Odstresowuje, poprawia kondycję, dotlenia, dodaje energii. To tylko niektóre, najbardziej oczywiste, efekty działania sportu. Bo może ich być znacznie więcej. Przywraca wiarę w siebie, zwiększa samoakceptację, a czasem nawet wyciąga z życiowego dołka.
Sport jest zdrowy. Wiedzą to wszyscy, których mijam w parku, jadąc rowerem do pracy. Oni też jadą rowerem. Albo biegną. Lub idą z kijkami do nordic walking. Są zawsze. Nawet wcześnie rano i późno wieczorem (z czołówką, która oświetla im drogę). Nawet kiedy pada (w kurtkach przeciwdeszczowych lub bez nich). Nawet gdy jest to dzień powszedni i godzina, o której przeważnie jeszcze siedzi się w biurze – jesteśmy w końcu społeczeństwem switchersów, czyli osób, którym zmieniły się priorytety, a wraz z nimi często godziny i rodzaj pracy.
Switchersi i całkiem normalni, niezdefiniowani też, wiedzą (lub przeczuwają), że sport jest zdrowy nie tylko dla ciała. Że chodzi w nim nie tylko o kondycję, piękną figurę, profilaktykę cukrzycy, nadciśnienia czy osteoporozy. Ale też o głowę. Sport, jak dobra psychoterapia, nie tylko poprawia humor (to w końcu fizjologia – zastrzyk endorfin), lecz także zmienia życie. Na lepsze. Czasem na dużo, dużo lepsze.
– W pracy często rozmawiam z podopiecznymi na temat ich oczekiwań – mówi trenerka Monika Kastelik z bielskiego klubu Ironia (MonikaKastelik.pl). – Na pytanie: „Po co trenujesz?” jeszcze kilka lat temu przeważnie słyszałam w odpowiedzi: „Chcę lepiej wyglądać” albo… „Trenuję, żeby dobrze wyglądać nago”. Nie uważam, żeby było w tym coś próżnego, taka jest ludzka natura i psychika. Chcemy się podobać. Na całe szczęście zaraz za powierzchownością ważne są dla nas zdrowie, samopoczucie, przeciwdziałanie kontuzjom, rozładowywanie stresu – podkreśla Kastelik i dodaje: – Sport zmienił oblicze, stał się elementem stylu życia, tak samo jak zbilansowana dieta. Trenujemy po to, żeby eliminować negatywne emocje i stać się lepszymi ludźmi. Bardzo się z tego cieszę! I nie szkodzi, że my, trenerzy, mamy teraz pełne ręce roboty, bo tyle osób chce się zmieniać. To cudowne.
Dla mnie cudownie było wysłuchać historii kobiet, które sport zmienił. Z nieśmiałych, często zagubionych w rzeczywistości dziewczynek – w supermenki. Nie zabrał im przy tym nic z kobiecości, bo mimo wszystko w sporcie chodzi też o wygląd, a jeśli nie chodzi, piękna sylwetka pojawia się jako skutek uboczny. I to też jest piękne.
– Zaczęłam ćwiczyć dla świętego spokoju – przyznaje Karolina Krzak. – Kiedyś byłam gruba. Mało się ruszałam. Mama, tata, rodzeństwo i przyjaciółka cały czas powtarzali, że jestem młoda (mam 26 lat), a grozi mi cukrzyca i nadciśnienie. W końcu się poddałam i poszłam z mamą na trening. Ale sama nie wierzyłam, że coś z tego wyjdzie.
Na szczęście i rodzina, i trenerka (Monika Kastelik) uwierzyły w Karolinę. Zaczęła trenować trzy razy w tygodniu, głównie kettlebells (ciężarki, którymi się wymachuje podczas ćwiczeń). Potem doszło bieganie. Zakochała się też w górach. Zwłaszcza że zadyszka, nawet przy bardziej stromym podejściu, zniknęła. – Zrzuciłam ponad 30 kilogramów – cieszy się Karolina. – Ale chodzi nie tylko o figurę i zdrowie. Dzięki treningom uwierzyłam, że chcieć to móc. Zupełnie inaczej teraz patrzę na świat. Jestem radośniejsza, więcej rzeczy mi się chce robić. Uważam, że zawsze warto spróbować, zaryzykować.
