„Byle do dzwonka” – tak dziś wciąż myśli wielu uczniów. I wielu z 600 tysięcy polskich nauczycieli. Ale zdarzają się nauczyciele inni. To im zawdzięczamy dużo więcej niż stopień na świadectwie.
Dzieci są przeciążone masą często niepotrzebnej wiedzy, wkuwanej bez sensu na pamięć. Skupiają się na stopniach z testów, podobnie jak ich nauczyciele, których praca jest oceniana na podstawie wyników, jakie osiągnie klasa. Na drugi plan schodzi budowanie relacji. „Tracimy z pola widzenia główny cel, jakim jest dobro ucznia” – mówi Jarek Szulski, geograf i wychowawca.
„Nasz system szkolny wyrasta z tradycji XIX-wiecznego nauczania – nauczyciel był zarządcą z bacikiem, którego nie wahał się użyć wobec poddanego, czyli ucznia – tłumaczy pedagożka Krystyna Starczewska. – Metoda wychowawcza opierała się na rozkazach, zakazach i podporządkowaniu”.
Na szczęście coraz więcej nauczycieli chce przełamywać ten schemat. Potrafią zaciekawić przedmiotem, stawiają na uczenie myślenia, pokazują, jak ważne są zaufanie, przyjaźnie, wspieranie się. Swoje pomysły realizują często w szalony sposób. „Wspaniały nauczyciel to taki, którego pamiętam przez całe życie – mówią uczniowie. – A czasem ktoś, kto pomógł mi o kierunku tego życia zdecydować”.
„Szalony i wrażliwy nauczyciel”, mówi o Jarku Szulskim, geografie ze stołecznego liceum im. Reytana, psycholog Jacek Santorski. Innowacyjnie i po swojemu realizuje program szkolny. Dzieciaki go uwielbiają. I przyjaźnią się z nim również w dorosłości.
W przeddzień rozdania świadectw nauczyciel poprosił: „Zarezerwujcie sobie 24 godziny po zakończeniu roku. Umawiamy się na Dworcu Centralnym”. Gimnazjaliści z 3A przyzwyczaili się już do tajemniczych pomysłów profesora. Zamiast do pociągu wsiedli do windy w wieżowcu nieopodal. Na tarasie na 50. piętrze nauczyciel powiedział: „Miejcie szeroko otwarte oczy, dostrzeżcie więcej w życiu. Na każdą sytuację patrzcie z szerszej perspektywy, tak jak z tego tarasu, a nie parteru. Unikajcie wszelkiego dogmatyzmu…”. „To była taka mowa do klasy, z którą się rozstawałem” – tłumaczy Szulski. Nie pożegnali się, tylko pojechali na lotnisko. Przy odprawie okazało się, że lecą na Bornholm. „Ale na tablicy odlotów takiego kierunku nie ma” – zauważył ktoś. Przy bramce nie było innych pasażerów. „To nasz pilot, pakujcie z nim bagaże do luku” – psor zarzucił na ramię plecak. „Na wyspę polecieliśmy niewielkim samolotem. Wcześniej poznałem fantastycznego właściciela lotniczych taksówek, który bezinteresownie chciał zrobić coś dla dzieciaków. Cieszyłem się, że uczniowie widzą takie gesty. Nie zapłaciliśmy grosza – opowiada Jarek Szulski. – Naprawdę nie trzeba fortuny, żeby załatwić atrakcje. Ludzie otwierają się, gdy mówię, że mam plan, chcę pokazać dzieciakom na przykład różnice społeczne – zabrać je do postpegeerowskiej wsi, a potem na kolację do drogiej restauracji. Gdy poznają mój zamysł, zapraszają. Można? Można. Dla mnie najbardziej liczy się, że dzieciaki przyjaźnią się ze sobą – mówi. – Że mimo ukończenia szkoły nadal wspierają się i są dla siebie ważne”.
Ostatnie wychowawstwo zaczął dwa lata temu. Przejmował klasę, o której nauczyciele mówili: „Miła, grzeczna”. „Czy to komplement? – zastanawiałem się. Dzieciaki są nastawione na wyniki, zakuwają do testów, nie spotykają się. Obcy sobie ludzie” – opowiada Szulski.
