Dziś światy cyfrowy i rzeczywisty przenikają się, co prowadzi do wielu paradoksów, a dla umysłu człowieka życie w dwóch rzeczywistościach jest niekomfortowe. Zdaniem analityczki trendów Natalii Hatalskiej to etap przejściowy i wkrótce każdy realny przedmiot będzie miał wirtualnego bliźniaka.
Na poziomie poznawczym jesteśmy w stanie funkcjonować tylko w jednym, subiektywnym świecie. Mówi o tym zresztą teoria dysonansu poznawczego opracowana w latach pięćdziesiątych przez Leona Festingera i rozwijana później między innymi przez Elliota Aronsona. Zgodnie z tą teorią, jeśli dana osoba zostaje skonfrontowana z informacjami, przemyśleniami, postawami lub zachowaniami, które są niespójne z tym, co sama wie lub w co sama wierzy, wówczas pojawia się u niej nieprzyjemne napięcie psychiczne, które próbuje jak najszybciej wyeliminować. Jednoczesne posiadanie dwóch sprzecznych informacji, często obu prawdziwych, jest bowiem niezwykle wyczerpujące – wymaga ogromnej energii i sporego wysiłku, by sobie z nimi mentalnie poradzić.
Tymczasem nasz współczesny świat skonstruowany jest zupełnie inaczej – składa się z wielu światów równoległych; jest zbiorem różnych rzeczywistości funkcjonujących jednocześnie. Trudno dziś bowiem wskazać, gdzie kończy się świat cyfrowy, a gdzie zaczyna fizyczny. Oba stale się przenikają. Jadąc samochodem, korzystamy z map Google. Nie tylko pokazują nam one drogę, ale także stale analizują ruch i w razie korków proponują alternatywne, krótsze trasy. Pracując zdalnie, uczestniczymy w spotkaniach biznesowych dzięki technologiom pozwalającym na teleobecność. Jesteśmy więc w dwóch miejscach jednocześnie – w domu i w pracy. W trakcie pandemii koronawirusa technologie te w niektórych krajach były także wykorzystywane do przeprowadzania ceremonii ślubnych. W maju 2020 roku, podczas kwarantanny, po raz pierwszy w historii za pomocą aplikacji Zoom, pozwalającej na połączenie wideo, ogłoszono w Singapurze wyrok kary śmierci w procesie mężczyzny oskarżonego o przemyt narkotyków.
Jednoczesne funkcjonowanie w dwóch światach sprawia, że powstaje cała masa paradoksów. Te dwa światy – fizyczny i cyfrowy – często sobie zaprzeczają. W świecie online jesteśmy ze sobą połączeni, w świecie offline – samotni. W świecie online wiemy o sobie nawzajem więcej niż kiedykolwiek wcześniej, informacje o wydarzeniach z drugiego końca świata docierają do nas w ułamkach sekund. W świecie offline często w ogóle się nie znamy, mamy bowiem wiedzę jedynie z mediów społecznościowych, gdzie pokazujemy tylko to, co chcemy pokazać. W świecie online urządzenia mobilne, komputery, aplikacje i programy mają zwiększyć naszą produktywność. W świecie offline, żeby naprawdę móc coś zrobić, musimy wyłączyć przynajmniej część funkcji tych urządzeń. Technologia, na której zbudowany jest świat online, miała nam oszczędzić czas, ale w świecie offline nam ten czas zabrała. Rozwój technologiczny z jednej strony odpowiada za postęp społeczny, a z drugiej strony jeszcze bardziej pogłębia nierówności społeczne – wykluczani są bowiem ci, którzy do technologii nie mają dostępu.
Nic dziwnego, że funkcjonowanie w dwóch światach wprowadza pewną dezorientację i niepokój – nawet jeśli nie dzieje się to na poziomie świadomości. Być może jest to jedna z przyczyn, dla których społeczeństwa krajów rozwiniętych zmagają się dziś z epidemią zaburzeń lękowych i innych chorób o podłożu mentalnym. Ale przyszłość może być jeszcze bardziej skomplikowana.
Obecnie dostępne są już rozwiązania z obszaru mieszanej rzeczywistości (MR – mixed reality), takie jak chociażby HoloLens. Pozwalają one nałożyć na świat fizyczny elementy świata wirtualnego, dzięki czemu oba światy mogą wejść ze sobą w interakcję. Jak to działa? Tak samo jak w przypadku rozwiązań z obszaru VR zakłada się na głowę specjalne gogle. System skanuje fizyczną przestrzeń, w której się znajdujemy, a następnie rzuca na nią obraz wirtualny. Świat wirtualny nie zastępuje więc świata fizycznego, jak dzieje się to w przypadku VR, ale staje się jego częścią. Możliwe jest to dzięki wykorzystaniu technologii określanych jako pass through (ang. przejść, przedostać się przez coś) – pozwalają one jednocześnie widzieć elementy obu światów, choć mózg oczywiście składa je w jeden. Kiedy pierwszy raz testowałam to rozwiązanie, grałam w grę, która polegała na tym, że musiałam zabijać atakujące mnie robaki. Wychodziły one ze ściany pokoju, w którym się znajdowałam. System zeskanował bowiem rzeczywistą przestrzeń, uznał, że ściana może być portalem, przez który do świata fizycznego mogą przedostać się elementy świata wirtualnego, a następnie wyrenderował je w czasie rzeczywistym, w dodatku tak, że wyglądały jak realne. Niepokojące doświadczenie.