– Jazda konna uratowała mnie dwa razy – opowiada Ewa. – Byłam młodą matką z wdrukowanym rodzinnie programem, że potrzeby dziecka zawsze są na pierwszym planie, a może bardziej, że potrzeby kobiety zawsze są na końcu. Teraz już wiem, że to przepis na porażkę, ale wtedy stawałam na rzęsach. Pamiętam, że wyjście na siku było wyzwaniem, bo przecież dziecko właśnie wtedy zacznie płakać, a do takiej tragedii nie wolno dopuszczać. Dodam, że byłam z tym wszystkim sama. Mąż im trudniej było w domu, tym chętniej zagłębiał się w komforcie pracy do późnych godzin nocnych (no, może nieświadomie, nie chcę być niesprawiedliwa…). Moja ówczesna konstrukcja psychiczna także nie ułatwiała sprawy. Ja nie dam rady?!
Ewa radziła sobie znakomicie, ale była coraz bardziej smutna, zmęczona i zła. Zajmowała się dzieckiem, uśmiechając się przez zaciśnięte zęby. Pojawiły się nawet myśli o rozwodzie. I wtedy… przypomniało jej się, że kiedyś jeździła konno. Pasja, którą porzuciła po studiach. Poprosiła mamę o opiekę nad synkiem. Dzielnie zniosła i jej pełne dezaprobaty nadąsanie, i swoje wyrzuty sumienia – wróciła do jazdy konnej. Życie znów zrobiło się piękne. Na chwilę. U synka zdiagnozowano okołoporodowe uszkodzenie pewnych istotnych gałązek nerwów odrdzeniowych. Potrzebna była codzienna, żmudna rehabilitacja. Półtorej godziny rano, półtorej wieczorem i jeszcze godzina ćwiczeń w ciągu dnia. W domu pojawił się młodszy syn…
Ewa znów była zmęczona i chronicznie niewyspana. Wtedy na scenę, a raczej do stajni, wkroczył kasztanowaty, olbrzymi koń po przejściach.
– Gdy po raz pierwszy weszłam do jego boksu, napiął mięśnie i zatrzymał oddech – opowiada Ewa. – Czegoś takiego jeszcze nie widziałam. Bał się, ale nie atakował, nie straszył, nie uciekał – stał, wycofany, pogodzony ze złym losem, którego się wyraźnie ode mnie spodziewał. Było to bardzo poruszające. Zdobycie jego zaufania było dla mnie wielką przygodą. Im bardziej zaangażowałam się w relację z koniem, tym mniej było miejsca na zamartwianie się czy obsesyjne łudzenie się, że mam kontrolę nad chorobą mojego dziecka. Pojawiła się przestrzeń, miejsce na swobodny oddech i traktowanie problemów jako coraz bardziej marginalnej kwestii w ciekawym i przyjemnym życiu. Zresztą wszyscy odczuli ulgę i spadek napięcia, a mąż coraz aktywniej uczestniczył w życiu rodzinnym. Jakie to jednak ważne mieć w domu szczęśliwą żonę i szczęśliwą matkę.
– Mój zdewastowany kręgosłup, po wielu latach biurowej pracy, prosił o ruch – opowiada Marysia. – Ból był nie do zniesienia. Praca, życie prywatne – to wszystko dawało mi mocno w kość. Aż w końcu koleżanka zachęciła mnie do pójścia na jogę. Poszłam niechętnie, ale już po pierwszych zajęciach wiedziałam, że to jest to!
Dwa lata później, gdy w jej życiu prywatnym dużo się działo (choroba mamy, potem jej odejście i strata pracy), też chodziła na jogę. – Mimo dramatycznych wydarzeń nie miałam ani śladu depresji czy jakiejkolwiek choroby powstałej w wyniku skumulowanych negatywnych emocji – mówi. – „Wyjogowywałam” je.
