Mam swoje opus magnum, zdecydowanie. I nie chodzi mi o to, że znalazłem się w telewizji… „Down the Road” i to, co wydarzyło się po tym programie, to jedna z najlepszych rzeczy – mówi Przemek Kossakowski, dziennikarz, dokumentalista i podróżnik.
Artykuł pochodzi z archiwalnego wydania miesięcznika „Zwierciadło” (numer 3/2021).
Jesteś człowiekiem „w drodze”, wciąż w podróży, w każdym razie takiego cię znamy. Jak przetrwałeś ten miniony rok w zamknięciu?
Mam to szczęście, że nie jestem uzależniony od żadnego stanu. Nie muszę się przemieszczać, żeby żyć. Jedyne, czego rzeczywiście potrzebuję koniecznie, to wysiłek fizyczny, ale ten mogę zapewnić sobie w każdym miejscu. W moim życiu były bardzo długie okresy „stacjonarności”. Zupełnie mi to nie przeszkadzało, potrafię także w tym odnaleźć przyjemność, nie czuję się źle. Poza tym, tak naprawdę, to moje intensywne podróżowanie związane jest z telewizją, więc zaczęło się stosunkowo niedawno, kiedy byłem już w pełni ukształtowanym człowiekiem. Ta nowość nie zdążyła mnie jeszcze w tej kwestii zmienić, ale na pewno bardzo mnie wzbogaciła. Jedyny problem, jaki mi doskwiera, to ograniczony z powodu pandemii kontakt z drugim człowiekiem. Ale umiem siedzieć w domu, wiele lat przesiedziałem w domu.
Mówisz o kontakcie z drugim człowiekiem. Gdy ogląda się twoje programy, można odnieść wrażenie, że to jest właśnie coś, co cenisz sobie najbardziej. Czy w podróży liczy się dla ciebie przede wszystkim jej cel, czy towarzystwo?
Zdecydowanie to drugie! Jasne, to wielka frajda poznawać świat, zmieniać strefy klimatyczne i scenerię, oglądać różne oblicza natury. To fascynujące, ale bez tego mógłbym się obyć. Kontakt z drugim człowiekiem to dla mnie esencja odkrywania. Nie wiem, z czego to wynika, ale najbardziej frapuje mnie różnorodność charakterów, osobowości, obyczajów i przyzwyczajeń ludzkich, a nie różnorodność krajobrazu.
Czy to znaczy, że gdyby nie ludzie, nie umiałbyś czerpać, korzystać z podróżowania?
Od czasu do czasu, dla higieny psychicznej, wyjeżdżam sam. Zapadam się wtedy w lesie na Podlasiu w naturę i czerpię z tego siłę. Tkwię w ciszy i bezruchu. Lubię tę intymność. Ale w każdym innym podróżowaniu, w tym podróżowaniu, które opisuję w telewizji, liczy się właściwie wyłącznie człowiek. Tylko przez ludzi umiem opisać rzeczywistość.
Przemysław Kossakowski, Adam Wdówka, Szymon Grzech i Jan Skiba (Fot. TVN/Marta Wojtal)
Czy jesteś człowiekiem, który uważa, że można śmiać się absolutnie ze wszystkiego?
Wiem, o co pytasz. Nie, uważam, że są granice, ale ja mam je dosyć daleko przesunięte. I sądzę, że to powód, dla którego tak dobrze „zagrałem” w kontakcie z osobami z zespołem Downa. Bardzo dużo się ze sobą śmialiśmy. To był dla mnie powrót do dziecięcej substancji w przeżywaniu. Oni mnie wciągnęli na swoją orbitę. A ta orbita składa się ze wszystkiego, co dorosły człowiek z czasem traci. Tracimy zachwyt nad prostymi rzeczami. Jeśli się na coś napatrzymy, już się nigdy tym nie zachwycimy. A dziecko może zachwycać się czymś, co dobrze zna, bez końca, bo potrafi wciąż nadawać temu inne znaczenie, inny kontekst. W kilku zbitych deskach potrafi zobaczyć galeon, na który można wsiąść i popłynąć, żeby odkryć nowe lądy. Im jesteśmy starsi, tym ten „galeon” coraz mocniej się zaciera, aż w końcu zostaje tylko kilka zwyczajnych desek – to oznacza, że jesteśmy dorosłymi! Krzesło, na którym siedzimy, już nie może być fotelem w statku kosmicznym itd.
