Postawili na ruch, dietę i czułe towarzyszenie w rozwoju. – Nie chcemy dzieci do niczego przymuszać, tylko stwarzać im możliwości, a one niech wybierają – mówią zgodnie o wychowaniu siedmioletnich bliźniaków, Idy i Aarona, rodzice: Agnieszka i Piotr Głowaccy.
Dzieci wywróciły wasze życie do góry nogami?
Agnieszka: To był zwrot o 180 stopni. Przede wszystkim dlatego, że to bliźnięta. Pamiętam, jak w Szpitalu Bielańskim usłyszałam po trzech dobach, że wszytko jest OK, więc możemy iść do domu. Ja na to: „Naprawdę? Już? Nie wiem, czy dam radę!”. Jedziemy do domu, dzieci w śpiworkach przypięte do fotelików. Mówię do Piotra: „Zatrzymaj się, bo nie wiem, czy oddychają, może za mocno je przypięliśmy”. Na początku był wielki lęk, żeby im się nic nie stało.
W szpitalu słyszeliśmy od wszystkich dookoła, że są bardzo duże, ważyły: 2800 i 2750 gramów, to nas uspokoiło. Dopiero później dotarło do nas, że mieli na myśli – jak na bliźnięta [śmiech]. Po kilku tygodniach, kiedy moja przyjaciółka, która w tym samym czasie urodziła córkę, przyszła do nas i położyliśmy nasze dzieci obok siebie, widać było dużą różnicę. Na szczęście magia słów już zadziałała i czerpaliśmy z tego korzyści. Na przykład położna poradziła nam, żeby nie używać wanienki, tylko myć je w umywalce wyłożonej tetrową pieluszką.
To nawet lepiej, że ich było dwoje – można powiedzieć za psycholożką Joanną Chmurą, która proponuje zobaczyć w każdej sytuacji coś dobrego.
Piotr: Tak, to nawet lepiej, że ich jest dwoje od początku. Prosta rzecz. Patrząc na znajomych, którzy mieli pierwsze dziecko, myśmy nigdy nie mieli pierwszego dziecka, mieliśmy pierwsze dzieci. Przy pierwszym dziecku drży się o każdy oddech, u nas, poza tą drogą ze szpitala, nie było to możliwe ze względów technicznych. Bo jak się ma dwoje dzieci na przewijaku, to jedno się myje, a drugie po prostu zabezpiecza ręką. To się okazało zbawienne, bo uchroniło nas przed tym nadpatrzeniem, nadczuwaniem.
Agnieszka: Skrajny przykład: nauka chodzenia. Pamiętam, że moja przyjaciółka, która wszystko już przerabiała z pierwszym dzieckiem, zapytała mnie: „Jak ty nauczysz je chodzić? Zaczną się rozpierzchać, jedno wyraczkuje w jedną stronę, drugie w drugą”. Okazało się, że wystarczyło się z tym pogodzić, dzięki temu wszystko działo się w swoim tempie. Pewnego dnia coś robiłam, Aaron przemieszczał się na czworakach, a Ida przytrzymała się kanapy i po prostu wstała.
Dzięki bratu dostała wolność od nieustannej uwagi rodziców.
Agnieszka: I on też dostał wolność dzięki niej. Jak zobaczył, że wstała, to zrobił wszystko, żeby też wstać. I tak ominęła nas cała ta nauka chodzenia, same się tego nauczyły.
Piotr: Finalnie okazało się, że to się odbywało w sposób właściwy, bez prowadzania za rączki, co nie jest zdrowe. Zdrowy jest ruch, który pojawia się naturalnie. Kiedy zaczęli chodzić, byłem akurat w przygotowaniach do filmu „Broad Peak”. W ramach przygotowań miałem treningi wspinania. Poznałem ludzi, którzy opowiadali mi o tym sporcie i mnie w nim rozkochali. Kiedy dowiedzieli się, że nasze bliźniaki mają 14 miesięcy, powiedzieli: „To idealny moment, żeby kupić im drabinkę”. Zdziwiłem się, na co ktoś odpowiedział, że przecież musieli się czegoś złapać, kiedy wstali, więc już się wspinają. Potem to zrozumiałem – każde dziecko w naturalny sposób się wspina, całe życie to zabawa z grawitacją. I dzieciaki dostały drabinkę z ogranicznikiem i instrukcją obsługi: możecie wchodzić, ale jak wejdziecie, to same schodzicie. Nie ma zdejmowania z drabinki. Jestem z boku i was asekuruję. To wymagało od nas odwagi, bo odruchowo jako rodzice chcemy przecież pomagać. Myślę, że to jest też kwestia tego, że byliśmy dojrzałymi rodzicami, bo dzieci urodziły się, gdy miałem 37 lat, a Aga 35. Przygotowaliśmy mieszkanie, żeby nie musieć stale przywoływać ich do porządku. Zamontowaliśmy zatyczki do gniazdek, zabezpieczyliśmy kanty mebli, przykręciliśmy do ścian półki na książki. One mogły bezpiecznie eksplorować świat, a my – mieć spokój.
