Niespodziewanie spędziłam dzisiaj kilka godzin w koreańskim buddyjskim klasztorze.
Jechaliśmy wynajętym samochodem na wycieczkę do jednego z mieszczących się za miastem centrów sztuki, kiedy okazało się, że niedaleko naszej trasy mieści się buddyjski klasztor. Naturalnie, postanowiliśmy, że chcemy go zobaczyć.
Samochód zjechał z dwupasmówki i wyboistą drogą zawiózł nas na szczyt niewielkiego wzgórza, na którym ustawiono kilkanaście różnej wielkości tradycyjnych koreańskich budynków. Ciągle nie nauczyłam się rozpoznawać wieku koreańskiej architektury, początkowo byłam więc pewna, że budynki mają co najmniej 100 lat. Dopiero wnętrza zbudziły moje wątpliwości - na suficie misterne zdobienia, przypominające te z pałaców dynastii Joseon, na podłodze nowoczesne panele z systemem podłogowych grzałek. We wnętrzu świątyń posągi wielkością i blaskiem bijące na głowę te z Muzeum Narodowego w Seulu, a między świątyniami ścieżki wyłożone czymś, co przypomina naszą kostkę bauma.
Przy zaserwowanym nam tu obiedzie dowiedziałam się, że klasztor zbudowano w latach dziewięćdziesiątych, na wzór starych klasztorów buddyjskich. Przyjmuje się tu gości, którzy - za odpowiednią opłatą - uczą się medytacji w izolacji od miejskiego zgiełku. Miejsce rzeczywiście jest piękne, bo położone wśród drzew i gór, ale spokój jest tu umiarkowany, ponieważ ciągle słychać samoloty lądujące i startujące w niedalekiej bazie wojskowej.
Moi koreańscy znajomi odrobinę krytycznie uśmiechali się pod wąsem. Osobiście, jako osoba zupełnie niezrażona do tutejszej tradycji, spędziłam tu cudowne trzy godziny, przechodząc próbkę medytacji, pijąc koreańską herbatę i jedząc wegetariański obiad z wodorostów i smażonego tofu.