Robi się smutno?
W pewnym sensie tak, choć raczej większość z nas w ogóle nie zauważa źródła tego smutku. Ja miałem szczęście, bo bohaterowie „Down the Road” zaproponowali mi powrót do tego stanu, wystrzelili mnie – i wciąż wystrzeliwują, bo mamy ze sobą kontakt – w kosmos. Ale nie chciałbym być źle zrozumiany – nie chcę powiedzieć przez to, że ludzie z zespołem Downa są infantylni, absolutnie nie. Tu chodzi o coś innego, o umiejętność korzystania z potencjału wyobraźni. Z wielką przyjemnością dałem im się wciągnąć w ten świat i, wracając do twojego pytania, śmialiśmy się razem ze wszystkiego, wkręcaliśmy siebie nawzajem. Choć przyznam, że musiałem się przełamać, na początku pierwszego sezonu programu czułem się skrępowany. Uruchomiły się rozmaite blokady: „Nie powinienem”, „Nie wypada”, „Robienie sobie żartów z osoby z zespołem Downa jest nie na miejscu” itd. Poszedłem wtedy na konsultację do pracujących na planie terapeutek i zwierzyłem się, że mam problem, bo moja natura jest taka, że często sobie z ludzi, z siebie też, żartuję, a nie wiem, czy w tym przypadku mogę to robić. Usłyszałem, że jeżeli zamierzam poddać się takiej autokontroli, jeżeli będę się ciągle zastanawiał się, czy to, co chcę zrobić, albo to, co chcę powiedzieć, jest właściwe czy nie, to stracę szansę na dogadanie się z tymi ludźmi! Oni nie będą czekać na wynik moich kalkulacji, a poza tym oni tę kalkulację wyczują i odsuną się ode mnie, tak jak ludzie uczciwi odsuwają się od kłamców.
Wyczują sztuczność?
Dokładnie. Jeśli nie będę robił tego, na co mam ochotę, oni w mig to wychwycą – to bardzo bystre osoby – i nawet jeśli tego nie powiedzą, nie nazwą, to nie pozwolą się do siebie zbliżyć, bo nie będę dla nich wiarygodny. Będę w ich oczach obserwatorem, cenzorem, a nie przyjacielem. Przede wszystkim poczują, że jestem na nich zamknięty, a oni mają wokół siebie wystarczająco dużo zamkniętych na nich ludzi, ludzi, którzy sprawiają im cierpienie, bo nie chcą ich do siebie dopuścić.
Przełamałem się raz, a potem już to wszystko gładko popłynęło. Jest taka scena w drugim sezonie, kiedy jedziemy samochodem i w pewnej chwili mówię do nich, że już mam dość tej naszej sielanki i chciałbym się z nimi pokłócić. Oni jednym głosem odpowiadają: „No co ty, nie ma mowy!”, ale za moment jeden z nich, Janek Skiba, podejmuje rękawicę. I nagle zaczynamy przerzucać się wyzwiskami! Janek mówi do mnie, że jestem: matołem, tępakiem, prostakiem, a ja nie pozostaję mu dłużny. Pomyślałem sobie chwilę po tej soczystej wymianie, że to jest nieprawdopodobne, co ci ludzie ze mną zrobili. Rok temu w życiu bym sobie na to nie pozwolił, bo byłem poblokowany i myślałem, że nie wolno mi powiedzieć do kogoś z niepełnosprawnością przykrej rzeczy. A tymczasem umówiliśmy się na jakąś konwencję i poszliśmy w nią ramię w ramię! Zabawa była genialna – powstała świetna scena, w której prowadzący program obraża człowieka z zespołem Downa, a ten nie pozostaje mu dłużny, cała reszta kibicuje, oczywiście nie mnie, tylko Jankowi! Skończyliśmy, zapadł werdykt, że wygrał Janek, dostanie więc nagrodę, którą sobie wcześniej wymyślił – dowiedziałem się dopiero wtedy, że była nią moja żona i że ją właśnie przegrałem!