Do niedawna dzieci wychowywano u nas w kulturze nieustannego zakazu. Zakaz przynosi jednak więcej szkody niż pożytku.
Piotr: Zgadzam się. Bo uczy postaw lękowych, a nie odwagi. A poza tym dzieci i tak robią to, co zakazane, tylko za naszymi plecami. Nasza metoda uwalniania naturalnego potencjału sprawiła, że nasze dzieci wspinają się, chodzą po skałach, po drzewach. Staję wtedy obok, nic nie robię, tylko jestem. Wykonują ruch, po czym mówią: „Dzięki, możesz iść”. Mam na myśli codzienne sytuacje, jak wchodzenie na drzewo, bo oczywiście na ściankach z liną asekuracja odbywa się przy pomocy sprzętu, ale zasada jest ta sama.
Agnieszka: Nasze dzieci są bardzo ostrożnie. Zastanawiam się, czy nie jest tak, że jak się dziecku pozwoli, to ono samo sobie wyznacza granice, których nie należy przekraczać, bo jeśli bardzo mocno się zakazuje, to dziecko jest ciekawe tego, czego nie wolno.
Piotr: Aaron i Ida nie są ryzykantami, choć ryzykują, ale sami decydują, co potrafią. Tak było z drabinką. Gdy mieli półtora roku, nie poszli od razu na sam szczyt, tylko badali: krok w górę, krok w dół. Jak mieli dwa lata, już siedzieli na dwóch metrach.
Według mnie drzewo czy skałki są bezpiecznymi miejscami, bo nasi przodkowie stamtąd zeszli i nasz organizm to pamięta. Każdy z nas ma swoje drzewo z dzieciństwa, które dawało mu poczucie bezpieczeństwa, widok z góry, kryjówkę, domek – wszystko to, co dziecku pozwala być wyżej, widzieć więcej, rozwijać mózg. Bo żeby rozwijały się połączenia nerwowe odpowiedzialne za widzenie 3D, potrzebne jest eksponowanie dzieci na wysokość.
Co takiego jest we wspinaniu, że świadomie je propagujecie?
Agnieszka: To w ogóle jest śmieszna historia, jak wspinanie u nas przetrwało. Bo Piotr ma tak, że jest w jakiejś postaci filmowej, żyje nią, na przykład uczy się z książek medycznych chirurgii, jak w „Bogach”, potem przychodzi następna rola, jak w „Broad Peak”, w której się wspina, a jeszcze później boksuje. Po skończeniu filmu naturalnie zarzucił wspinanie, a ja akurat skończyłam karmienie dzieci (karmiłam dwa i pół roku). Pomyślałam, że spróbuję się powspinać. Pojechaliśmy na wakacje nad Gardę.
Piotr: Nad Gardą w Arco byłem wcześniej w ramach przygotowań do „Broad Peak”, zaproponowałem więc Adze, że pójdziemy na żelazne drogi wspinaczkowe – via ferraty, gdzie asekuracją jest specjalna ląża, którą przepinamy na stalowej linie trwale przymocowanej do skały. Zaczęliśmy od najłatwiejszej.
Agnieszka: Powiedziałam, że na pewno z tobą nie pójdę, bo się boję, więc poszliśmy z przewodnikiem. Potem, już po powrocie, wybrałam się do trenera Piotra na pierwsze zajęcia. Poszło mi beznadziejnie. Strasznie się bałam, ścianka na Warszawiance nie uchodzi za superwysoką, ma 11 metrów, a ja w połowie utknęłam, ani w górę, ani w dół. Stwierdziłam, że nie dam rady. Ale mam zacięcie sportowe, jeździłam konno przez wiele lat, postanowiłam więc, że jeszcze popróbuję, bo pierwsze wrażenie może być złudne.
Piotr: Pamiętam, co powiedziałaś, jak wróciłaś: „Po raz pierwszy od trzech lat nie myślałam o dzieciach”.
Agnieszka: Bo byłam przekonana, że właśnie ginę [śmiech].
