Sycylia to piękno natury, skomplikowana historia z mafią w tle i równie trudna rzeczywistość, w której turyści mieszają się z emigrantami. Dwaj przyjaciele, poeta Jarosław Mikołajewski i reporter Paweł Smoleński, w książce „Czerwony śnieg na Etnie” odkrywają nie tylko esencję Włoch, ale i wspólnej podróży.
Po lewej: Jarosław Mikołajewski, poeta, eseista, reportażysta, tłumacz, autor książek dla dzieci, od niedawna również dramaturg. Po prawej: Paweł Smoleński, reporter, publicysta, od 1989 roku dziennikarz "Gazety Wyborczej", wcześniej współpracownik pism drugiego obiegu. (Fot. Stanisław Kroszczyński/Anna Liminowicz)
Przyznam wam, że najbardziej lubię podróżować sama; w towarzystwie mam zawsze wrażenie, że coś mi ucieka. Wy pojechaliście na Sycylię razem aż dwa razy.
Paweł Smoleński: Podróżowanie z kimś oznacza dla mnie rozmowę, wymianę myśli.
Porównałabym to do wyprawy do kina – jedni lubią rozmawiać o filmie od razu po wyjściu z seansu, inni dopiero po jakimś czasie. Ja należę do tej drugiej kategorii. Żeby chłonąć, potrzebuję być w ciszy, sama.
P.S.: Może właśnie w tym tkwi różnica. Nie wiem, czy można o nas powiedzieć, że cokolwiek chłonęliśmy; raczej obserwowaliśmy. A potem to spisaliśmy, bo też taka jest nasza profesja, taką mamy pracę i, szczerze mówiąc, obaj mało co, poza tym pisaniem, potrafimy. Obróbka mentalna tego, co się widzi, następuje później, już po powrocie z podróży. Przed wyjazdem zrobiliśmy natomiast pewien nieodwracalny krok – podpisaliśmy umowę z wydawnictwem i wzięliśmy zaliczkę (śmiech). Najważniejsze jest chyba jednak co innego. Bez względu na wszystko, nam było razem po prostu dobrze.
Jarosław Mikołajewski: Bardzo istotny był fakt, że nie musieliśmy przed sobą niczego udawać i do niczego się przymuszać. Nie czuliśmy, że musimy sobie na bieżąco cokolwiek komentować, coś omawiać. Nie roztrząsaliśmy żadnych kwestii na miejscu, tylko poddawaliśmy się zaciekawieniu – a tym, co widzimy, byliśmy zaciekawieni autentycznie, głęboko, cały czas.
Targ warzywny z zabytkowym centrum stolicy wyspy – Palermo. (Fot. iStock)
Kiedy pisałam tekst o podróżach z przyjaciółmi, usłyszałam od psychologa, że kluczem do ich sukcesu jest wcześniejsze ustalenie celu. Mieliście taki?
P.S.: Ależ skąd. Nie tylko nie mieliśmy – ja wręcz uważam za bzdurę założenie, że trzeba ten cel jakkolwiek określić! Moim zdaniem cel podróży wykuwa się na miejscu. On sam się dzieje, sam się wskazuje. Zanim pojechaliśmy, nic nie ustalaliśmy, nie kombinowaliśmy. Jarosław powiedział w którymś z wywiadów: „Idziemy po coś, bo zawsze jest jakiś cel, ale nic nie stoi na przeszkodzie, żeby przy ciekawym spotkaniu skręcić w lewo albo w prawo”.
J.M.: Tak, to chyba jedyne założenie. Naszą intencją było napisanie książki, ale nie planowaliśmy, co napiszemy, nie mieliśmy pojęcia, co nas spotka, nie było więc żadnego spinania się. Podobnie jak Paweł, nie zgadzam się z twierdzeniem, że podróżowanie musi mieć cel. Najważniejsza jest sama wędrówka, wałęsanie się. Wiele razy było tak, że szliśmy po prostu na wino. To wino wydawało nam się najbliższą, najkrótszą drogą do czegoś. I się działo. Najistotniejsze jest samo przeżywanie, bycie, nie cel. Zresztą co nam po planowaniu, kiedy życie pisze swoje scenariusze?
