Dzięki serialowi „Tatuażysta z Auschwitz” jest o niej głośno. I świetnie się składa, bo Anna Próchniak – zarówno w tej roli, jak i całkiem prywatnie – ma coś ważnego do przekazania.
Kandydatka, która miała zagrać Gitę Furman w dużym międzynarodowym projekcie, jakim jest serial „Tatuażysta z Auschwitz”, była poszukiwana wśród aktorek na całym świecie. Wybrano ciebie, choć wstępnie brałaś udział w castingu do zupełnie innej roli, drugoplanowej. Na pewno pamiętasz ten moment, kiedy dowiedziałaś się, że to właśnie ty zagrasz Gitę.
Ten proces był bardzo długi i intensywny, nagrałam w sumie trzy self-tape’y do różnych ról, później miałam rozmowę na Zoomie z producentami i z reżyserką obsady, tak zwany chemistry test z Jonahem Hauer-Kingiem [odtwórcą głównej roli – przyp. red.], a następnie poleciałam do Bratysławy na kolejny chemistry test już na żywo. To wszystko trwało kilka miesięcy, ale od początku instynktownie czułam, że rola Gity jest dla mnie. Pamiętam, że w pewnym momencie zadzwonił do mnie mój agent z Londynu i zapytał:„Ale zdajesz sobie sprawę z tego, że będziesz musiała ogolić włosy do tej roli?”. Dla mnie było to zupełnie oczywiste, naturalne. A ten ostateczny telefon z decyzją? Nie była to eksplozja radości, cieszyłam się oczywiście, ale mówiąc szczerze, nie byłam zaskoczona.
Bo czułaś, że tak będzie.
Czułam. Ten wspomniany chemistry test służy oczywiście temu, żeby wybadać, czy między aktorami jest chemia, ale nie tylko temu. Ta chemia musi pojawić się także w kontakcie z reżyserem, reżyserem castingu, producentami. Cała grupa ludzi musi operować wspólnym językiem, rozumieć się na poziomie emocjonalnym. To jest taka bardzo intymna więź, którą trudno opisać słowami, ludzie po prostu muszą „spotkać się” pozawerbalnie, żeby stworzyć coś, w co widz będzie mógł uwierzyć.
A był w kontekście serialu moment, kiedy bałaś się, że czegoś nie udźwigniesz?
Nie, czułam, że to jest coś, co wydarzyło się we właściwym momencie. Miałam już za sobą inne zagraniczne projekty – one na pewno mnie jakoś do tego przygotowały. Ale ja też wierzę po prostu, że różne rzeczy przychodzą do nas w odpowiednim momencie, wcześniej pewnie nie byłam gotowa na przyjęcie tak dużej roli. Bo według mnie to nie jest tylko kwestia szczęścia, musisz w tym konkretnym czasie mieć w sobie gotowość i pewność, że podołasz. Druga strona, czyli twój pracodawca, musi to czuć.
Jakieś chwile zwątpienia przyszły na późniejszym etapie; kiedy dostałam wszystkie scenariusze, zobaczyłam, ile tego jest, jak dużo pracy przede mną, także tej z coachem od akcentu. Wtedy byłam już w Bratysławie, gdzie mieliśmy niebawem zacząć zdjęcia. Pamiętam, że siedziałam w wynajętym przez produkcję mieszkaniu i byłam lekko przytłoczona. W takich momentach nie pomaga na pewno mój perfekcjonizm. Potrzebowałam trochę czasu, żeby przetłumaczyć sobie, że przecież nie muszę nauczyć się wszystkiego od razu, że mogę dać sobie czas, że przede mną ponad pięć miesięcy pracy, więc mam na to przestrzeń.
Czyli w pakiecie z wyzwaniem aktorskim dostałaś lekcję poskromienia w sobie perfekcjonistki?
Zawsze łapię się na myśli, że idealnie byłoby używać perfekcjonizmu jako narzędzia tylko wtedy, kiedy jest ono potrzebne, a wyłączać wtedy, kiedy dławi i dusi. Pracuję nad tym „przełącznikiem”...