Powoli zmieniało się też podejście do samej siebie. Marysia zaczęła lubić się coraz bardziej, przebywać sama ze sobą. Przeszła na dietę roślinną. Dzięki wiedzy zdobytej podczas opieki nad mamą stworzyła profil na Facebooku, by promować świadome życie i zdrowe jedzenie.
– Formułując intencje podczas zajęć jogi, zauważyłam, że świadome myśli i zamierzenia mogą tworzyć lepszą rzeczywistość – opowiada Maria. – Zainteresowałam się technikami kwantowymi, które w skrócie polegają na kreowaniu życia według naszych reguł, na naszych zasadach. Najpierw kurs dwupunktu, potem przyszła metoda Theta Healing, medytacyjne narzędzie do zmiany naszej rzeczywistości. Podczas jogi wchodziłam w stan Theta i jeszcze lepiej mi się ćwiczyło, a moje marzenia szybciej zaczęły się spełniać.
Jej życie radykalnie się zmieniło: na lepsze. Lepsza praca, lepszy związek. Także ze sobą.
– W zumbie zakochałam się od pierwszego kroku – opowiada Dorota. – Była świetnym sposobem na rozładowanie stresu w pracy, na uczelni, szkoleniach. Była odskocznią od codzienności.
I motorem do zmian. Dorota zaczęła też chodzić na inne zajęcia, coraz częściej wsiadała na rower, zapisała się na Runmaggedon – ekstremalny bieg z przeszkodami. Poczuła się bardziej pewna siebie, a do tego zaczęła chudnąć. Na początku ją to cieszyło, ale potem… – Wszystko się zmieniło – opowiada. – Nagle byłam ciągle zmęczona, śpiąca i rozdrażniona, smutna, zła, załamana. Było we mnie mnóstwo sprzecznych emocji.
Zrobiła badania. Okazało się, że ma objawy przetrenowania, brak witaminy D, anemię… Zaczęła brać leki. Poczuła, że musi coś zmienić. Zmieniła więc treningi. Ma teraz indywidualnie skomponowany plan żywieniowy i treningowy. Nadal biega i jeździ na rowerze, a oprócz tego trenuje z kettlebells.
– Jako zodiakalny Lew jestem dość temperamentną osobą i myślę, że świetnie uzupełniamy się z kettlami – mówi Dorota. – Sport zmienił mój sposób myślenia, ciało i duszę. Wzrosła moja samoocena. Kiedyś pozwalałam innym osobom manipulować mną, nie miałam odwagi przeciwstawić się tym, które traktowały mnie z góry. Nie akceptowałam siebie, nie mogłam więc wymagać, żeby inni to robili. W pracy byłam szarą myszką, a w domu tykającą bombą, która nie wiadomo kiedy wybuchnie. To właśnie sport rozładował tę bombę. Mam więcej odwagi, by wyrażać swoje zdanie, nawet jeżeli jest ono odmienne od reszty towarzystwa, nie boję się postawić na swoim. Uświadomiłam sobie, że jestem silna, wytrzymała. Że potrafię się spiąć i osiągać postawione cele. Że mam w sobie ducha walki. Nauczyłam się systematyczności, lepiej organizuję sobie czas. Jestem weselsza i szczęśliwa. Trenując, poznałam też mnóstwo wspaniałych i pozytywnych ludzi, którzy pokazali mi, jak cieszyć się z małych rzeczy.
Monika Kastelik też się cieszy: – Media społecznościowe, Facebook, Instagram, Twitter codziennie bombardują nas motywującymi wpisami, a zdjęcia modelek jedzących #fit posiłki aż kipią radością i zachęcają do zmiany nawyków. Jako trenera bardzo mnie to cieszy, bo dużo łatwiej pracuje się z tymi, których motywacja jest na poziomie powyżej 70 proc.
A jak jest z twoją motywacją? Jeśli poniżej 70 proc., to czy na pewno uważnie przeczytałaś ten tekst?