Miałem potem taką refleksję, że w tym naszym świecie, coraz bardziej kneblowanym przez coraz silniej patologizowaną poprawność, taka sytuacja mogła wydarzyć się tylko w towarzystwie tych ludzi. Mam wielki przywilej, że jesteśmy ze sobą blisko, że siebie mamy, że mogłem ich poznać. Ekscytujące.
Ci, którzy oglądają twoje programy, wiedzą, że ty tych ekscytujących historii masz na swoim koncie już całkiem sporo, ale rozumiem, że to coś zupełnie nowego, zupełnie inny rodzaj ekscytacji.
Tak, to jest kompletnie inny rodzaj doświadczenia. W moich wcześniejszych projektach spotkanie z człowiekiem było tylko chwilą, spędzaliśmy wspólnie kilka intensywnych dni, a potem każdy szedł w swoją stronę i nasze drogi już nigdy się nie przecinały, nie było kontaktu. Więc to nigdy nie była głęboka więź, bo głębokiej relacji nie da się zbudować w kilka dni. A tu, po pierwsze, wyjeżdżamy razem na trzy tygodnie, jesteśmy non stop razem. Po drugie, kiedy kończy się projekt, i w przypadku pierwszego, i w przypadku drugiego sezonu, my wciąż mamy ze sobą stały kontakt. Pół godziny temu rozmawiałem właśnie z Jankiem Skibą, umówiliśmy się na jutro na spotkanie.
Masz z nimi kontakt, bo za nimi zwyczajnie, tak po ludzku, tęsknisz?
Tęsknię bardzo. Za każdym z nich z osobna, za charakterem, poczuciem humoru, za twarzą, ale to jest też coś więcej. To jest tęsknota za stanem, w którym się dzięki nim znajduję. Wiem, egoistyczne, ale taka jest prawda. I to był jeden z powodów, dla których po powrocie z pierwszego wyjazdu z moimi bohaterami postanowiłem zostać w tym świecie.
To znaczy?
To znaczy, że ostatni rok regularnie uczęszczałem jako wolontariusz na warsztaty terapii zajęciowej w Warszawie, na Pradze. Spędzałem tam czas z ludźmi nie tylko z zespołem Downa, lecz także ze schizofrenią czy z autyzmem.
I nie jest to poświęcenie.
Potrzebowałem tego, to na pewno, wiele z tego czerpię dla siebie. Ale chcę też powiedzieć, że to nie tylko „łatwe, miłe i przyjemne” spotkania. Bohaterowie „Down the Road” to osoby, które przeszły przez castingi, mówiąc fachowym językiem – to ludzie wysokofunkcjonujący: wiele rzeczy są w stanie robić sami, są dość niezależni. Natomiast i zespół Downa, i autyzm mają swoje szerokie spektrum i są także osoby niskofunkcjonujące, które nie mają zbyt dużej autonomii, wymagają praktycznie ciągłej opieki i pomocy. Takie także spotykam na terapii zajęciowej – i to już nie są wyłącznie radosne chwile… Tu dołącza się jeszcze inny aspekt – myślę o tym w kategoriach mojej moralnej powinności. To już nie jest tylko zabawa, śmiech i powrót do dzieciństwa, to już coś, co mogę nazwać – nawet jeśli zabrzmi to dla niektórych patetycznie – posługą. Posługą, którą jako neurotypowa większość jesteśmy tym ludziom winni. I tyle. Oni i ich rodziny bardzo często pozostawieni są przez system, ale też przez społeczeństwo sami sobie.
Czy ta posługa bywa frustrująca?
Bywa. Spotykam osoby, które mają kłopot z mówieniem w ogóle, ale też takie, które nie są w stanie nazywać swoich emocji, opisać, co czują. Ktoś płacze, a ty nie wiesz dlaczego, nie możesz do niego dotrzeć w żaden sposób, zrozumieć. Tak, to bywa frustrujące…
Co zobaczyłeś w sobie, kiedy zetknąłeś się z takim murem?
