Tradycje są od tego, żeby je pielęgnować. A co jeśli, niektóre z nich przyprawiają nas dziś o ciarki żenady? Przed telewizorem, pod ciepłym kocem, w towarzystwie bliskich, smakołyków i wina, na wiele rzeczy jesteśmy w stanie przymknąć oko. Jednak ciężko nie zauważyć, że niektóre z naszych ukochanych świątecznych filmów nie wytrzymały próby czasu. Zawsze będziemy je kochać, ale z punktu widzenia dzisiejszej wrażliwości ta miłość ma posmak pełen goryczy.
Zacznijmy od filmu, nad którym najłatwiej się „znęcać”. W „To właśnie miłość” jest mnóstwo rzeczy do odpakowania i wcale nie są to prezenty. Wielowątkowa komedia romantyczna Richarda Curtisa z 2003 roku stała się świątecznym klasykiem, niedościgłym pierwowzorem, którego sprawdzona formuła była wielokrotnie kopiowana. Wystarczy spojrzeć na polskie kultowe „Listy do M.”, które zapożyczały z niej pełnymi garściami. Kilka luźno połączonych miłosnych historii, zgrabnie przeplatających się w przeddzień Gwiazdki z obecnej perspektywy to jednak festiwal politycznej niepoprawności.
Premier Wielkiej Brytanii (Hugh Grant) podrywa swoją asystentkę (Martine McCutcheon) wykorzystując przy tym pełnię władzy związanej ze swoim stanowiskiem. Jako bonus można tu dorzucić uporczywie nawracający dowcip o kształtach jego wybranki. Podobną damsko-męską dynamikę mamy w wątku pisarza (Colin Firth), który oświadcza się swojej portugalskiej pokojówce (Lúcia Moniz), mimo że zamienili ze sobą raptem kilka zdań, każde w swoim języku. Za to porozumieli się wizualnie – w wyniku rozwoju wypadków bohater Firtha zobaczył ukochaną w samej bieliźnie. Gospodyni domowa (Emma Thompson), gdy dowiaduje się o zdradzie męża (Alan Rickman), płacze w szczelnie zamkniętym pokoju i tam zostawia swoje emocje, podczas gdy mężczyzna z sytuacji wychodzi bezboleśnie. No i najbardziej cringe'owy wątek trójkąta miłosnego. Kiedy niczego nieświadomy, świeżo upieczony mąż (Chiwetel Ejiofor) siedzi na kanapie w salonie, przy drzwiach wejściowych, za pomocą kartonowych plansz, jego najlepszy przyjaciel (Andrew Lincoln) wyznaje miłość jego żonie (Keira Knightley). Szczyt romantyzmu. Wiele można zrzucić na niewybredny brytyjski humor, ale pewnych rzeczy obronić się nie da. I mówi to osoba, do której „To właśnie miłość” przez wiele lat był świątecznym numerem 1.
Kadr z filmu „To właśnie miłość” (Fot. Universal Studios / Mountain Peter / Album East News)
„Kevin sam w domu” (1990) dla wielu osób jest świętością. Stałym punktem świątecznych obchodów, ostatecznym feel-good movie. Jako familijna komedia, film Chrisa Columbusa wciąż ma się jak najlepiej i nic nie odbierze mu zaszczytnego miejsca w historii popkultury. Ale jeśli odrzucimy na chwilę uczucie komfortu, wynikające zapewne z naszych własnych dziecięcych marzeń o nieskrępowanym korzystaniu z uroków domu bez nadzoru rodziców, dostrzeżemy drugą stronę tego medalu.
Pozostawienie 8-letniego dziecka (Macaulay Culkin) całkiem samego, podczas gdy rodzina wyjeżdża na święta na przeciwną stronę globu, jest zaniedbaniem, które z pewnością zaniepokoiłoby opiekę społeczną. Ale główny wątek filmu to niejedyny powód, dla którego w dzisiejszych czasach zapala nam się czerwona lampka. To, w jaki sposób rodzeństwo, a nawet rodzice, traktują Kevina na początku filmu jest, mówiąc wprost, przemocą psychiczną. Kevin jest rodzinnym kozłem ofiarnym, obrażanym, wyśmiewanym, pomijanym. Kiedy znajduje w sobie odwagę, by postawić się dokuczającemu mu bratu, dorośli przypisują mu całą winę. Kiedy zwierza się mamie ze swoich emocji, ta wskazuje, że on sam jest problemem. Myślę, że współcześni psycholodzy mieliby na ten temat wiele do powiedzenia. Mając taką rodzinę, nie potrzeba już bandziorów.
