwo zorganizować niezależne wydarzenia kulturalne, trudno zebrać budżet, a Ty podobno pracujesz nad nowym przedsięwzięciem.
Tak, przygotowuję Timeless Film Festival Warsaw (8–14 kwietnia 2024 roku) poświęcony filmom ponadczasowym – czy jak kto woli – klasycznym. W programie znajdzie się około 50 filmów polskich i zagranicznych, będą filmy nieme z muzyką na żywo, będą pokazy „Amadeusza” z towarzyszeniem orkiestry w Teatrze Wielkim Operze Narodowej oraz koncerty muzyki filmowej. Skupiam się więc już teraz na znalezieniu prywatnych i publicznych partnerów.

Roman Gutek, działacz kulturalny, dystrybutor i producent filmowy, człowiek instytucja. Wychował pokolenia kinomanów. Stworzył GutekFilm, festiwale Nowe Horyzonty i American Film Festiwal. Prowadzi kino Muranów w Warszawie, zarządza kinem Nowe Horyzonty we Wrocławiu i stowarzyszeniem o tej samej nazwie.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze