Pandemia zastała ją w Filadelfii na planie serialu. Kiedy zdjęcia przerwano, wyjechała do Anglii i zaszyła się z dziećmi w swoim domu na wsi. To stąd zdalnie udziela wywiadów. Kate Winslet właśnie skończyła 45 lat. Lubi siebie coraz starszą, w wersji domowej, a na pytania o blichtr i sławę odpowiada: – Gwiazdą jest się tak długo, jak długo trwa ceremonia wręczania Oscarów.
Życie dogania scenariusze. Nie mogę przestać myśleć o twojej roli sprzed dziewięciu lat – „Contagion – Epidemia strachu”. Zagrałaś odważną epidemiolożkę próbującą powstrzymać rozprzestrzenianie się śmiertelnego wirusa.
Tak, to przerażający film i zaskoczyło mnie, że kiedy koronawirus uderzył na wiosnę w Europie i w USA, ludzie zaczęli masowo oglądać go na Netflixie. W ogóle wzrosła oglądalność filmów katastroficznych. Nie wiem, może niektórzy tego potrzebują? Szukają analogii, próbują jakoś nazwać, oswoić swoje lęki. Steven Soderbergh, realizując „Contagion…”, nie musiał daleko szukać – świat w 2011 roku miał już za sobą niepokojące, choć nie na tak wielką skalę jak dzisiaj, doświadczenia aż trzech epidemii: SARS, bardzo podobny do COVID-19, który pochłonął około 800 ofiar śmiertelnych, ptasia grypa – tutaj na szczęście nie dochodziło do zakażeń między ludźmi – i wreszcie świńska grypa, na którą zmarło kilkaset tysięcy ludzi. Tyle że to wszystko działo się gdzieś daleko, u nas odnotowano nieliczne przypadki. Dlatego szybko o tym zapomnieliśmy.
Jesteś świetnie zorientowana w temacie.
Wtedy, dziewięć lat temu, ponieważ sama grałam epidemiolożkę, podczas pracy nad filmem miałam kontakt z ekspertami ds. chorób z Centers for Disease Control. Musiałam sporo się nauczyć o pandemiach i wirusach. Tamto doświadczenie pomogło mi zresztą znaleźć się w obecnej sytuacji. Ludzie myśleli, że zwariowałam, bo już w marcu chodziłam w maseczce do sklepu spożywczego i wycierałam wszystko alkoholem izopropylowym. Nosiłam rękawiczki, a po powrocie do domu dokładnie myłam ręce. Właśnie wtedy dwoje moich bliskich przyjaciół zachorowało na COVID-19. W filmie pokazaliśmy to, co dziś ludzie oglądają w wiadomościach telewizyjnych: epidemiologów w kombinezonach, ich stres, narażanie swojego zdrowia i życia, sytuacje, kiedy ze zmęczenia ciało odmawia posłuszeństwa.
Twoja bohaterka doktor Erin Mears jest ambitna i zdeterminowana. Podobnie jak inna postać, którą zagrałaś: Mary Anning. Paleontolożka, badaczka skamielin z XIX wieku, której sukcesy naukowe zostają zawłaszczone przez mężczyzn. „Amonit”, najnowszy film z twoim udziałem, to bez wątpienia opowieść o silnej kobiecie. Takiej, która ma odwagę powalczyć nie tylko o swoją pasję, ale i o miłość do drugiej kobiety. W całym twoim dorobku aktorskim jest sporo takich mocnych, odważnych bohaterek. To jeden z kluczy, według których dobierasz sobie role?