Podczas pierwszej podróży Paweł pewnego dnia źle się poczuł, podczas drugiej to samo przytrafiło się mnie. Mieliśmy też swoje osobne plany: kiedy ja jechałem do więzienia na spotkanie poetyckie, on robił swoje, wykorzystując tę okazję do własnych obserwacji. Tak powstał na przykład jego rozdział Familismo amorale, czyli „Amoralna rodzinność". Rozdzieliwszy się, nie opowiadaliśmy sobie później całego dnia, bo nie wpływało to na budulec książki; wiedzieliśmy, że jakoś te swoje fragmenty wpasujemy. Ludzie często pytają nas o architekturę „Czerwonego śniegu na Etnie”, o to, w jaki sposób dopracowaliśmy się jej kształtu. Szczerze mówiąc: to samo wyszło.
P.S.: Mikołajewski jest na szczęście dosyć litościwy. Nie ciągał mnie na przykład na spotkania sycylijskich poetów, co byłoby dla mnie nie do zniesienia – to naprawdę wymyślna tortura! (śmiech)
Miejscowość Cefalù ze średniowiecznym centrum okolonym murami. (Fot. iStock)
Ciekawa jestem, co powiecie na kolejne twierdzenie psychologów, wedle których wspólne wyjazdy uczą stawiania granic.
P.S.: To też w ogóle do mnie nie przemawia, bowiem słyszę tu język twojego pokolenia, a nie mojego. Tak mówi młodsza generacja. Ja nie wiem chyba nawet, co to są granice; nie rozumiałem tego kiedyś i nie wiem do dzisiaj. Trzeba robić to, na co człowiek ma ochotę i tyle – ubieranie tego wszystkiego w słowa, w pojęcia, jest mi obce. Nie odczuwam w ogóle takiej potrzeby.
Albo spotkałeś właściwą osobę...
P.S.: To jest bezsporne. Jeśliby to nie grało, to rozstalibyśmy się. Proste jak drut.
J.M.: Tak, nam było ze sobą po ludzku dobrze. Może to kwestia charakterów zupełnie różnych, które doskonale się uzupełniają. Nie musieliśmy określać, na co sobie wzajemnie pozwolimy, bo to wszystko toczyło się zupełnie naturalnie. Nie byliśmy zaszachowani jak Kapuściński ze swoją żoną. Rysiek podkreślał zawsze, że nie mógłby z nią podróżować, bo oznaczałoby to ciągłe podawanie płaszcza, sprawdzanie, czy jest jej ciepło, miło, wygodnie i tak dalej.
P.S.: No właśnie, a Mikołajewski nie nosi płaszcza. Przynajmniej na Sycylii.
J.M.: My się bardzo lubimy i do tego szanujemy. Wielbimy wręcz swoją odmienność. Paweł lubi moje „grechutki i umerki”, czyli odloty liryczne; ja z kolei ubóstwiam jego trafny sztych, często skryty pod pozorem skrajnego cynizmu. Paweł chodzi po świecie z cyrklem i przekuwa balony, nadęte pupy i nadmiernie górnolotne myśli.
A ja tu chciałam górnolotnie o granicach... Nie tylko o ich stawianiu w relacji, ale także o tym, czego uczy o granicach Sycylia, w wymiarze symbolicznym.
J.M.: Jeśli chodzi o granice w relacjach, to wystarczy chyba powiedzieć, że – nie nazywając ich – ja i Paweł należymy do pokolenia, które się całe życie z granicami siłowało, próbowało. Granice nie były określone, więc się dostawało po łbie. Dla mnie jest to zresztą nieodłączny element życia. Doświadczanie drugiego człowieka w taki sposób, żeby czasem zabolało – i to jest w porządku, najgorsza jest bowiem pustka.
