W Meridzie, założonej przez cesarza Augusta dla emerytowanych żołnierzy rzymskiego imperium, wszystko ma swój czas. Jest właściwy czas na kawę, zakupy, przekąskę, telefon, kieliszek szampana i niezapowiedzianą wizytę. Niełatwo przeniknąć niepisane zasady, które rządzą tutejszym życiem. Orientacji nie ułatwiają ani znajomość hiszpańskiego, ani turystyczne przewodniki.
Siedzimy z Pilar w jej domu. Umówiłyśmy się na poranną kawę. Parę razy spytała mnie, czego się napiję. Odpowiedziałam, że chętnie właśnie kawy, ale ona w końcu przynosi piwo. Uśmiecha się do mnie pojednawczo i mówi: – To już nie jest pora na kawę. Teraz pije się piwo.
Gdyby nie ona, zgubiłabym się tu pierwszego dnia. Nie dosłownie, bo Merida nie jest duża, a ja znam język i mam przecież mapę. Zgubiłabym się w zawiłościach niepisanych zasad, w kodzie codzienności. Publikuje się tu mnóstwo gazet i periodyków. Tyle że tego, co najważniejsze, nigdy nie dowiesz się z gazety. Słowo pisane nigdy nie będzie miało takiej wartości jak przekaz ustny. Najważniejsze jest to, co ktoś ci opowie. Dlatego oni cały czas rozmawiają.
Jesteśmy trzy godziny drogi od Madrytu. Na pierwszy rzut oka jest tu podobnie jak gdzie indziej w Hiszpanii. Świat jest bujny, witalny, rozrasta się bez umiaru w ostrym słońcu. Miasto okalają nowoczesne autostrady i supermarkety. Są banki, kina i szklane, nowoczesne budynki. Jednak w pozornym bezwładzie prowincji wszystko jest sztuką. Życie jest sztuką. Nawet picie kawy.
Dwa garnizony emerytów
Może tak działa to miejsce? Urokowi pięknych, spalonych słońcem przestrzeni ulegli już Rzymianie. Ponad dwa tysiące lat temu założyli tu Emeritę Augustę, miasto ufundowane przez cesarza Augusta w I wieku p.n.e., które miało być miejscem spokojnej starości dla emerytowanych żołnierzy imperium.
Emerita była tak piękna, nowoczesna i monumentalna, że nazywano ją drugim Rzymem. Miała stanowić symbol Imperium Rzymskiego. Zmaterializowaną propagandę. Demonstrację siły i potęgi cesarza. Leżała na krańcach rzymskich terytoriów, ale cesarz nie chciał, żeby sprawiała wrażenie miasta prowincjonalnego. Uczynił ją więc stolicą prowincji Luzytania, która obejmowała mniej więcej obecne tereny zachodniej Hiszpanii i Portugalię.
Drugi Rzym był zaplanowany na wzór pierwszego, choć wyszedł lepszy. W czasie budowania uniknięto wielu starych błędów, przemyślano i udoskonalono koncepcję architektoniczną. Stolica imperium pękała w szwach, była zatłoczona i mało przyjazna dla mieszkańców. W Emericie nie brakowało już wolnej przestrzeni: parków, zieleni i miejsc dla pieszych. W końcu to tu mieli spędzać zasłużoną emeryturę żołnierze dwóch garnizonów …
Dzisiaj mieszka tu niewiele więcej ludzi niż wtedy, ale 60-tysięczna Merida wciąż jest dumnym, ciepłym i pogodnym miejscem. Tak mówi Pilar, potwierdzają ochoczo jej sąsiadka Anna z Walencji z mężem, który pochodzi z Madrytu. I mąż Pilar, Marokańczyk z pochodzenia. I wiele innych osób, które przyjechały tu za pracą.
Chodząc po Meridzie, niemal co krok można się natknąć na ślady historii. Jest tu ponoć więcej zabytków z czasów rzymskich niż w jakimkolwiek innym miejscu w Hiszpanii. Prawdziwymi perłami architektury są teatr i amfiteatr, całkiem nieźle zachowane. Co roku odbywa się w nich festiwal teatralny. – Cesarz kazał wybudować dla mieszkańców Emerity cyrk na 30 tysięcy widzów, amfiteatr na 15 tysięcy i wspaniały teatr, bo chciał, żeby zajęli się rozrywkami i nie myśleli o buncie – tłumaczy Javier, archeolog prowadzący tu wykopaliska.