Granie silnych kobiet sprawia mi przyjemność, bo sama jestem dość odważna. Wyniosłam to z domu, od rodziców. Dorastałam w rodzinie aktorskiej. To było życie bez pieniędzy i w ciągłej niepewności jutra, a mimo to rodzice wspierali mnie w moich kolejnych szalonych pomysłach. Tata zawsze mawiał: „Zrób to, bo nawet jeśli ci się nie uda, nic nie tracisz. Nie dowiesz się, jeśli nie spróbujesz”. I takie podejście mam w dorosłym życiu. Tak samo staram się wspierać we wszystkim moje dzieci. Im także zawdzięczam moją siłę i energię. Kiedy jest się samodzielnie wychowującą dzieci matką, trzeba być silną, pomysłową i niezależną kobietą. Taką jak Mildred Pierce z serialu HBO pod tym samym tytułem. Pamiętam, jak zaimponowały mi jej niezależność i trudna decyzja o tym, żeby rozwieść się z wiarołomnym mężem w czasach, gdy kobiety nie pracowały zawodowo i zajmowały się wyłącznie domem.
Kate Winslet: „Nie dowiesz się, jeśli nie spróbujesz”. (Fot. Longines)
Przypomniała mi się nasza rozmowa à propos „Rzezi” Romana Polańskiego. Powiedziałaś wtedy, że w filmowej Nancy jest dużo z ciebie prywatnie. Co miałaś na myśli?
Że też bywam nerwusem, miewam niewyparzony język [śmiech] i że klnę, bo to mnie odpręża, choć nie robię tego przy moich dzieciach. Poza tym palę papierosy, bo lubię, a jak mam zły dzień, to nalewam sobie whisky, jak moja Nancy. Tylko nie głodzę się, bo kocham jeść.
Wspomniane przed chwilą bohaterki łączy jeszcze coś – nieobcy jest im temat rozwodu i rodzinnych problemów. Do jakiego stopnia bazujesz w takich przypadkach na własnych doświadczeniach i emocjach?
W 2010 roku zakończyło się moje małżeństwo z Samem Mendesem i od tej chwili niektórzy dziennikarze zaczęli szukać analogii pomiędzy moim życiem prywatnym i moimi rolami, ale to oczywiście nie jest takie proste przełożenie. Mam za sobą także kilka innych wspaniałych związków, znowu jestem zamężna. Nie odgrywam na ekranie swojego życia, tu chodzi bardziej o mój bagaż doświadczeń, który w takich sytuacjach faktycznie jest bardzo pomocny. Jak każdy mam na koncie i sukcesy, i porażki. Popełniałam błędy, ale nigdy z żadnego bym nie zrezygnowała.
Bo…
Bo one są częścią mnie, mojej osobowości. Dzięki nim człowiek się zmienia i dojrzewa. Dzięki macierzyństwu na przykład stałam się lepszą aktorką, zyskałam dostęp do nowych emocji, do świata wrażliwości i fantazji dzieci. Dlatego przyjęłam rolę Sylvii w „Marzycielach”, matki czwórki dzieci. Gdybym nie miała swoich doświadczeń, nie dałabym rady tego zagrać. Ale, powtórzę znowu, moje role to nie ja. Mam komfortową sytuację, męża, którego kocham, dzieci, zawód, który uwielbiam i który pomaga mi realizować moje marzenia. Mogę dokonywać wyborów, których wiele z kobiet, jakie zagrałam, jest pozbawiona. Weźmy taką Hannę Schmitz z „Lektora”…
Niemkę, która pracowała dla nazistów. Za tę rolę otrzymałaś zresztą Oscara.
Żadna postać nie budziła we mnie tyle wątpliwości. Nie wiedziałam, czy potrafię ją zagrać. Hanna nie tyle nie miała ze mną nic wspólnego, ile była moim całkowitym przeciwieństwem. Musiałam więc stać się kimś, kto był mi kompletnie obcy. Bałam się, że nie podołam, że nie czuję jej emocjonalnych rozterek, nie rozumiem jej psychicznej konstrukcji. Obawiałam się, że to mnie przerośnie. A jednak się udało.