Piotr: Poznałaś wtedy jedną z tajemnic wspinania, czyli przymusową medytację, ona czyści matrycę. Wspinanie jest bezpieczne, ponieważ nie istnieje bez asekuracji, która jest również elementem współzawodnictwa wpisanym do zasad olimpijskich sportów wspinaczkowych. Sprzęt, jego jakość, ale i dbałość o niego to znak rozpoznawczy osoby wspinającej się. To nie jest sport kontaktowy, gdzie ktoś może mnie sfaulować, w dodatku samo oderwanie się od ziemi powoduje, że człowiek zaczyna myśleć o każdym swoim ruchu, bo każdy wymaga koncentracji. W ten sport wpisane jest też to, że w momencie kiedy odpadam od ściany, mam zaufanie do partnera lub partnerki, że mnie asekurują. To uczucie przenosi nas do najgłębszego dzieciństwa, czyli do czasu bycia bezpiecznym w ramionach rodziców. Im większy poziomu zaufania, tym większy poziom odwagi w pokonywaniu problemów wspinaczkowych.
Co daje ten sport waszym dzieciom?
Agnieszka: Nie powiedziałabym, że one uprawiają ten sport, one w nim funkcjonują, bo ja i Piotr bardzo dużo się wspinamy. Piotr wspólnie z Michałem Czubakiem założyli Fundację „Dajesz! Jurajska Republika Wspinaczkowa”.
Piotr: Na początku usłyszałem od trenerów: „Nie zmuszajcie dzieci do wspinania”.
Agnieszka: Bo jak się je zmusza, a jest to jednak przekroczenie pewnych granic, to dzieci się wycofują. Powiedziano nam, że czasem rodzice świetnie się wspinają i chcą koniecznie, żeby ich dzieci też to robiły, tylko co z tego, skoro dzieciak wisi w połowie ścianki i płacze, że chce na basen.
Piotr: To, co Aga powiedziała, jest ważne, bo dzieci do 10. roku życia nie uprawiają sportu, również jeśli chodzi o wspinaczkę. Wspinanie jest najbardziej kompleksowym, ale podstawowym ruchem koniecznym do życia, jak chodzenie, rzucanie czy łapanie. Ktoś, kto zabrania dzieciom się wspinać, jest jak płaskoziemca, bo Ziemia nie jest płaska, a my ciągle się wspinamy, wchodząc po schodach czy idąc pod górkę.
Idea była więc taka, żeby nie przeszkadzać dzieciom w naturalny sposób korzystać ze swojego ciała w zetknięciu z rzeczywistością, która jest trójwymiarowa. Ten sport jest totalnie ludzki, nie ma tu podziału na płeć, ważne jest tylko zaufanie do drugiego człowieka. Aga wspina się lepiej ode mnie o trzy stopnie, to kwestia zaangażowania, treningu. W ogóle dziewczyny w tych samych trudnościach najczęściej wspinają się lepiej od chłopaków. Owszem, oni mają więcej siły, ale one szukają technicznych i estetycznych rozwiązań. Wspinanie jest zdrowe, otwierające, uczy brania odpowiedzialności za siebie, ale też za człowieka związanego z nami liną. Samo doświadczenie związania się liną z własnym dzieckiem jest wręcz metafizyczne. Wiążę ósemkę, dziecko patrzy na mnie, ja na nie, mówię: „OK, jesteśmy związani, możesz iść”. I ono mi ufa. Czuje, że moja uwaga jest w 100 procentach na nim, że ten moment wspinania jest momentem bycia naprawdę razem. Nie mówię, co ma robić, tylko towarzyszę mu w pokonywaniu siebie i trudności, które ma przed sobą.
Agnieszka: Gdy przychodzi weekend, dzieci proszą: „Jedźmy na ściankę, chcę się powspinać”. Wybierają różne miejsca, bo Aaron nie lubi się wspinać z liną, nie lubi wysokości, woli bulderownie, czyli cztero-, pięciometrowe ściany z materacem pod spodem. A Idzie podoba się na wysokościach, lubi się pobujać, uwielbia linę. Wielu moich kolegów, trenerów personalnych, powtarzało jednogłośnie, żeby dziecku pozwolić próbować wszystkich sportów: niech pływa, biega, wspina się, jeździ na rowerze, gra w tenisa, jeździ na deskorolce. Nasze bliźniaki mają swobodę wyboru, były na obozie żeglarskim, choć my nie żeglujemy.