Kadr z filmu „Kevin sam w domu” (Fot. materiały prasowe)
Mimo że „Szklana pułapka” (1988) niekoniecznie jest filmem, od którego cieplej się robi na sercu, nie można mu odmówić świątecznych konotacji. Odbicie wieżowca z rąk terrorystów przez detektywa Johna McClane'a (Bruce Willis) odbywa się przecież w wigilię Bożego Narodzenia. I wiele osób, szczególnie fanów kina sensacyjnego, nie wyobraża sobie Świąt bez tego elektryzującego seansu, nawet jeśli współcześnie na niektóre sceny ciężko się patrzy.
W filmie zawarta jest krytyka wobec żony McClane'a (Bonnie Bedelia), która w pogoni za własnymi ambicjami rozwiodła się z zatwardziałym nowojorskim policjantem i przeprowadziła do Los Angeles. Choć świetnie radzi sobie z łączeniem kariery zawodowej z opieką nad dziećmi, a o jej sukcesie życiowym świadczy otrzymana od firmy nagroda, film Johna McTiernana robi wszystko, żeby przywrócić w jej życiu konserwatywny status quo. Na koniec wraca do męża, rezygnując dla swojego wybawcy ze zdobytej i ciężko wypracowanej niezależności. Groteskowy maczyzm McClane'a widoczny jest nie tylko w relacjach z żoną. Także gdy na lotnisku mierzy wzrokiem kobietę ubraną w obcisłe spodnie. Najpierw z zainteresowaniem, potem – gdy już przypomni sobie o swoich rodzinnych wartościach – z pogardą.
Jeśli nie seksizm, to w oczy kole „stara dobra” ksenofobia. „Szklana pułapka” bez żadnych zahamowań używa narodowości bohaterów do ich stereotypowej charakteryzacji. Terroryści to oczywiście Niemcy, chociaż ich przywódca, Hans Gruber (Alan Rickman), mówi z perfekcyjnym brytyjskim akcentem. Blond czupryny i aryjska uroda rymują się z bezwzględnością, z jaką naciskają na spust karabinów maszynowych.
Kadr z filmu „Szklana pułapka" (Fot. 20th Century Fox / Album East News)
Z filmem „To wspaniałe życie" Franka Capry (1946) jest taki sam problem jak z powstałą w tej samej dekadzie piosenką „Baby, It's Cold Outside” (1944). Bezdyskusyjny klasyk, gdy tylko odrzucimy mydlący oczy oldschoolowy urok i skupimy się na szczegółach, staje się mocno dyskusyjny. Anioł stróż (Henry Travers) George'a Baileya (James Stewart) odwiedza go w w przeddzień Bożego Narodzenia. Jego zadaniem jest sprawić, że bankier, który chce dokonać samobójstwa, uwierzy w sens swojego życia. Okazuje się, że George sam jest aniołem stróżem dla mieszkańców miasteczka Bedford Falls. Szkoda, że jego dobre uczynki nie dotyczą ukochanej Mary (Donna Reed), na której bohater wyżywa własne frustracje. Pijany odwiedza ją w domu, szarpie, krzyczy i zmusza do pocałunku siłą. Para i tak bierze ślub, ale to nie łagodzi męskich obyczajów. Stres związany z pracą George rozładowuje na swoich dzieciach i rodzinnym dobytku. To mi wygląda na przemoc domową.
Kadr z filmu „To wspaniałe życie"
W 1994, kiedy „Śnięty Mikołaj” pojawił się w kinie, publiczność go pokochała. W samych Stanach Zjednoczonych zarobił ponad 144 miliony dolarów. Familijna komedia o zapracowanym mężczyźnie (Tim Allen), który niespodziewanie wchodzi w buty świętego Mikołaja i próbuje sprawić, że jego 6-letni syn (Eric Lloyd) na nowo odkryje magię Świąt, osładza życie lepiej niż gorąca czekolada. Jednak w komediowym przekazie znalazło się miejsce na dowcipy, których przesłanie wcale słodkie nie jest. Główny bohater magicznie upodabnia się do głównego bohatera: siwieje, zapuszcza brodę i znacznie przybiera na wadze. Nagła zmiana sylwetki skutkuje chamskimi żartami na temat otyłości, które w dzisiejszych czasach, na szczęście, nie miałyby już racji bytu. Twórcy filmu może i zarobili sporą sumę, ale od Mikołaja dostaliby co najwyżej rózgę.
Kadr z filmu „Śnięty Mikołaj" (Fot. materiały prasowe)