„Lektor” (2008) z oscarową rolą Hanny Schmitz, nazistowskiej strażniczki z Auschwitz (Fot. BEW Photo)
Nie mogę nie zapytać o polski wątek w twojej karierze. Pięć lat temu w filmie „Steve Jobs” zagrałaś Polkę Joannę Hoffman. Prawą rękę legendarnego założyciela Apple’a oraz córkę znanego u nas reżysera Jerzego Hoffmana. Za kreację Joanny otrzymałaś zresztą kolejną oscarową nominację.
Tak. Hoffman piastowała stanowisko dyrektora marketingu, chociaż twierdziła, że miała zerowe doświadczenie w tej dziedzinie. Steve Jobs polegał na niej w sferze zawodowej, ale Joanna była też jego przyjaciółką. Przygotowując się do roli, musiałam się nauczyć sposobu, w jaki mówiła, i nie przyszło mi to tak łatwo, jak się spodziewałam. Ta praca wymagała ode mnie dużo cierpliwości. Poza tym sporo czasu spędziłam z prawdziwą Joanną. Podzieliła się ze mną wieloma historiami. Na szczęście nie musiałam się do tej roli uczyć polskiego [śmiech].
Jak sądzisz, jakie cechy twojego charakteru zaprowadziły cię w miejsce, w którym dziś jesteś?
[Śmiech]. Ambicja, upór, ciężka praca i przekora. 25 lat temu nikt nie wróżył mi hollywoodzkiej kariery. Mój nauczyciel i koledzy w szkole teatralnej ze względu na moją wagę porównywali mnie do pucułowatego prosiaczka. Na szczęście byłam krnąbrną nastolatką. Do tego bardzo zdeterminowaną, żeby zostać aktorką. A jeśli już sobie coś postanowiłam, nic mnie nie mogło powstrzymać. To, gdzie jestem dziś, to nie dar z niebios ani mieszanka szczęścia i przypadku. To efekt wytrwałości w dążeniu do celu i ciężkiej pracy. Miłość do aktorstwa odziedziczyłam po rodzicach, którzy sami w tym zawodzie radzili sobie umiarkowanie. Po to, żeby utrzymać sześcioosobową rodzinę, matka pracowała jako kelnerka, a ojciec był między innymi budowlańcem. Mimo to rodzice wspierali nasze teatralne ciągoty, a było nas w domu czworo rodzeństwa. Jako 11-latka zaczęłam pobierać lekcje aktorstwa. Debiut na dużym ekranie zaliczyłam w „Niebiańskich istotach” Petera Jacksona. To był taki czas, że aby opłacać sobie podróże na castingi, pracowałam w delikatesach, serwując klientom kanapki z indykiem. Nie zapomnę tego momentu, w którym zadzwonił telefon z castingu, ktoś poinformował mnie, że dostałam rolę i wyjadę do Nowej Zelandii na zdjęcia. Rozpłakałam się, zrzuciłam fartuch i bez słowa wybiegłam ze sklepu.
Kate Winslet: „Nie dowiesz się, jeśli nie spróbujesz”. (Fot. Longines)
O rolę w „Titanicu” walczyłaś jak lwica.
Droga do „Titanica” była wyboista. Gdy propozycję odrzuciły Gwyneth Paltrow i Claire Danes, zaczęłam o nią walczyć. Zasypywałam Jamesa Camerona rozlicznymi listami, aż wreszcie zaprosił mnie do Los Angeles na casting, który wcale nie rozwiał jego wątpliwości. W roli Rose widział subtelną aktorkę w typie Audrey Hepburn i nie był przekonany, czy się sprawdzę. Byłam jednak uparta. Wydzwaniałam do reżysera i przekonywałam go, że to właśnie ja jestem Rose, wysłałam mu nawet różę podpisaną „Od twojej Rose”. Nieustępliwość się opłaciła i w końcu dostałam tę rolę.
Po „Titanicu” wszystkie drzwi stanęły przed tobą otworem. A ty zamiast stawiać na hollywoodzkie megaprodukcje, wróciłaś do ról w filmach niezależnych.