Branża gier jest jedną z najszybciej rozwijających się kategorii w tym obszarze, ale nie jedyną. Facebook zaprezentował ostatnio prototyp urządzenia VR, opartego właśnie na technologii pass through. Urządzenie to ma być nowym interfejsem do pracy zdalnej. Korzystając z niego, nie będziemy już potrzebować żadnego monitora, pozwala ono bowiem na jednoczesne widzenie świata wirtualnego i rzeczywistego.
Uważam jednak, że stan, w którym funkcjonujemy w dwóch światach – w świecie cyfrowym i fizycznym – przełączając się między nimi, jest stanem przejściowym. Kierunek, w którym zmierzamy, to mirrorworld – świat lustrzany. I nie mówię tu o świecie opartym na Internecie rzeczy, który polega na tym, że przedmioty w świecie fizycznym połączone są ze światem cyfrowym. Mówię o świecie, w którym każdy przedmiot z realnego świata będzie mieć swojego cyfrowego bliźniaka w świecie wirtualnym.
Wbrew pozorom idea cyfrowych bliźniaków nie jest nowa. Sam termin pojawił się po raz pierwszy w 1998 roku, a jako koncepcja zaczął się upowszechniać na początku XXI wieku, kiedy w swojej prezentacji przedstawił go amerykański naukowiec Michael Grieves. Zaprezentował on wówczas najważniejszą ideę koncepcji cyfrowych bliźniaków, to jest przepływ danych i informacji między światem wirtualnym i fizycznym. Jeszcze wcześniej – bo od lat 60. XX wieku – koncept ten wykorzystywała w praktyce NASA. Każde urządzenie wysyłane w kosmos ma swojego bliźniaka, który zostaje na Ziemi. Dzięki temu w przypadku awarii poszczególne komponenty można naprawiać, nawet jeśli samo urządzenie znajduje się setki tysięcy kilometrów dalej. To zresztą był jeden z kluczowych czynników, które pozwoliły na uratowanie załogi statku kosmicznego Apollo 13. Załoga naziemna skonstruowała wówczas prototyp urządzenia do absorpcji dwutlenku węgla, wykorzystując tylko te zasoby, które znajdowały się na statku – w tym taśmę izolacyjną, karton, plastikową torbę i elementy skafandra. Następnie astronauci odtworzyli dokładnie to samo rozwiązanie u siebie. Pozwoliło im to przeżyć we trójkę w module księżycowym, w którym schronili się po awarii modułu głównego, a który zaprojektowany był tak, by utrzymać przy życiu tylko dwie osoby.
Jednak z cyfrowych bliźniaków korzystają nie tylko agencje kosmiczne. Widoczne są one także w codziennym życiu. Na przykład IKEA posiada specjalną aplikację mobilną IKEA Place, która pozwala na sprawdzanie, jak dany mebel będzie wyglądał w naszym mieszkaniu, zanim fizycznie go tam wstawimy. Wystarczy, że zeskanujemy pomieszczenie, które chcemy urządzić, a będziemy mogli do niego – na razie w wersji online – wstawić konkretne przedmioty. Jeśli dany układ i kolorystyka nam się spodobają, będziemy mogli powtórzyć dokładnie to samo ustawienie w świecie fizycznym. Każda kanapa, stolik, krzesło, a nawet doniczka ma zatem swój identyczny trójwymiarowy odpowiednik w świecie cyfrowym.
Wirtualne przedmioty możemy zobaczyć w wersji 360°, mogą one nawet wchodzić w interakcję ze światem fizycznym – jak w przypadku gry HoloLens, w której robaki wychodziły ze ściany mojego pokoju – ale nie możemy ich dotknąć, powąchać ani posmakować. Tak więc tym, co pozostało nam jeszcze do scyfryzowania, są nasze zmysły.