Jeśli chodzi o granice i Sycylię, to nie wiem, czy pokusiłbym się o nadawanie im statusu symbolicznego. Może jednak rzeczywiście wymowne jest, że w 1974 roku ogłoszono plan budowy mostu, który miałby łączyć Sycylię z Kalabrią, i, nie wiadomo dlaczego, nigdy go nie zrealizowano. Sycylię odwiedzało wielu, ale tym, którzy ją zamieszkują, nie jest łatwo nawiązać układy z kontynentem. Morze to granica ważna i trudna. Nie jest łatwo stamtąd wyjechać – ani mentalnie, ani nawet dosłownie. Mało kto ma łódkę, a jeśli ją ma, to nie ma czasu, by cię gdziekolwiek zawieźć. Wyjechanie z wyspy ma zawsze charakter w jakiś sposób definitywny. Wystarczy spojrzeć na nazwiska, takie jak Andrea Camilleri, Matteo Collura czy Salvatore Quasimodo – wielcy pisarze, wyspiarze znani na całym świecie. Oni z Sycylii wyjechali, a ich podróż okazała się podróżą na zawsze, bo zobaczyli inne życie i nie było już dla nich powrotu. Oczywiście nie oznacza to, że udało im się oszukać demona tęsknoty, przywiązania do rodzinnych stron, a także poczucia prowincjonalizmu – w oczach własnych i w oczach wszystkich. Na wyspie było im jednak za ciasno.
Etna to najwyższy i największy czynny stratowulkan we Włoszech. (Fot. iStock)
Poznałam kiedyś w Toskanii pasterza, który, choć nie otaczało go morze, nigdy, nawet na chwilę, nie wyjechał ze swojej wsi. Mieszkał jakieś 30 kilometrów od Pizy, a spytany o jej najpiękniejsze zabytki, oświadczał ze wzruszeniem ramion: nie wiem, nigdy tam nie byłem.
J.M.: Ja też poznałem na Sycylii ludzi, którzy mówili, że nigdy nie postawili stopy poza wyspą. Ale to o niczym nie świadczy. Wręcz powiedziałbym, że to świat często udowadnia swoją wieśniaczość i prowincjonalizm, przyjeżdżając na Sycylię i śmiejąc się z prostych, ubogich ludzi. Oczywiście najpełniejsze wydaje się rzadkie doświadczenie kogoś, kto jest jednocześnie graniczny i transgraniczny, jak Luigi Pirandello – noblista, który potrafił opowiadać o Chaosie, maleńkiej części Agrigento, w której przyszedł na świat, jak i opisywać zjawiska uniwersalne. Jemu też czegoś jednak brakowało, bo, licząc, że stanie się w ten sposób dramaturgiem narodowym, przyjął mundur i zdecydował się zostać faszystą. Miał świat i miał Sycylię, zabrakło mu jeszcze włoskości...
Sycylia jest mikrokosmosem pełnym kontrastów – to prawda tak znana i oczywista, że aż banalna. Jedni się tu duszą, innym przestrzeni jest aż nadto; historia miesza się z nowoczesnością, a prowincjonalizm z wielowiekową mądrością.
P.S.: I właśnie tego nauczyła mnie Sycylia – że w Wołominie też może być światowo. Nie twierdzę, broń Boże, że na tej wyspie wszyscy są mądrzy, przyjaźni, że nie ma tam cymbałów i ksenofobów, dzikusów czy małych mussolinich. Na pewno są, jak wszędzie. Panuje tam jednak atmosfera otwarcia, która i ciebie otwiera. Nie wyobrażam sobie, żeby w takiej małej miejscowości, jak odwiedzane przez nas Gangi, które liczy kilka tysięcy mieszkańców, samorząd wymyślił, dajmy na to, strefę wolną od LGBT. To by się po prostu nie wydarzyło, przy całym włoskim i sycylijskim maczyzmie, bardziej może zresztą udawanym niż rzeczywistym. Jest w całej Sycylii coś wielce mądrego, wielce cywilizowanego. Z przyjemnością odkryłem to z moim przewodnikiem Jarkiem.
Książka „Czerwony śnieg na Etnie” ukazała się w marcu tego roku nakładem wydawnictwa Czarne.