Kiedy „Titanic” pływał po całym świecie, od sukcesu do sukcesu, zdecydowałam się wyjechać do Maroka, żeby nakręcić skromny film realizowany przez szkockiego reżysera Gilliesa Mackinnona. Ucieszyłam się, że tym razem nie będę musiała wciskać się w gorset [śmiech]. A mówiąc poważnie, potrzebowałam radykalnej zmiany. Byłam bardzo zmęczona po kręceniu „Titanica”, przede wszystkim psychicznie. Wiedziałam, że muszę zagrać w jakimś filmie niskobudżetowym. Było dla mnie ważne, aby przypomnieć sobie, dlaczego tak chciałam grać.
Dlaczego?
Ponieważ to kocham. Po „Titanicu” czułam ogromną presję, żebym zrobiła znów coś „wielkiego”. Gdybym się na to zgodziła, wypaliłabym się w wieku 25 lat. Wróciłam do miejsca, w którym znów czułam się bezpiecznie. Świadomie unikałam Hollywood i nadchodzących stamtąd propozycji. Chciałam przychodzić na plan i znać imię każdego człowieka z kameralnej ekipy.
„Titanic” (1997). Z Leonardem DiCapriem. Aktorka ostro walczyła, żeby móc zagrać Rose. (Fot. BEW Photo)
Po Oscarze coś zasadniczo się w twoim życiu zmieniło? Poczułaś różnicę? Że to już to, że teraz jesteś już prawdziwą międzynarodową gwiazdą?
Nigdy nie czułam się celebrytką. Gwiazdą jest się tak długo, jak długo trwa ceremonia wręczania Oscarów. Właściwie tylko w tym momencie, no, może jeszcze na czerwonych dywanach Berlina, Cannes lub Wenecji. No wiesz, pozujesz w supereleganckich kreacjach, obowiązuje cię cały ten sztywny ceremoniał. Ale prawdziwa Kate Winslet to ta, która zdejmuje suknię i wskakuje w dżinsy i podkoszulek. Jestem przede wszystkim brytyjską aktorką, a dopiero potem osobą publiczną. Nie mieszkam na stałe w Hollywood, zagrałam w wielu małych, niezależnych produkcjach. Jestem wolną kobietą, która nie przejmuje się tym, co inni o niej mówią. Żyję po swojemu i cieszę się, że mogę sobie na to pozwolić. Dla mnie blichtr czerwonych dywanów nie definiuje szczęścia.
„Rozważna i Romantyczna” (1995). W filmie Anga Lee według scenariusza Emmy Thompson wystąpiła zaledwie rok po debiucie na dużym ekranie. (Fot. BEW Photo)
Czym w takim razie jest dla ciebie szczęście?
To czas, jaki mogę poświęcić moim dzieciom i rodzinie. Nie ma nic piękniejszego, nawet Oscary. Im jestem starsza, tym silniej to odczuwam.
W październiku skończyłaś 45 lat.
To zabrzmiało jak wyrok [śmiech].
Aktorki często skarżą się na brak ciekawych ról po czterdziestce. Ciebie wydaje się to nie dotyczyć.
Odkąd skończyłam 13, może 14 lat, zawsze czułam się starsza niż w rzeczywistości. Rodzice powtarzali mi, że życie jest krótkie i szkoda je marnować. Trzeba żyć na całego, być sobą, po prostu. Nie boli mnie mój wiek. Kiedy miałam 20 lat, nie wiedziałam, kim jestem, chociaż wydawało mi się, że wiem doskonale. Wraz z wiekiem zmieniają się priorytety, znika próżność. Ja teraz nawet nieszczególnie patrzę w lustro, nie wysilam się. To najpiękniejsze, co przychodzi wraz z wiekiem – pewne rzeczy przestają być takie ważne. Jestem aktorką świadomą siebie i swojego wyglądu, akceptującą go. Całe szczęście, że powstaje coraz więcej scenariuszy dla aktorek w dojrzałym wieku. I łapię się na nie. A nawet jak ich zabraknie, zawsze zostaje teatr.