Amatorzy starożytności przyjeżdżają tu z całego świata oglądać eksponaty z Narodowego Muzeum Sztuki Rzymskiej. Piękny gmach muzeum, zaprojektowany przez słynnego architekta Rafaela Moneo, jest atrakcją sam w sobie.
W wielu miejscach widać pozostałości murów obronnych, akweduktu lub innych rzymskich budowli. Opierają się na nich fundamenty współczesnych budynków. Lokalne prawo zakazuje rozpoczęcia nowej budowy do czasu zakończenia w danym miejscu prac archeologicznych. Tak więc są małe szanse na nowy supermarket w centrum, bo archeolodzy mówią, że mają tam co robić.
– Prace wykopaliskowe wciąż trwają. Tu, w obrębie miasta, ale też na polach i w okolicznych wsiach wciąż odkrywa się wille i inne rzymskie zabudowania – mówi Javier.
Kiedy plemiona germańskie naciskały na północne granice państwa, trzeba się było z nimi układać. Rzymianie pozwalali Wizygotom osiedlać się na obszarze imperium. Przybysze zawędrowali też do Emerity, przynosząc swoją kulturę i obyczajowość. Wraz z napływem nowej ludności zmieniały się styl życia, zwyczaje. – W budowlach z tamtych czasów widać coraz większy nacisk na miasto – tłumaczy Javier. – Wszyscy nagle chcieli mieszkać wewnątrz murów.
Dziś wielkie pałace wybudowane w rzymskim stylu są dzielone na mniejsze. Na pół i jeszcze raz na pół. Tu pokoik. Tam pokoik. Domy mnożą się i pączkują, a przestrzeni w obrębie murów nie przybywa. To nie jest już monumentalna architektura, lecz coś bardziej ciasnego, intymnego, swojskiego niemal. Takie rozwiązania musiały przyjść z zimnej Północy. Wiecznie zmarznięty Got wolał przytulną klitkę od świszczącego wiatrem marmurowego holu.
Chwalę się Pilar, że ugotowałam na kolację paellę. Na kolację? Zimą? Uśmiecha się wyrozumiale i obiecuje zabrać mnie... na zakupy. Jedzenia się tak po prostu nie kupuje. Jedzenie się wyszukuje.Celebruje. Jedzenie jest, oprócz rodziny, najważniejsze
Wyrafinowany rytm życia
Po Gotach przyszli Maurowie, a w czasie rekonkwisty ziemie odbili chrześcijanie. Ale pomimo burzliwej historii, a może za jej sprawą, życie nadal toczy się tu według ustalonego rytmu. Wszystko ma swój czas. Właściwy czas. Na kawę, na drobną przekąskę, na zakupy, porządki, spotkania i telefony. Na kieliszek szampana i niezapowiedzianą wizytę. W ciągu tygodnia inny, w piątek, sobotę i niedzielę jeszcze inny.
Ile to razy zdarzyło mi się o 9 rano w tygodniu pędzić po bułkę na śniadanie tylko po to, żeby przekonać się, że wszystko jest zamknięte? Ile razy chciałam zjeść obiad, kiedy w restauracji jeszcze – lub już – nie było kucharza? Ile razy zamawiałam kawę, kiedy ekspresy były wypucowane i wyłączone do czasu, kiedy nadejdzie na nie właściwa pora? Albo szłam do miasta starym mostem, przeciskając się przez tłum ludzi, którzy właśnie z niego wracali. Lub na odwrót – wracałam opustoszałymi jak po wojnie uliczkami, kiedy oni dopiero budzili się do życia.
Niedawno odwiedziła nas koleżanka z Polski. Powiedziała: – Może oni nie piją kawy w południe, ale przecież mogą ci ją zrobić.