Wspomniałaś, że twój agent zapytał cię w pewnym momencie, czy zdajesz sobie sprawę z tego, że będziesz musiała pozbyć się włosów. Wiem, że dla wielu osób taka przemiana nie jest łatwa. Podobno nie pomaga powtarzanie sobie „Przecież to tylko włosy...".
To było dla mnie bardzo ważne doświadczenie. Pozbycie się włosów odbyło się na dwóch poziomach. Z jednej strony wiedziałam, że obcinam je dla tej postaci, dla tej konkretnej roli, a tu, jak wiemy, jest bardzo przytłaczające tło - okoliczności, w których ogolono włosy mojej bohaterce, są przerażające i poruszające chyba dla każdego z nas... Dla mnie było to bardzo mocne doświadczenie.
A drugi, zupełnie odrębny kontekst to ten, o który teraz pytasz. Wszystkie pewnie kiedyś usłyszałyśmy przekaz, że to we włosach właśnie jest nasza kobiecość, uroda, siła, jakaś energia czy moc seksualna. Też podświadomie miałam to wdrukowane. Ale w momencie, kiedy obcięłam włosy, poczułam, że zupełnie tak nie jest. Że niczego mi nie zabrano z tej kobiecości, wręcz przeciwnie. Że ja się za moimi włosami w jakimś sensie do tej pory chowałam, a kiedy ich już nie miałam, poczułam, że do swojej siły, energii mam lepszy, szybszy dostęp. Może to zabrzmi dziwacznie, ale poczułam, że jestem ze sobą samą połączona na takim poziomie, na którym nie byłam nigdy wcześniej. Poczułam jeszcze coś - że nie za bardzo interesuje mnie, co inni o mnie myślą, że to moje zdanie na mój własny temat zaczyna mieć teraz tak naprawdę pierwszeństwo.
Pomyślałaś o sobie, że jesteś piękna, że się sobie podobasz?
Tak. Ale zupełnie inaczej zaczęłam rozumieć pojęcie piękna. Polecam takie doświadczenie każdej kobiecie, jest bardzo uwalniające i jednocześnie gruntujące.
Dużo mówisz o tym, jak ważne w pracy jest dla ciebie ciało. W pracy, ale nie tylko. Od wczesnych lat tańczyłaś – ciało, kontakt z nim, umiejętność czytania sygnałów, które z niego płyną, to ważne dla ciebie aspekty. Stawiasz je ponad rozumem?
Zdecydowanie. W każdym razie w moim przypadku to się sprawdza. Miałam osiem lat, kiedy zaczęłam tańczyć balet, potem był taniec współczesny. Nie wiem, jak to wytłumaczyć, ale ja od wczesnego dzieciństwa miałam wrażenie, że nawiązanie kontaktu z ludźmi, ze światem nie jest dla mnie czymś naturalnym, że mam z tym kłopot. I to taniec właśnie stał się moim językiem, pozwolił mi na wyrażanie emocji, sprawił, że zdołałam nauczyć się kontaktować z rzeczywistością.
Taniec był i jest dla mnie czymś bardzo organicznym, atawistycznym, moja mama mówi, że tańczyłam, zanim nauczyłam się chodzić, więc to była tylko kwestia czasu, kiedy wyląduję na tanecznych lekcjach. I to było moje marzenie, nie marzenie moich rodziców, jak to czasem bywa.
Dlaczego przestałaś tańczyć, skoro to była tak ważna część twojego życia, ciebie?
W liceum poszłam do klasy o profilu teatralnym, już wtedy miałam zajęcia z aktorstwa w różnych teatrach. Po maturze dostałam się na Wydział Teatru Tańca do Krakowa, będąc tam, poczułam, że aktorstwo bardzo mnie interesuje i że jest konsekwencją mojej miłości do tańca, jest jakby krokiem dalej. Przeniosłam się do szkoły filmowej w Łodzi, którą skończyłam. To wszystko było instynktowne, dużo rzeczy w moim życiu dzieje się instynktownie.
