W lubuskim Łagowie, jak w Wenecji, niewiele jest stałego lądu. W najstarszej części wsi, położonej na wąskim przesmyku między jeziorami Trześniowskim i Łagowskim, wody obu zbiorników niemal wlewają się w uliczki. Jest tak pięknie, że chciałoby się tu zostać na zawsze. Karina Sokołowska dziesięć lat temu zrobiła pierwszy krok do realizacji tego marzenia – znalazła tu dom.
Od czasów dzieciństwa wakacje kojarzą jej się przede wszystkim z turkusem wody, górującym nad wsią tajemniczym zamkiem joannitów i niekończącymi się lasami bukowymi. – Dla mieszkańców Dolnego Śląska naturalnym wakacyjnym kierunkiem nie były wówczas Mazury, ale Pojezierze Lubuskie. Przyjeżdżaliśmy tam co roku, aż w końcu rodzice kupili w Łagowie dom, do którego przenieśli się na stałe tuż po przejściu na emeryturę. To był moment, kiedy pomyśleliśmy z mężem, że fajnie byłoby mieć też coś swojego w tej okolicy – wspomina Karina. Dość szybko znaleźli wymarzony dom, ale przywrócenie go do życia zajęło im kilka wyjątkowo pracowitych lat.
Wciśnięty w zwartą, liniową zabudowę głównej ulicy Łagowa dom z zewnątrz wydaje się mały i niepozorny, ale w środku zaskakuje przestrzenią i światłem. (Fot. Celestyna Król)
Wciśnięty w zwartą, liniową zabudowę centrum wsi malutki i niepozorny dom jedną ścianą przylega do budynku sąsiadów, a drugą do zamieszkanego przez szopy pustostanu. Gdy siedzi się w klimatycznym salonie, trudno uwierzyć, że kilka lat temu on także był kompletną ruiną. – Kiedy mój tata, z zawodu architekt, zobaczył nasz nabytek, stwierdził, że oszaleliśmy. Jednak uparliśmy się, że damy mu drugie życie. Podobała nam się jego niepozorna powierzchowność, która kryje w sobie niesamowite wnętrze. Każdego, kto do nas przychodzi, nasz dom zaskakuje w środku przestrzenią i światłem – mówi Karina.
Karina i Berek Sokołowscy uwielbiają odpoczywać na znajdującym się nad kuchnią górnym tarasie, skąd roztacza się widok na park krajobrazowy i Jezioro Łagowskie. (Fot. Celestyna Król)
Zaraz jednak przyznaje, że doprowadzenie budynku do obecnego stanu nie było łatwe, bo pracami kierowali zdalnie z Warszawy, gdzie aktualnie mieszkają. Odbudowa i remont trwały kilka lat, choć w samej konstrukcji niewiele się zmieniło. – Chcieliśmy wprowadzić tu jak najmniej nowych rzeczy, wykorzystywaliśmy więc różne elementy z odzysku. Betonowa wanna przyjechała do nas z rozbiórki kamienicy we Wrocławiu. Jej dolna część nie była zbyt dekoracyjna, dlatego wpadliśmy na pomysł, żeby wpuścić ją w podłogę, co okazało się dość widowiskowe.
Łazienka to jedyne pomieszczenie, w którym pojawia się kolor na ścianach. Betonowa wanna została odzyskana z rozbiórki kamienicy we Wrocławiu. Jej dolna część była zniszczona, dlatego wpuszczono ją w podłogę, co okazało się dość widowiskowe. Nowa jest tu tylko armatura i lampa z Ikei. (Fot. Celestyna Król)
Ten dom powstał ze zbieractwa. Urządzając go, uratowaliśmy przed zniszczeniem tyle rzeczy, że moglibyśmy założyć sklep ze starociami albo umeblować jeszcze co najmniej dwa mieszkania – śmieje się Karina. Większość elementów wystroju pochodzi z drugiej ręki, wszystkie fotele, sofy, krzesła i kanapa. Znajomy tapicer obił je na nowo wybraną przez Karinę tkaniną w odcieniu butelkowej zieleni. Kręcone metalowe schody wcześniej stały w biurze. Miały brzydkie stopnie, więc lokalny kowal wymienił je na lekkie, ażurowe. Jego dziełem są także barierki, karnisze, stelaże łóżek w sypialni i spektakularna, okrągła kuta lampa w salonie. – Tego, czego nie udało nam się zdobyć z odzysku, wykonaliśmy z pomocą okolicznych rzemieślników, jak łóżka, które zrobił lokalny ślusarz – opowiada.