Oprowadziliśmy ją po barach świecących wyłączonymi ekspresami. Nie mogą. Bo i po co? Tutaj nigdy nikt nie pije kawy o tej porze, a obcokrajowcy zaglądają niezwykle rzadko.
Chwalę się Pilar, że ugotowałam na kolację paellę. Na kolację? Zimą? Uśmiecha się z niesmakiem i obiecuje zabrać mnie… na zakupy.
Jedzenia się tak po prostu nie kupuje. Jedzenie się wyszukuje. Jedzenie się celebruje. Jedzenie jest, oprócz rodziny, najważniejsze. Lekarze, którzy musieli dyżurować podczas świąt, dostali od szefa szpitalnej kuchni kartki z życzeniami i ze świątecznym menu. – Przecież muszą wiedzieć, co będą jeść, skoro nie spędzą świąt w domu! – mówi Pilar.
Sobotni poranek w Carrefourze jest wydarzeniem towarzyskim. Przychodzą wszyscy, całymi rodzinami. Dzieci biegają, nikomu nie zawadzając. Wózki z zakupami stoją gdzie popadnie, porozstawiane pośrodku przejścia. Bo trzeba się przywitać z sąsiadem, kolegą, ciotką. Zapytać o babcię, wuja, dzieci. Nie ma jak się przecisnąć, ale nikomu to nie przeszkadza. A na ulicy? Jeśli akurat spotkasz kolegę albo zadzwoni telefon, przecież musisz się zatrzymać. To nic, że tamujesz ruch. Poczekają.
Któregoś dnia Pilar dzwoni do mnie domofonem. Mówi, żebym zeszła. – Pojedziemy po sery. Przecież chciałaś kupić sery na święta – oświadcza. – Nie mogę ich po prostu kupić w Carrefourze? – pytam. Pilar krzywi się z niesmakiem. Nic nie mówi. Jedziemy.
A dzisiaj wyprawiamy się z Pilar po szynkę. Do specjalnego sklepu na końcu miasta. Zbliżają się święta i Pilar kupuje szynki na prezenty. Dlatego idziemy do Nico. Nico jest mistrzem Hiszpanii w krojeniu szynki. W sklepie wisi jego zdjęcie z hiszpańską rodziną królewską. Przecież szynki iberyjskiej nie kroi się ot, tak. Są specjalne kursy, zawody. Ale to już zupełnie inna historia…
Czyje to dzieci?
W dzień na placach zabaw Meridy jest zwykle jedno lub dwoje dzieci. Wszystkie inne są w żłobkach i przedszkolach. Za to popołudniami, wieczorami, a często i nocami dzieci są wszędzie. Nie ma miejsca, restauracji czy sklepu, gdzie byłyby źle widziane. Wyobrażam sobie, że tak musiało być w matriarchacie. Dzieci były własnością i obowiązkiem wszystkich.
Kiedy patrzę, jak tuż przed pierwszą ulice się korkują, chodniki zapełniają, w barach taki ścisk, że nie dałoby się szpilki wetknąć, myślę, że koniec imperium nadszedł z Północy, ale tutejszy ferment już tu był, już musiał dokładać się powoli do rozpadu całości.
Rzym upadł z wielu powodów, ale tu i tak na dłużej by się nie przyjął. Był za bardzo uporządkowany, za bardzo metodyczny. W tutejszych barach tapas trzeba stąpać przez podłogi zaścielone zmiętymi chusteczkami, zużytymi wykałaczkami i niedogaszonymi petami. Każdy rzuca śmiecie na ziemię. Każdy parkuje, gdzie chce. Każdy robi, co chce. W urzędach ludzie tłoczą się, jakby nie wiedzieli, do czego służą kolejki. A jednak w tym wszechogarniającym chaosie jest głębszy porządek. Każdy ma przecież kuzyna albo wuja, albo siostrę, którzy znają prezesa, dyrektora lub inną właściwą osobę. Rzeczy toczą się do przodu w leniwym tempie właściwym miejscom spalonym słońcem, ale się toczą. Gdy wszyscy idą do barów jeść i rozmawiać, wydaje się, że życie ustaje. A może właśnie się zaczyna?