Najnowszy film Jana Komasy „Sala samobójców. Hejter” można obejrzeć już legalnie w Internecie za pośrednictwem VOD. Dystrybutor zdecydował się na taki ruch po tym, jak zaledwie tydzień po premierze filmu zamknięto kina z powodu epidemii koronawirusa.
Autorką plakatu do filmu „Sala samobójców. Hejter” jest ilustratorka Olka Osadzińska.
Pomimo epidemii, w ciągu pierwszego weekendu wyświetlania obraz przyciągnął do kin grubo ponad sto czterdzieści tysięcy widzów. Tym samym reżyserowi Janowi Komasie udała się rzecz niezwykła. Ledwo opadły przecież emocje wokół jego „Bożego ciała”, które dopiero co biło się o Oscara. I które także, tak jak „Sala samobójców. Hejter”, od pierwszego dnia przyciągało do kin tłumy widzów.
„Skąd ta popularność?” – będą zastanawiać się ci, którzy „Sali samobójców. Hejtera” jeszcze nie widzieli. Kto film już zobaczył, zna odpowiedź. Nad historią, którą pokazał Komasa na ekranie, trudno przejść do porządku dziennego.
No ale po kolei. Najnowszy „Hejter” miał być w założeniu kontynuacją głośnej „Sali samobójców”, nakręconej ponad dziewięć lat temu. Wtedy oglądaliśmy historię nastolatka (zagranego świetnie przez Jakuba Gierszała), który uzależnia się od wirtualnego świata. Spędza w sieci praktycznie cały czas, co kończy się tragicznie dla niego samego i niezwykle boleśnie dla jego bliskich. Czy Komasa opowiada dalszy ciąg tej konkretnej historii? I tak i nie. W „Hejterze” jest łącząca te dwie fabuły bohaterka – o czym za chwilę. Pobrzmiewają też znajome wątki. I tym razem reżyser pokazuje nam, jak niebezpiecznym żywiołem jest sieć i media społecznościowe. Tyle że przez te 9 lat, jakie minęły od premiery pierwszej części, świat – również ten wirtualny – bardzo się zmienił. A więc i „Hejter” to zupełnie inna opowieść.
Głównym bohaterem jest tu Tomek. Chłopak z maleńkiej miejscowości, który trafia do Warszawy i zaczyna studia prawnicze. Szybko orientujemy się, że ambicje ma ogromne, wierzy, że świat stoi przed nim otworem. W sumie, dlaczego nie? Zwłaszcza, że są państwo Krasuccy. Wielkomiejscy, zadowoleni z siebie, zamożni, z koneksjami. Znają Tomka od dziecka. Jeździli do miejscowości, gdzie się wychował, na wakacje, a teraz wspierają go finansowo. Wszystko to brzmi pięknie, gdyby nie pewna podsłuchana – wcale nie przypadkiem – rozmowa, z której jasno wynika, że co prawda z pozoru otwarci i pełni troski Krasuccy Tomka finansują, ale za plecami się z niego podśmiewają i nim pogardzają. Uważając za parweniusza z zapadłej wiochy, który zaproszony na kolację nie wie nawet, jak zachować się przy stole. Cios jest dla Tomka tym większy, że potajemnie kocha się w córce Krasuckich – Gabi, a ona również bezceremonialnie się z niego wyśmiewa. Zresztą sama Warszawa okazuje się nie być dla Tomka tak przyjazna, jak mu się mogło wydawać. Miasto wielkich możliwości? Dobre sobie, nasz bohater dzwoniąc do dziesiątek firm, do których śle CV, wciąż słyszy to samo. Że nie są nim zainteresowani. No i jeszcze studia. Tomek z hukiem wylatuje z uczelni oskarżony o plagiat, na nic zdają się tłumaczenia, że ciężko utrzymać się w stolicy, że brak mu czasu na pisanie.
To jeszcze moment, kiedy trzymamy za niego kciuki. Jak długo? Odpowiedź w kinie. Po drodze staje się dla nas jasne, że ambicja, instynkt przetrwania, urażona duma i złamane serce popchną Tomka do najgorszego. A pomocne okażą się tu nowe media i zapotrzebowanie na internetowych trolli. Hejt w sieci, suto opłacane kampanie, które mają niszczyć znanym osobom karierę, preparowanie fake newsów, fałszywe konta na Facebooku i Instagramie? Dlaczego nie. Firma, która po pierwsze w ogóle go zatrudnia, po drugie oferuje mu dobre pieniądze, a przede wszystkim – co się wkrótce okaże – daje mu właściwie nieograniczoną władzę nad życiem innych ludzi, jest agencją wyspecjalizowaną w czarnym PR-ze. I tu właśnie pojawia się wspomniana bohaterka łącząca obie części „Sali samobójców”. Grana przez Agatę Kuleszę Beata Santorska. Poznaliśmy ją 9 lat temu jako matkę głównego bohatera, teraz jest szefową agencji.
