Nikt na nie nie czekał, nikt się go nie spodziewał. Przyszło po cichu i zabiło 300 tysięcy ludzi. Dziesięć lat temu tsunami spustoszyło wybrzeża Tajlandii i Indonezji.
Co roku w rocznicę tej tragedii obchodzone są uroczystości upamiętniające ofiary. Na plażach Phuketu, Phi Phi czy Krabi odbywają się msze żałobne, buddyjskie ceremonie ofiarne, słychać śpiewy, zapalane są świece, do wody wrzucane kwiaty, w niebo puszcza się lampiony. Na wyspy przylatują rodziny i przyjaciele zmarłych i zaginionych, przyjeżdżają lokalne władze.
– To już dziesiąta rocznica? – dziwią się dla odmiany w Bangkoku. Miasto biznesu i rozrywki nie żyje wydarzeniami sprzed lat. Pytania o tsunami wywołują zdziwienie. Po co o tym mówić? Po co do tego wracać? Tajowie w ogromnej większości są buddystami, wierzą w karmę. – Widocznie tak miało być. Przyszło tsunami i wyczyściło wszystko, co było brudne – dodają. I mają na myśli zarówno nielegalne interesy, biznesy na plażach, jak i odnowę moralną. Woda zabrała to wszystko, by oni mogli mieć „nowe otwarcie”, przekonują. Ale zaraz po katastrofie jedno z miejscowych biur turystycznych organizowało wycieczki śladami tsunami. Koszt – 64 dolary.
Więcej w Zwierciadle 01/2015. Kup teraz!
Zwierciadło także w wersji elektronicznej