Wymyślił wyzwanie: 30-kilometrowa trudna wędrówka w Tatrach, a na koniec rajskie miejsce – drewniana strażniczówka nad Doliną Pięciu Stawów. „Moment zniechęcenia, zmęczenia to fajny sposób, żeby powstała interakcja – opowiada.
– Spali na malusieńkiej przestrzeni w 45 osób. Czuli swoje oddechy, mościli się, śpiąc na łóżkach i na podłodze. Wrócili już bardziej razem”.
Profesor wyznaje zasadę: relacja zaczyna się od rozmowy. Często lekcje wychowawcze prowadzi w czytelni szkolnej. Nie korzysta z biurka. Wszyscy siadają razem, czasem na podłodze, „na kupie”, jak mówią. „I rozmawiamy, nie zamiatamy problemów pod dywan” – tłumaczy Szulski.
Nauczyciel nie ma immunitetu. I też ma prawo do błędów. Gdy Szulski uraził na forum klasy żartem ucznia, chłopak strzelił focha. „Napisałem mejl, że mi przykro i że wkurza mnie, gdy on skreśla dobrą relację po mojej jednej wpadce. Potrzebował czasu. Miałem publiczny wykład, chłopak razem z innymi uczniami usiadł na widowni. Był gotowy na rozsupłanie sytuacji. On wysłuchał mojej wersji, ja – jego. Na koniec przytulił się do mnie. To był piękny gest, znaczący: ufamy sobie”.
Zaufanie to słowo klucz. Swojej klasie oznajmił: „Wierzę wam i w was”. Gimnazjaliści sami mieli pisać usprawiedliwienia za nieobecność i przesyłać je mejlem do nauczyciela i rodziców. „Lekcja przyzwoitości – opowiada Szulski. – Choćby takie usprawiedliwienie: »Nie byłem w szkole, bo chciałem dropnąć najki w grze miejskiej«. Chłopak wziął udział w imprezie zorganizowanej przez firmę sportową. Można było wygrać limitowaną edycję butów wartych trzy tysiące złotych. Uczeń chciał je zdobyć i sprzedać, żeby mieć swoje pieniądze. Uznałem, że to twórczo spędzony czas, i usprawiedliwiłem. Przy czym jego wytłumaczenie zainspirowało klasową rozmowę o wagarach. A gdy ktoś 30 razy zasłaniał się kolejnymi wizytami u lekarza, to chciałem wiedzieć, co stoi za jego ucieczkami. Może nie daje sobie rady z nauką? A może pożarł się z kolegami czy ma tragedię w domu? Wspólnie uczyliśmy się rozwiązywać najbardziej ukryte problemy”.
Nauczyciel jest oceniany za realizację materiału i wyniki klasy. Szulskiemu zależy, żeby nauczyć dzieci myślenia przyczynowo-skutkowego. W oryginalny sposób realizuje materiał. Na przykład temat: Kryteria podziału państw według PKB na jednego mieszkańca. Nauczyciel opowiada o książce „Sztuka życia” Zygmunta Baumana. Co będzie z tym światem, jeśli skupimy się tylko na potędze gospodarki? Dlaczego Bhutan jest jedynym państwem, w którym istnieje ministerstwo szczęścia. I na lekcji geografii wywołuje dyskusję o tym, czym jest szczęście. „To oni będą budować nasz świat, dlatego powinni zadawać sobie wiele trudnych pytań, patrzeć szeroko – tłumaczy Szulski. – Nauczyciel nie może narzucać własnego zdania, ma być tylko drogowskazem”.
Nie lubi pytań o budowanie autorytetu. „Nie chcę być autorytetem, nie chcę zawładnąć umysłami dzieci, nie mam misji, nie zamierzam być kaznodzieją. Cenię bunt uczniów, bo gdy jest ogień, zawsze wynika z tego coś istotnego, rozwojowego. Chyba najpiękniejszym komplementem jest dla mnie świadomość, że może przez ten wspólny czas stałem się choć na chwilę dla moich »maleństw« kimś ważnym” – mówi nauczyciel. „Przyjaciel, zajebisty partner. Psor rulez” – tak mówią o wychowawcy uczniowie.
