Swoje pierwsze kroki w Budapeszcie skierowałam do sklepu rowerowego. Sprzedawca, po krótkim zapoznaniu się z moimi zwyczajami, doradził mi, żeby kupić rower brzydki i jak najtańszy.
Jeśli zamierzasz jeździć na nim ciągle, parkować go byle gdzie i zostawiać na noc na ulicy, możesz już jutro znowu jeździć autobusem – powiedział. - Jesteś w kraju złodziei rowerów. Nie dyskutowałam, zwłaszcza że i tak stać mnie było wyłącznie na najtańszą opcję. Kupiłam podrapanego używanego herkulesa niemal identycznego do tego, na którym od lat poruszam się po Warszawie, i uzbrojona w solidne zapięcie ruszyłam w miasto.
Podobnie jak u nas, w Budapeszcie kultura rowerowa dopiero się rodzi, ale mam wrażenie, że tutaj Ratusz dotrzymuje jej kroku lepiej niż w polskich miastach. Jest tu już sporo porządnych, wygodnych ścieżek rowerowych i ciągle budują się nowe.
W trakcie mojego, dopiero ośmiodniowego, pobytu tutaj na odnowiono i ulepszono ścieżkę na drodze z centrum do położonej po drugiej strony Dunaju dzielnicy Buda. Jest teraz najprawdziwszą rowerową autostradą.
Na większości dróg, wzdłuż których nie biegną ścieżki rowerowe, z jednego z pasa dla samochodów wytyczono pas rowerowy.
Dzielenie jezdni z mknącymi samochodami nie jest najprzyjemniejszym sposobem poruszania się na rowerze, mimo wszystko doceniam pasy rowerowe za to, że przypominają, że rowerzyści są pełnoprawnymi użytkownikami miast. Zwłaszcza że widzę, że to działa - rowerzystom zawsze kulturalnie ustępuje się tu miejsca.
Przechodnie i policjanci nie krzywią się na widok rowerzysty na chodniku lub ostrożnie jadącego pod prąd mało ruchliwymi, jednokierunkowymi uliczkami. Nie ma znanej mi tak dobrze dezaprobaty, kiedy wchodzę gdzieś z rowerem. Wszyscy zdają się tu wiedzieć, że rowery to przyszłość miasta.