Stworzenie pełnego, wielozmysłowego środowiska w świecie cyfrowym to kierunek, w którym zmierzamy. Kolejna warstwa lustrzanego świata. W architekturze nazywa się to poczuciem miejsca. Wchodząc do danego pomieszczenia, nie widzimy tylko mebli, które się w nim znajdują. Widzimy ich kolor, głębokość, wielkość, odległości pomiędzy nimi, widzimy załamania i natężenie światła, czujemy faktury, zapachy – wszystko to, co sprawia, że dane miejsce jest niepowtarzalne, ma swój indywidualny charakter. Tego samego oczekujemy też od świata cyfrowego. Wynika to stąd, że człowiek ma pięć zmysłów, a według teorii Rudolfa Steinera nawet dwanaście, i wszystkie one stanowią jeden spójny interfejs do poznawania świata. Jeśli więc odbieramy świat tylko jednym zmysłem: wzrokiem, to mamy poczucie, że taki świat jest płaski. Nawet jeśli to uczucie nie jest rejestrowane na poziomie świadomości. Aktualnie widzimy więc rosnący trend przenoszenia zmysłów do świata cyfrowego. Mówi się o Internecie zmysłów (Internet of senses). Eksperymentuje się z tak zwanymi elektronicznymi zmysłami – elektronicznym nosem, elektronicznym językiem, z technologiami haptycznymi, rozwiązaniami określanymi jako kapsuły rzeczywistości sensorycznej – które umożliwiają nam zaangażowanie zmysłu smaku, dotyku i węchu również w świecie cyfrowym.
W 2018 roku miałam okazję rozmawiać z profesorem Adrianem Cheokiem, dyrektorem laboratorium Mixed Reality na uniwersytecie w Singapurze. Wraz ze swoim zespołem zajmuje się on technologiami pozwalającymi na przenoszenie zmysłów do świata cyfrowego. Udało mu się stworzyć między innymi urządzenie, za pomocą którego można się zdalnie całować. Jest to specjalna silikonowa nakładka na telefon. Jeśli przyłożymy do niej usta, rozmawiając z osobą, która taką nakładkę ma także na swoim telefonie, poczujemy nacisk i wibracje. Z pewnością nie jest to takie samo doznanie jak całowanie się z kimś w rzeczywistym świecie, ale stwarza przynajmniej jakąś jego namiastkę. Jestem przekonana, że duża część osób skorzystałaby z takiego rozwiązania. Wielokrotnie na lotniskach obserwowałam ludzi, którzy całowali ekran swojego telefonu, żegnając się z kimś tuż przed wejściem do samolotu.
Zespół profesora Cheoka pracuje także nad przeniesieniem do świata cyfrowego smaku i zapachu. Na razie wykorzystuje do tego elektrody stymulujące receptory smaku i węchu. Żeby poczuć jakiś zapach, trzeba taką elektrodę po prostu włożyć sobie do nosa. Smak stymulowany jest z kolei za pomocą temperatury lub prądu elektrycznego. Istnieje bowiem coś takiego jak efekt termiczny słodyczy – jeśli gwałtownie wzrasta temperatura języka, mózg odbiera to jako smak słodki. Zespół profesora Cheoka skonstruował więc urządzenie, które stymuluje receptory czuciowe języka. W przypadku smaku słodkiego po prostu podnosi temperaturę języka, w przypadku słonego, gorzkiego i kwaśnego wykorzystywany jest prąd elektryczny o częstotliwościach identycznych z temperaturą danego smaku. Jak widać, aktualnie są to dość inwazyjne rozwiązania. Profesor Cheok w rozmowie ze mną stwierdził jednak, że w przyszłości będą one zdecydowanie prostsze. W przypadku odtwarzania smaków wyobraża sobie cienką powłokę, dodatkową błonę, którą będzie można nałożyć na język zamiast elektrody. W przypadku zapachów mówi o urządzeniach zewnętrznych, które będziemy montować sobie na ciało, poza twarzą. Jedne i drugie będą podłączone do Internetu za pomocą chociażby technologii Bluetooth.
Jeśli rozwiązania te wydają nam się zbyt odległe, wystarczy sobie przypomnieć, że już dziś w fizjoterapii powszechnie stosowana jest metoda elektrycznej stymulacji mięśni (EMS, Electrical Muscle Stimulation). Urządzenie do EMS wykorzystuje impulsy elektryczne, które stymulują nerwy i mięśnie w leczonym obszarze. Skurcz wywołany przez prąd podobny jest do naturalnego skurczu mięśni. Ja sama zresztą korzystałam z takiego rozwiązania w 2017 roku po poważnej operacji kolana. Ponieważ miałam trzydziestoprocentowy ubytek mięśni w operowanej nodze, nie byłam w stanie samodzielnie jej podnieść. Trzy razy w tygodniu, oprócz intensywnej rehabilitacji, podłączana byłam więc do prądu, który wymuszał pracę mięśni. Moje mięśnie pracowały, ale ja w tym czasie siedziałam na krześle i czytałam książkę.
Fragment książki „Wiek paradoksów. Czy technologia nas ocali?” Natalia Hatalska, wyd. Znak; skróty i śródtytuły pochodzą od redakcji.