To już pewne – profesor i jego „maleństwa” jeszcze nieraz siądą „na kupie”, będą rozmawiać i wzajemnie uczyć się życia.
Wioletta Mrozek, polonistka ze szkoły podstawowej integracyjnej nr 317 im. E. Bojanowskiego w Warszawie (Fot. Albert Zawada)
Szkoła integracyjna to wyzwanie. Wioletta Mrozek, polonistka ze szkoły podstawowej integracyjnej nr 317 im. Edmunda Bojanowskiego w Warszawie, wie nie tylko, jak ciekawie uczyć, ale też jak pokazać uczniom, że nic nie jest tak ważne jak wzajemne wsparcie i otwarcie na odmienność.
Na czarno-białym teledysku uczniowie pokazują słowa piosenki Miley Cyrus napisane grubą kredką na rękach i na kartkach: „I’ll always remember you”. Zapamiętam ciebie (was) na zawsze. Polonistka Wioletta Mrozek wyciera łzy, gdy pokazuje ten prezent od wychowanków na zakończenie szkoły.
Za nic nie zamieniłaby pracy w szkole integracyjnej na inną. W każdej klasie jest 15 dzieci zdrowych i piątka tak zwanych orzeczeniowców. Z powodu zaburzeń psychologicznych bądź niepełnosprawności fizycznej te dzieciaki mają orzeczenia o specjalnym programie kształcenia. Wymagają wsparcia w nauce i w budowaniu relacji z rówieśnikami.
„Nikt tak wspaniale się nie integruje jak dzieci” – Wioletta może godzinami opowiadać o swoich „zasrańcach” (to jej czułe określenie uczniów). Wyzwanie czasem wydaje się karkołomne. Ale nauczycielka instynktownie, przez własne doświadczenia z dziećmi znajduje klucz do wychowanków. Każde „dziwaczne” zachowanie czy problemy nastolatka stają się częścią życia klasy, która ma zrozumieć i wesprzeć kolegę czy koleżankę. Nauczycielka przyznaje, że studia nie dały jej odpowiedniego psychologicznego przygotowania. Nikt nie powiedział jej także, jak radzić sobie z własnymi emocjami.
„Pamiętam swoje początki dziesięć lat temu. Niepełnosprawne dzieciaki obłapiały, ściskały, opowiadały coś nieskładnie – opowiada. – Miałam kryzys, bo czułam się przytłoczona. Ale szybko mnie w sobie rozkochały, oswoiły. Fakt, że jestem dla nich ważna, dodawał skrzydeł, cierpliwości”.
Dziś wie, że o tabu trzeba rozmawiać z dziećmi otwarcie. „Od lat czytam fachowe materiały o każdym zaburzeniu czy chorobie, żeby najlepiej zrozumieć, a potem wytłumaczyć uczniom problem w prosty sposób. Dzieci muszą znać prawdę, istotę kłopotu, tylko wtedy mogą się nie bać nietypowych zachowań, a przede wszystkim wesprzeć kolegę. I robią to z serca!” – wyjaśnia nauczycielka.
U 12-letniego Pawła ujawniła się trudna choroba – zespół Pradera-Williego. Chłopiec nigdy nie był w stanie zaspokoić wiecznego łaknienia. Kradł 20 pączków ze sklepiku i płacząc, jadł je w toalecie. Chory głód uniemożliwiał mu racjonalne zachowanie. Za zgodą rodziców i samego Pawła wychowawczyni opowiedziała otwarcie klasie o udręce chłopca. I nikt nie śmiał się z „żarłoka”. Wioletta opowiada: „Na zielonej szkole podczas posiłków niejadki siadały obok Pawła. Opowiadały dowcipy, zagadywały, pokazując, że kolejna porcja wcale nie jest mu niezbędna do szczęścia. Któregoś dnia chłopak zwędził jednak skrzynkę pomidorów i pożerał je zachłannie. »Pani profesor, jak mu pomóc?« – zapytała dziewczyna, która mu się podobała. »Idźcie na pomost« – puściłam oko. Podpatrywałam dyskretnie, jak moczą nogi, jak gadają. Chłopak wyrzucił do jeziora nadgryziony pomidor. Uspokoił się. Czując sympatię, krok po kroku wychodził z cienia wstydu. Zaczął randkować, oswoił nieco napady głodu. A dzieciaki wspierały go przez kolejne lata”.