Jakiś czas temu powiedziałaś, że bliżej ci jest do grania tych ciemnych, a nie jasnych emocji.
I to było dla mnie odkrycie podobne do tego dotyczącego włosów i kobiecości. Bo finalnie odkryłam, że wcale tak nie jest. Rzeczywiście wydawało mi się, że łatwiej mi w sobie wyzwolić te mroczne klimaty. Ja generalnie jestem blisko swoich emocji, przez co jestem też dobrym widzem w kinie czy teatrze. Jeżeli coś mnie bawi – śmieję się całą sobą, jak mnie coś wzrusza – od razu płaczę. Mocno przeżywam rzeczywistość. Eksplorowanie emocji zawsze wydawało mi się czymś fascynującym, a eksplorowanie tych ciemnych, złych, mrocznych wydawało mi się ciekawsze od budowania tych jasnych.
Te często wydają nam się takie cukierkowe, lukrowane, a przez to mniej wartościowe.
Dziś już wiem, że za fasadą mroku łatwiej się schować, mrok wydaje się bardziej pociągający, bardziej efektowny. A mnie po prostu jakiś czas temu przestało zależeć na byciu efektowną, nie muszę podbudowywać swojej wartości tym rodzajem doświadczeń aktorskich. Doszłam do momentu, że chciałabym się mojego ego raczej pozbywać. Chciałabym, żeby to nie było o mnie, mówiąc najprościej.
Rozumiane dosłownie i w przenośni brawa nie mają dla ciebie dużego znaczenia?
Skłamałabym, mówiąc, że ich w ogóle nie potrzebuję. To tak jak niektórzy aktorzy mówią, że nie robią na nich wrażenia nagrody, że one nie są ważne. Oczywiście, że są. Oczywiście, że aprobata jest ważna, ale raczej rozumiana – jako współprzeżywanie i współodczuwanie.
Serial „Tatuażysta z Auschwitz” to nie pierwszy projekt „wojenny” na twojej zawodowej drodze. Wspominałaś o tym, że bardzo dużo czytałaś o tym okresie, przygotowując się do ról. Być może zetknęłaś się z postacią Viktora Frankla, twórcy logoterapii. Człowiekiem, który był więźniem obozu, któremu wojna odebrała wszystko, najbliższe osoby. Frankl już po wojnie powiedział coś, co wydaje się proste, ale jest bardzo prawdziwe – że współczesny człowiek ma za co żyć, ale nie ma po co żyć, że z tym sensem mamy dzisiaj problem. Czy to podsumowanie jest ci bliskie?
Żyjemy w świecie konsumpcjonistycznym do ekstremum, ale bardzo ciekawym, bo przecież żadne inne pokolenie nie doświadczyło takiego przełomu, jeżeli chodzi na przykład o postęp i technologię. To ma jednak swoją cenę. Tempo naszego życia jest tak szybkie, że większość z nas nie ma chwili dla siebie, momentu na refleksję. Ja mam to szczęście, że kiedy pracuję, to rzeczywiście bardzo intensywnie, ale potem mam po prostu wolne. Całkiem wolne. Poza tym moja praca wręcz wymusza na mnie wszelkie autorefleksyjne działania. Żeby wykonywać ją jak najlepiej, żeby przekonać widza, muszę kontaktować się sama ze sobą, zadawać sobie pytania, na których zadawanie ludzie zazwyczaj nie mają lub nie chcą mieć czasu. To luksus, ale szczere odpowiedzi na te pytania bywają często niewygodne. Od wielu lat chodzę na terapię. Szukam wspomnianego przez Frankla sensu, bo zgadzam się, że bez niego nie mamy nic...
Czytaj także: W poszukiwaniu sensu. Tylko ty możesz zmienić swój świat – lekcja życia Victora Frankla
Kiedy masz całkiem wolne, co wtedy robisz?
