Kiedy siadaliśmy do pierwszej rozmowy, wiedziałam, że nie będzie łatwo. Dwie silne osobowości, dwa światy – sędzia i adwokat. Dwa zawody, które na sali sądowej stoją po przeciwnych stronach, ale w życiu – jak się okazało – po tej samej. Z Jackiem Dubois i Igorem Tuleyą można się śmiać, można się z nimi spierać, ale trudno wobec nich pozostać obojętnym. Kiedy więc padło pierwsze pytanie, miałam wrażenie, że otwieram drzwi do miejsca, w którym słowa mają wagę, a milczenie – jeszcze większą.
Ta książka ułożyła się sama, jak rozmowa, która toczy się w dobrym rytmie – z ciszą, żartem, łzami. I choć „Mogłem milczeć” Wydawnictwa Purple Book jest zapisem drogi przez lata publicznego upokorzenia, to przede wszystkim jest opowieścią o człowieku, o ludziach. O samotności, o lojalności i o tym, że prawda ma swoją cenę.
Sędzia Igor Tuleya bał się, ale wiedział, że jeśli się ugnie, złamie nie tylko siebie, ale i sens tego, co robi. Jego szczere do bólu słowa wracały do mnie długo po rozmowie. Mieścił się w nich cały dramat człowieka, który nie chciał być symbolem, ale został nim wbrew sobie. W takich chwilach trudno było zachować dziennikarski dystans. Kiedy opowiadał, że zaproponował synowi zmianę nazwiska, żeby nie był „Tuleyą”, że budził się przed świtem i czekał, czy po niego przyjdą, wiedziałam, że rozmawiam nie z postacią z gazet, tylko z człowiekiem, który leżał, patrzył w sufit i był sam. Mimo wsparcia tysięcy ludzi... „Miałem okresy paniki. Organizm mówił: dość.” – przyznał.
A obok niego był mecenas Jacek Dubois. Ich relacja – zbudowana na szacunku, na wspólnej wierze w wartości, nie na pocieszaniu – była dla mnie jednym z najpiękniejszych odkryć tej pracy. Patrzyłam, jak jeden podtrzymuje drugiego, jak śmiech staje się wentylem, a sarkazm – formą przetrwania. Bo mimo ciężaru tego, o czym mówili, potrafili też się śmiać. To poczucie humoru z najwyższej półki, sprawiające, że proces pracy nad książką o niełatwym temacie obfitował w radosne momenty.
Śmialiśmy się wszyscy – z ulgą, jakby ten śmiech był dowodem, że człowiek może wytrzymać wszystko, byle zachować kręgosłup moralny i autoironię.
Z czasem rozmowa schodziła coraz głębiej – do kwestii sprawiedliwości, sensu kary, człowieczeństwa. Igor Tuleya zacytował Harper Lee: „Odważny jest ten, kto wie, że przegra, zanim jeszcze rozpocznie walkę, lecz mimo to zaczyna i prowadzi ją do końca bez względu na wszystko.” To zdanie stało się dla mnie mottem całej książki.
Kiedy zapytałam ich, czym jest odwaga, mecenas Jacek Dubois odpowiedział „To nie ma nic wspólnego z odwagą. To po prostu konsekwencja wyznawanych wartości.”
I dodał po chwili, parafrazując Herberta: „To wcale nie wymagało wielkiego charakteru… w gruncie rzeczy była to sprawa smaku. Tak smaku, który każe wyjść, skrzywić się, wypluć papkę.”
A sędzia Igor Tuleya podsumował z charakterystyczną dla siebie godnością: „Ważne jest życie w prawdzie. I żeby nigdy się nie zeszmacić.” Te słowa nie brzmiały jak deklaracje – raczej jak wewnętrzne zobowiązania, które obaj noszą w sobie.
Były też w tej książce momenty, które łamały serce. Igor Tuleya powiedział: „Miałem w głowie jedną myśl: ‘Prawo to dziwka’, a ludzie są płascy i bezrefleksyjni.”
A jednak mimo tej goryczy, mimo wszystkich rozczarowań, nadal wierzy w sens swojego zawodu. Obaj mówili: „Państwo potrafi odebrać człowiekowi wiele lat życia, nie powiedzieć ‘przepraszam’ i nikt za to nie odpowiada.”
Obaj podkreślali, że odbudowa praworządności nie jest kwestią jednego dnia ani jednej decyzji. To proces, który zaczyna się w ludziach.
Słuchałam ich i myślałam, że w tej rozmowie o państwie i zawodzie jest coś znacznie bardziej intymnego – opowieść o godności. O tym, że bycie przyzwoitym to nie akt odwagi, tylko wewnętrznego porządku.
I jeszcze jedno zdanie, które zostało ze mną na długo: „Adwokat idzie nawet do piekła, jeśli ma bronić swojego klienta.” Jest w nim nie tylko etyka zawodu, ale też esencja człowieczeństwa – nie odwracać wzroku od tych, którzy potrzebują pomocy w słusznej sprawie.
Rozmawialiśmy też o karze śmierci. Obaj byli jednoznaczni: „Wierzę w zmianę człowieka. Kara śmierci definitywnie przekreślałaby szansę na przemianę.” To były chwile, w których zapominałam, że jestem dziennikarką. Po prostu słuchałam dwóch ludzi, którzy w swojej wierze w człowieka byli bardziej ludzcy niż system, w którym przyszło im pracować.
Kiedy kończyliśmy zapragnęłam, by tytuł tej książki był wieloznaczny. Zanim ją napisaliśmy, można by go czytać jak rezygnację: „Mogłem milczeć – po co mi to było.” Ale jego prawdziwe znaczenie jest inne: „Mogłem milczeć, bo miałem takie prawo. Ale póki żyję – nie zamilknę.”
I w tym zdaniu jest wszystko. I ból, i odwaga, i nadzieja, i smak prawdy. I może właśnie dlatego ta książka nie jest o polityce, ale o wartościach. O tym, że można przegrać wszystko – oprócz siebie.