A skoro już o dobrych rolach mowa: obsada „Hejtera” robi wrażenie. Dość wspomnieć Danutę Stenkę (gra Krasucką) czy Macieja Stuhra, który w filmie wciela się w Pawła, kandydata na prezydenta. Sympatycznego i zupełnie nieświadomego spisku, jaki się przeciwko niemu zawiązuje, czarnej kampanii wymierzonej przeciwko niemu. A jednak aktorem, który ma wręcz hipnotyczną zdolność skupiania na sobie uwagi jest tu grający Tomka Maciej Musiałowski (nie mylić z Maciejem Musiałem!).
Maciej Musiałowski (Fot. Jarosław Sosiński, materiały prasowe Kino Świat)
To właściwie debiutant, znany do niedawna głównie z serialu „Druga szansa” i programu „Ameryka Express”, a teraz także z TVN-owskiego „Kodu genetycznego”. Oraz z roli w warszawskim Och-Teatrze w spektaklu „Stowarzyszeniu umarłych poetów”, o którym wspominam także dlatego, że gra tu swoją postać na zmianę z właśnie, nomen omen, Maciejem Musiałem. W „Hejterze” daje popis umiejętności. Z jednej strony jest wrażliwcem, właściwie jeszcze dzieciakiem, typem dobrego ucznia, który tylko czeka, żeby się wykazać i żeby go pochwalono. Z drugiej – karierowiczem potajemnie pałającym żądzą zemsty. Musiałowski umie te skrajne cechy brawurowo połączyć. I jest przekonywujący. Co można powiedzieć także o Vanessie Aleksander, filmowej Gabi. To dużo mniejsza, a jednak także udana rola.
Vanessa Aleksander (Fot. Jarosław Sosiński, materiały prasowe Kino Świat)
Trzeba przyznać, że Jan Komasa ma oko do młodych talentów. Zjawiskowy Bartek Bielenia, nagrodzony właśnie statuetką Orła za rolę chłopaka udającego księdza w „Bożym ciele” jest na to doskonałym dowodem. Tak zresztą jak Zofia Wichłacz z „Miasta 44” czy wreszcie Jakub Gierszał, dla którego poprzednia „Sala samobójców” była jedną z pierwszych ważnych ról. „Hejter” jest wreszcie potwierdzeniem ogromnego talentu scenarzysty, zaledwie 28-letniego Mateusza Pacewicza. Pracowali z Komasą już przy „Bożym ciele”, jeździli je promować w Stanach przed Oscarami. Dla obydwu międzynarodowy sukces tamtego filmu oznacza propozycje płynące m.in. z Hollywood. I dobrze, bo to jeden z ciekawszych duetów reżyser-scenarzysta w naszym kinie.
Ciekawe, bo o ile „Boże ciało” wydaje się być opowieścią o tym, że w człowieku tkwi dobro, które może ujawnić się nawet w okolicznościach mocno ku temu niesprzyjających, o tyle „Hejter” jest tej tezy lustrzanym odbiciem. Zło jest tu tym groźniejsze, że zupełnie nieuchwytne. Jego inicjatorów nie da się przyłapać na gorącym uczynku. Sprawcy to niekoniecznie ci, którzy zaciskają pięści czy sięgają po broń i robią komuś fizyczną krzywdę. Płatni hejterzy tacy jak Tomek siedzą grzecznie za swoimi biurkami, przed ekranami swoich laptopów. Po prostu chcą mieć pracę i właśnie za hejt im płacą. Czy to oni są winni jego konsekwencjom? Złamanym karierom, załamaniom nerwowym, a nawet realnemu rozlewowi krwi? Film stawia te i wiele innych pytań, choćby to najprostsze: „Dokąd to wszystko zmierza?”. Ale przy okazji dobrze diagnozuje też współczesną Polskę. Wydawać by się mogło, że nie jesteśmy społeczeństwem hierarchicznym, że lata PRL-u skutecznie wyrównały nas pod względem klasowym. Naprawdę? To dlaczego dzieciaki z prowincji, takie jak Tomek, w zetknięciu z sympatycznymi, tolerancyjnymi i otwartymi kosmopolitami takimi jak Krasuccy, tak często czują się, delikatnie mówiąc, jak obywatele drugiej kategorii? Albo wprost: jak śmiecie?
„Sala samobójców. Hejter” idealnie punktuje i nasze narodowe grzechy i globalne zagrożenia, ale, zdaje się, wcale nie to jest jego największą siłą. Koniec końców w kinie bardziej niż o trafne diagnozy chodzi jednak o to, żeby coś poczuć, o autentyczne emocje. A Komasa jak mało kto umie je wywoływać. Mam nadzieję, że nie zdradzę zbyt wiele, jeśli napiszę, że wzroku Tomka z finałowej sceny się nie zapomina. I efekt ten, zapewniam, utrzymuje się jeszcze długo po seansie.