Podobno odmówiłaś zagrania w bardzo teatralnym filmie. Myślę tu o „Rzezi”.
W pierwszej chwili tak, bo nie wiedziałam jeszcze, że reżyserem jest Polański.
Jak wspominasz współpracę z nim?
To fascynujący reżyser. Potrafi tworzyć na planie atmosferę zaufania i to się udziela wszystkim. Pod warunkiem że jest zadowolony z tego, co robimy. Kiedy kręciliśmy „Rzeź”, zdarzało się, że mówił: „Okay, zagraj to tak, jak sama czujesz”, by po chwili dodać: „Moja wersja i tak jest lepsza” [śmiech]. Polański jest perfekcjonistą i jeśli trafi na aktora niedoświadczonego lub niewystarczająco bystrego, to taka współpraca może być dla obu traumatyczna.
„Rzeź” (2011). Na fali ruchu #MeToo Winslet wyraziła żal, że przyjęła rolę u Romana Polańskiego. (Fot. BEW Photo)
Kilka lat po nakręceniu „Rzezi”, nawiązując do ruchu #MeToo, wyraziłaś oburzenie, że zarówno Polański, jak i Woody Allen, z którym pracowałaś przy „Karuzeli życia”, tak długo mogli liczyć na szacunek ze strony Hollywood.
To prawda, że współpraca z tymi reżyserami była dla mnie niezwykłym doświadczeniem. Prawdą jest też to, że ciążące na nich oskarżenia o przestępstwa na tle seksualnym miały wtedy dla mnie znaczenie drugorzędne. O wyjątkowości pracy z Polańskim już mówiłam. Filmy Woody’ego Allena są fascynujące, bo to reżyser, który głęboko rozumie zawiłości uczuciowych relacji i pisze świetne kobiece role. Naprawdę nie myślałam wtedy o innych kontekstach. A dziś biorę odpowiedzialność za to, że z nimi pracowałam. Nie cofnę czasu.
A przyszłość? W tych dziwnych, niepewnych czasach masz odwagę snuć plany? Choćby te najbliższe: jak, gdzie i z kim spędzisz Gwiazdkę i Nowy Rok? [Artykuł pochodzi pochodzi ze styczniowego numeru „Zwierciadła”, który ukazał się na początku grudnia, przyp. red.]
Nikt nie wie, jaka będzie sytuacja epidemiczna. Chciałabym, żeby było jak dawniej, żebyśmy mogli się spotkać i razem robić wielki pudding z suszonymi owocami. Mam dwie siostry, brata i aż ośmiu kuzynów, lubiliśmy spotykać się wszyscy z naszymi dziećmi i mieszać razem masę na pudding, w myślach wypowiadając swoje największe życzenie. Taki sposób obchodzenia świąt wyniosłam ze swojego domu, tak spędzaliśmy Gwiazdkę, kiedy byłam mała. Wtedy moim marzeniem było zostać aktorką. I wierzyłam, że to się spełni. Dziś marzę tylko o jednym: żebyśmy pozostali zdrowi.
Kate Winslet i Saoirse Ronan w filmie „Amonit” (Fot. materiały prasowe)
Kate Winslet, rocznik 1975. Jako pierwsza aktorka w historii już w wieku 33 lat miała na koncie sześć nominacji do Oscara (dziś ma ich siedem, w tym jedną statuetkę). Jako druga (po Sigourney Weaver) zgarnęła dwa Złote Globy podczas jednej gali – za pierwszoplanową rolę w „Drodze do szczęścia” i drugoplanową w „Lektorze”. Prywatnie Winslet jest mamą trójki dzieci: 20-letniej córki Mii Honey oraz synów, 17-letniego Joego Alfiego i siedmioletniego Beara. Ambasadorka marki Longines.