Bywa, że integracja jest szczególnie trudna, bo dotknięte chorobą dziecko nie potrafi przełamać wstydu. 14-letnia Magda po kilkunastu operacjach żyje z przetoką jelitową. Pod ubraniem nosi woreczek, który jest jej „toaletą”. Przez półtora roku ukrywała przed klasą dolegliwość. Nauczycielka, szanując wybór dziewczyny, odwracała uwagę dzieci, gdy urządzenie w trakcie lekcji nagle syczało i bulgotało. Dzieciaki w końcu zaczęły jednak dopytywać, rzucać głupie żarty: „Kto puścił bąka?”. Uczennica nie dawała już sobie rady emocjonalnie. „Czy może im pani beze mnie o tym powiedzieć?” – prosiła nauczycielkę.
„Zebrałam klasę, w delikatny sposób wytłumaczyłam, co się dzieje z koleżanką – opowiada Wioletta. – Największy łobuz w klasie zapytał, dlaczego Madzi nie ma obok, po czym wstał, znalazł ją przerażoną gdzieś w szkole i dosłownie przyniósł na rękach. Chyba wszyscy płakaliśmy. I nigdy wstydliwy temat nie przeszkodził już dziewczynie w kontaktach z kolegami. Szaleli razem na dyskotekach, jeździli na nartach na zimowej szkole. Dzieciaki są z gruntu dobre – dodaje nauczycielka – trzeba im pomóc zrozumieć problem, a wtedy same chcą pomóc, jak tylko potrafią”.
Sprawdzoną przestrzenią do trudnych rozmów są zajęcia z edukacji filmowej, które Wioletta prowadzi od lat. Nastolatki tłumnie przychodzą na nocne maratony. Rozkładają się na materacach, piją herbatę i oglądają filmy. Niełatwe, prowokujące – o samobójstwie, o chorobie dziecka, o miłosnych porażkach. Dzieci dyskutują. Mówią o emocjach, wchodzą w skórę bohaterów, zadając pytanie: „Jak ja bym się zachował?”. Bywało, że na seanse przychodzili rodzice, uczestniczyli w gorących dyskusjach. „Serce mi rosło, kiedy widziałam, jak mama z zachwytem przysłuchuje się komentarzom syna – opowiada Wioletta. – Chodziło mi o to, żeby dorośli dostrzegli, jak wrażliwe, mądre i dojrzałe są ich dzieci”.
Seanse to część zajęć. Uczniowie pod okiem nauczycielki sami też piszą scenariusze, kręcą i montują filmy czy teledyski. Dla wielu to terapia, bo znajdują w tym pasję. Dzięki kamerze wiecznie pobudzony, czasem agresywny Adam z zespołem Aspergera skupia się na projekcie filmowym, w który angażuje się cała klasa. A śliczna, utalentowana Julka, u której stwierdzono depresję wymagającą leków i psychoterapii, wyreżyserowała już kilka filmów.
„Dzięki temu uwierzyła w siebie, a odkrywaną krok po kroku charyzmą przyciąga do siebie kolegów jak magnes – cieszy się Wioletta. – Od września zaczyna naukę w wymarzonym liceum filmowym. Nakręcony z całą klasą teledysk – podziękowanie w reżyserii Julki – znaczy dla mnie więcej niż tysiąc słów”.
Michał Ziątek, historyk z zespołu szkół społecznych „Bednarska” (Fot. Albert Zawada)
Lekcje historii przypominają gry fabularne. Michał Ziątek w Zespole Szkół Społecznych „Bednarska” uczy myślenia. Co byłoby, gdyby… „kombinowanie” to potężne narzędzie służące rozumieniu świata.
Śmietnik faktów i dat nie jest wam potrzebny – mówi Michał Ziątek, gdy zaczyna uczyć kolejne klasy. – Bitwy czy imię władcy możecie sprawdzić w Wikipedii – rozsiada się na biurku. – My sobie będziemy gadać – mówi do zaskoczonych nastolatków. – Zadawać pytania. Jakie znaczenie miał przypadek, a jakie zamierzone kroki ludzi”.