Że mam bardzo duże braki, że dużo nauki przede mną, to tak, jakbym zaczynał uczyć się zupełnie nowego języka, i to z grupy tych trudnych. Ale akurat to mnie motywuje, chcę w to wchodzić głębiej, chcę – znowu będzie patetycznie – jakoś, na miarę swoich możliwości, im pomóc, dawać chwilową ulgę. Jak pierwszy raz udało mi się kogoś zza tego muru rozbawić, byłem naprawdę szczęśliwy.
Wiesz, ja pierwszy raz w życiu, właśnie teraz, poczułem się przydatny, tak naprawdę pożyteczny. Od pewnego czasu chodziły mi po głowie myśli, żeby zrobić coś sensownego, dobrego, ale zupełnie nie miałem pojęcia, co by to mogło być. Poza tym to były tylko myśli, a nie prawdziwa, głęboka potrzeba. Kiedy poznałem ludzi z zespołem Downa, to wszystko samo się ułożyło – wykiełkowała potrzeba i jednocześnie znalazł się na to sposób. Dwa w jednym. Tu, gdzie teraz jestem, czuję się pożyteczny i chcę zachęcić innych do wolontariatu. Proszę wierzyć, to nie jest coś, co zabiera życie, dramatycznie każe zmienić codzienność, to mogą być zaledwie trzy godziny w tygodniu. Tylko tyle i aż tyle. Chciałbym, żeby zachwyt widzów programu „Down the Road” nie był jedynie chwilą zabawy przed telewizorem, tylko żeby coś w ludziach rozpalił, przeniósł się na realne, nawet drobne działania. Narzucam się z opowieścią o moim wolontariacie nie dlatego, że chcę ci się pochwalić, ale dlatego, że to naprawdę jest dużo prostsze, niż sądzimy, a można w ten sposób coś realnie poprawić. Jestem samozwańczym ambasadorem wolontariatu! Dziś pole do działania jest gigantyczne. Marzy mi się, że wolontariat stanie się modny.
Motywacje i intencje cię nie interesują?
Zupełnie nie, akurat tu naprawdę liczy się wyłącznie efekt. Wiem, że ludzie czasem by chcieli, ale się boją. Rozumiem, też się bałem przed pierwszym spotkaniem z moimi bohaterami „Down the Road”. Bałem się, że nie będę wiedział, jak się zachować. Bałem się, czy dam radę. I tu znowu miałem szczęście, bo oni doskonale wiedzieli, co zrobić z moim lękiem. Skracanie dystansu wzięli na siebie i zrobili to po mistrzowsku. Oswoili mnie bardzo fachowo. Ale myślę, że ja też się sprawdziłem i sprawdzam się nadal.
To jedna z najważniejszych „przygód” w twoim życiu?
To moje opus magnum, zdecydowanie. I nie mówię o tym, że znalazłem się w telewizji… „Down the Road” i to, co wydarzyło się po tym programie, to najlepsza rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiłem. Mam też bardzo dobry czas w życiu prywatnym, więc zdecydowanie nie tylko nieszczęścia chodzą parami. Moje życie obfitowało w wiele, czasem dość dramatycznych zmian. Długo byłem zawieszony, nie wiedziałem, co ze sobą zrobić, nie miałem żadnej konkretnej wizji siebie. Doceniam ten moment, w którym teraz jestem. Nie należę do tych, którzy wciąż chcą więcej. Potrafię się nasycić, jeśli naprawdę mam czym. A dziś mam.
Przemek Kossakowski, dziennikarz, dokumentalista i podróżnik. Ukończył studia na Wydziale Wychowania Artystycznego Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Częstochowie. Początkowo zajmował się malarstwem. Później pracował jako nauczyciel, drwal, mechanik samochodowy. W 2012 roku został zatrudniony jako dokumentalista w stacji TTV i zaczął pracować jako dziennikarz i prowadzący programy, w tym „Down the Road” (dostępny na Playerze).