Zacznę od tego, że nie jestem mistrzem świata w odpoczywaniu. Jako perfekcjonistka, osoba systematyczna i taka, która z baletu wyniosła dyscyplinę, bezpieczniej czuję się, kiedy mam narzucony jakiś plan. Ale pomalutku uczę się gospodarowania tym wolnym czasem. Dużo czytam, oglądam mnóstwo filmów, mamy w domu projektor i dobry system nagłośnieniowy, więc mogę oglądać cokolwiek chcę jak w prywatnym kinie. Ćwiczę jogę, medytuję codziennie rano – to dla mnie bardzo ważne, nawet jeżeli jadę na plan, to wstaję odpowiednio wcześnie, żeby mieć przynajmniej te 15 minut na medytację. Podróżuję. Zawsze tam, gdzie jestem, szukam sztuki współczesnej, uwielbiam patrzeć, w którą stronę podąża wyobraźnia ludzi w różnych krajach. Bardzo lubię gotować, robię to często. Potrzebuję także kontaktu z naturą. Na moją homeostazę składa się sporo czynników.
A ludzi potrzebujesz?
Kontakty z bliskimi są dla mnie ważne. Ale tych bliskich, zaufanych ludzi nie mam wokół siebie wielu, bo z wiekiem i z czasem zrozumiałam, że muszę nauczyć się stawiać granice i jeżeli tak dobrze mi idzie słuchanie intuicji, muszę słuchać jej także w tym obszarze. Dlatego tak bardzo istotne jest dla mnie także bycie ze sobą, w samotności. Tam, gdzie nikt i nic nie zagłusza tego, co mam w głowie.
Gdybyś miała powiedzieć krótko, co zostawiło w tobie – w kobiecie, nie aktorce – zagranie Gity, która przeżyła Holokaust, to co jako pierwsze przychodzi ci na myśl?
Chyba takie poczucie, że musimy być dla siebie dobrzy. I że to jest nasza decyzja.
To też nawiązuje do słów Frankla, który napisał: „My, którzy żyliśmy w obozach koncentracyjnych, pamiętamy ludzi, którzy chodzili po barakach, pocieszając innych, oddając ostatni kawałek chleba. Być może było ich niewielu, ale są oni wystarczającym dowodem na to, że człowiekowi można zabrać wszystko z wyjątkiem jednej rzeczy: ostatniej z ludzkich wolności – wyboru swojej postawy w każdych okolicznościach, wyboru swojej drogi”.
Aż ciarki przeszły mi teraz po plecach, jak to przeczytałaś. Dokładnie o to chodzi! Co nam zostaje, kiedy znamy historię? To, że warto być dobrym człowiekiem. Wystarczająco tu już było – i wciąż jest – mroku.
Anna Próchniak aktorka teatralna i filmowa. W 2012 roku zadebiutowała na dużym ekranie w filmie „Bez wstydu” w reżyserii Filipa Marczewskiego. Za rolę Irminy nominowana była do nagrody Złotej Kaczki. W 2014 roku zagrała jedną z głównych ról w filmie wojennym „Miasto 44” Jana Komasy. Wystąpiła także w brytyjskim serialu „Baptiste”. Serial „Tatuażysta z Auschwitz” można oglądać na platformie SkyShowtime.
Nie wiem, jak to wytłumaczyć, ale ja od wczesnego dzieciństwa miałam wrażenie, że nawiązanie kontaktu z ludźmi, ze światem nie jest dla mnie czymś naturalnym, że mam z tym kłopot. I to taniec stał się moim językiem, pozwolił mi na wyrażanie emocji. Moja mama mówi, że tańczyłam, zanim nauczyłam się chodzić.
Wszystkie pewnie kiedyś usłyszałyśmy przekaz, że to we włosach właśnie jest nasza kobiecość, uroda, siła, jakaś energia czy moc seksualna. Też podświadomie miałam to wdrukowane. Ale w momencie, kiedy ścięłam włosy do roli, poczułam, że zupełnie tak nie jest. Że niczego mi nie zabrano z mojej kobiecości, wręcz przeciwnie.