„Chcę otworzyć ich umysły – tłumaczy historyk. – Nauczyć analizy, myślenia przyczynowo-skutkowego, które przyda się im w każdej dziedzinie życia”.
Zaczął pracę w szkole, którą sam ukończył. Wiedział, że to miejsce, gdzie ceni się niestandardowe pomysły nauczania. Pomysł fakultetu z historii alternatywnej wziął się z jego miłości do literatury fantasy, naszpikowanej wariacjami na temat rzeczywistości. „Postanowiłem w ten sposób zaciekawić przedmiotem, bo mnie samego to kręciło – mówi Michał Ziątek. – Podrzucam uczniom fakty i wciągam w grę fabularną, układanie scenariusza, co stałoby się, gdyby historia potoczyłaby się inaczej. Podekscytowani przyswajają ważne wydarzenia, jednocześnie ucząc się myślenia”.
Przez ostatni rok powstała alternatywna wersja świata oparta na założeniu: Co stałoby się, gdyby nieznany nikomu starszy szeregowy Adolf Hitler został śmiertelnie postrzelony gdzieś na froncie pierwszej wojny światowej? Jak wpłynęłoby to na działania niszowej wówczas partyjki NSDAP, w której stał się charyzmatycznym liderem? Czy Niemcy poszłyby w stronę nazizmu?
Michał Ziątek: „Zadajemy sobie tysiące pytań, biorąc pod uwagę konkrety historyczne. Ciekawość motywowała uczniów do śledzenia faktów. Dzięki grze fabularnej uczyli się wyciągać wnioski: »Co by było, gdyby?«. Na koniec roku powstała szczegółowa synteza. Jak pajęczyna. Scenariusz pełen zakrętów, które sprawiłyby, że może nie doszłoby do drugiej wojny światowej i nazistowskiego pogromu, w którym zginęło 60 milionów ludzi. Najważniejsze dla nauczyciela jest w tym analityczne kombinowanie. Choć takie podejście jest trudne dla 12-latka, odpowiednio trenowane, kilka lat później staje się potężnym narzędziem w rozumieniu świata”.
Scenariusz nauki pod hasłem „Co by było, gdyby i dlaczego?” trudno realizować na regularnych lekcjach równocześnie z programem. Michał Ziątek ufa jednak swojej metodzie. „Im więcej dociekania i koncepcji, tym lepiej – wyjaśnia. – Nawet niewłaściwe pytania prowadzą do sensownej analizy. Przy okazji dzieciaki pojmują procesy historyczne. Nie da się ich zrozumieć bez zagadnień socjologicznych czy językoznawczych. Każdy wysiłek, postęp w analitycznym myśleniu na przestrzeni roku nagradzam punktami, które składają się na ocenę końcową. Czasem na przerwie ustawia się do mnie kilka osób, pokazują notatki, pytają, czy dobrze zrozumieli problem. Nieraz siadamy w kafejce po szkole, żeby porozmawiać o jakimś temacie. Mnie największą frajdę sprawia fakt, że przez to nasze gadanie są otwarci, nie boją się pytać, potrafią z szerszej perspektywy spojrzeć na każde zagadnienie, niekoniecznie związane z historią” – dodaje nauczyciel.
Dyrekcja szkoły i rodzice doceniają pomysły nauczyciela. Nawet jeśli spóźnia się z realizacją programu z podręczników, bo na przykład analiza starożytności zajmuje mu pół roku zamiast miesiąca. Michał Ziątek „wydębił” dodatkową godzinę historii w ostatniej klasie gimnazjum, żeby nadgonić materiał. „Najpierw uczę samodzielnego myślenia, a w ostatnim roku dzieciaki mają już tak sprawne narzędzie intelektualne, że nawet większą dawkę wiedzy analizują i rozumieją w mig – mówi. – Ten system się sprawdza. Jestem nie po to, by dyktować im materiał, pilnować, żeby go wykuli na pamięć, ale by towarzyszyć im w rozwoju. Największą nagrodą są dla mnie słowa uczniów: »Dziękuję, że nauczył mnie pan myśleć«”.
Imiona dzieci zostały zmienione.