W salonie rządzi układ symetryczny. Wykonana przez kowala kuta lampa ma taką samą średnicę jak stare biurowe schody kupione z odzysku. Bliźniacze fotele Chierowskiego, podobnie jak sofy i krzesła, to zdobycze z OLX, obite na nowo tą samą ciemnozieloną tapicerką. Drewniany stolik w salonie też jest z drugiej ręki. Jedna z desek blatu była pęknięta, do dziś widoczny jest ślad po naprawie, ale Karina lubi rzeczy prawdziwe, a nie idealne. (Fot. Celestyna Król)
Założenie było proste: wszystko w tym domu ma być prawdziwe, bez półśrodków, imitacji i udawania. O pomyśle na wnętrze bardzo szybko zaczęli rozmawiać z Mateuszem Trojanowskim, architektem i kolegą Kariny z czasów licealnych. – Podoba nam się jego styl, uwielbiamy Polną Zdrój we Wleniu, przepiękne miejsce, które sam stworzył. Na początku prowadziliśmy tylko niezobowiązujące wymiany myśli i koncepcji, ale z czasem Mateusz zaangażował się w ten projekt na sto procent – mówi Karina. Wspólnie wpadli na pomysł, by dawny strych przerobić na antresolę, a przylegającą do domu spiżarnię zaadaptować na kuchnię. Jej ściana wkopana jest w skarpę, która zapewnia naturalny chłód. Trudno o lepsze miejsce do przechowywania żywności.
Ogród jest niewielki, ale świetnie skomunikowany. Z każdego pomieszczenia na antresoli jest wyjście na taras, z którego schodkami można zejść na ukryte w cieniu skarpy patio. (Fot. Celestyna Król)
Zabudowa kuchni jest minimalistyczna i otwarta, tak jak chciała Karina. – Nie da się tu upiec świątecznego indyka i ciasta, przyrządzamy raczej proste obiady – wyjaśnia. Niewiele jest też miejsca do przechowywania, dlatego w tajemniczej wnęce w ścianie oddzielającej jadalnię od „domu szopów” zrobili półki, na których ustawili część naczyń. – Lokalna legenda głosi, że dawniej były w tym miejscu drzwi, którymi można było przejść do sąsiedniego budynku – opowiada.
Lokalna legenda głosi, że wnęka w ścianie, która zaaranżowana została na półki, dawniej była drzwiami, którymi można było przejść do sąsiedniego budynku. (Fot. Celestyna Król)
Jadalnia jest dość wąska, dlatego optycznie powiększa ją lustro wiszące na ścianie vis-à-vis okien, które dodatkowo odbija światło. – Nasze patio kończy się stromą skarpą, która zaciemnia nieco wnętrze, ale znajdujący się na wzniesieniu leśny ogród jest już częścią przylegającego do jeziora parku krajobrazowego, dzięki czemu widok z każdego okna jest żywym obrazem – dodaje. I zdradza, że we wnętrzu ukrytych jest też kilka niuansów, których na pierwszy rzut oka nie widać.
Na łóżku wykonanym przez lokalnych rzemieślników leży przywieziona z podróży do Barcelony narzuta, do której Karina dopasowała pleciony na gładko granatowy dywan z Ikei. (Fot. Celestyna Król)
– Mój mąż uwielbia symetrię, spostrzegawczy goście natychmiast wyłapują, że nasz dom składa się z nieprzypadkowych regularności, analogicznych prostych i kół. Na przykład kuta lampa w salonie ma dokładnie taką samą średnicę jak schody, ale lustrzanych odbić jest znacznie więcej – podpowiada Karina. I śmieje się, że oglądając zdjęcia z naszej sesji, można się zabawić w wyszukiwanie odpowiadających sobie elementów.
Stara szafa na antresoli to jeden z licznych nabytków z targów staroci. (Fot. Celestyna Król)
Sama natomiast wciąż jeszcze nie zna odpowiedzi na pytanie, kiedy zamieszkają tu na stałe. – Dotychczas najdłużej mieszkaliśmy w Łagowie przez pięć miesięcy, podczas lockdownu. I mimo tych przygnębiających pandemicznych okoliczności było to dla nas idylliczne, rodzinne doświadczenie – wspomina.