Czytaj także: Wspinaczka – sport, który daje naturalny high
Piotr: Powtarzam Aaronowi, że kiedyś zabiorą nas na łódkę. Różnorodność sportowa jest ważna, dzieci mogą sobie wybrać, co im pasuje. W naszej Fundacji Michał, który jest profesjonalnym wspinaczem i zna się na skałach, prowadzi drogi wspinaczkowe, uczy technik. Natomiast ja patrzę na wspinaczkę jak aktor, patrzę na ruch, co on robi z człowiekiem. Wykorzystuję swoją wiedzę do tego, żeby zobaczyć dziecko nie w ramach jakiejś kultury sportowej, tylko jako żywy organizm, który ma radość z poznawania swoich możliwości, z przemieszczania się na różne sposoby w terenie.
Pierwszym ruchem, jaki dziecko samoistnie wykonuje, jest pływanie w łonie mamy. I mimo że nie byliśmy najlepszymi pływakami, to jak dzieciaki miały trzy miesiące, chodziliśmy w Krakowie na basen (wtedy grałem tam w serialu) na specjalne zajęcia dla rodziców i dzieci. Chcieliśmy, aby w naturalny sposób przedłużała im się ta umiejętność, żeby przede wszystkim czuły się w wodzie bezpiecznie i żeby przebywanie w wodzie kojarzyło im się z przyjemnością.
Mamy taką coroczną tradycję, że dwa tygodnie w czasie wakacji spędzam z nimi sam. Tydzień na Kujawach, skąd pochodzę, i tydzień w górach z innymi ojcami i ich dziećmi na wędrówkach górskich. Pozwolenie dziecku na dużą przestrzeń wolności w pozyskiwaniu umiejętności może na początku wymagać od rodziców odwagi, ale bonusem jest to, że później mamy o wiele więcej spokoju. Dzieci, owszem, eksplorują granice, ale w ten sposób nabywają też kompetencji. Nie muszą być sportowcami.
Ważna jest radość z ruchu, bo on powoduje, że w mózgu powstają połączenia nerwowe. Dlatego warto motywować je do aktywności fizycznej, niezależnie od wieku. Eksplorowanie rzeczywistości na różne sposoby jest tak naprawdę dbaniem o mózg. Pierwsze 10 lat – i mówią to zarówno psychologowie, jak i trenerzy – jest po to, żeby pobudzić go do rozwoju. Chcemy dzielić się tą wiedzą z innymi i tworzyć bezpieczne przestrzenie wspinaczkowe dla dzieci, po to stworzyliśmy fundację.
Czytaj także: Jak to możliwe, że dzieci w Polsce nie potrafią złapać piłki, przyszyć guzika i zrobić sobie kanapki? Rozmowa z psycholożką dr Aleksandrą Piotrowską
Bliźniaki są do siebie podobne, czy jednak dominują różnice?
Agnieszka: Są zdecydowanie różne. Aaron uwielbia systematyczność, robi wszystko powoli, ale jest wytrwały. Jako siedmiolatek w ciągu godziny przepływa 40 basenów 25-metrowych. Ida zawsze jest pierwsza, szybka. Uwielbia styl „syrenki”, nurkuje. Sami wybierają zajęcia pozalekcyjne. Na szczęście udało mi się je skumulować w jednym miejscu. Kiedy Aaron jest na basenie, bo uwielbia basen, Ida w tym czasie jest na gimnastyce. Na początku razem pływali, grali w tenisa, ale nadszedł moment, że jedno wolało coś innego niż drugie.
Piotr: Od początku mieliśmy założenie, że to są osobne dzieci. Pamiętam, gdy Aga była w ciąży, wracaliśmy z Krakowa pociągiem i rozmawialiśmy ze znajomymi o tym, że będziemy mieć bliźniaki. Przysłuchiwała się nam pani około sześćdziesiątki, zapytała, czy może podzielić się z nami swoją historią. Okazało się, że jest psycholożką, ma synów bliźniaków, 40-letnich Powiedziała, że jako psycholożka powinna wiedzieć wszystko, a tak nie było. Kiedy synowie mieli po 20 lat, wyjechała z jednym z nich w długą podróż, po raz pierwszy osobno, i usłyszała, że syn na pierwszym roku studiów miał depresję. Całe życie spędzał non stop z bratem, który wszystko planował, organizował, ich role były podzielone, a gdy poszedł na studia, to nie wiedział, jak żyć. Na koniec powiedziała nam: „Oni i tak od urodzenia są razem, więc to, co możecie zrobić dla nich najlepszego, to inwestować w ich osobność”. Wzięliśmy sobie te słowa do serca. Nasze dzieci chodzą do innych klas, na różne zajęcia. Może dzięki temu częściej ze sobą współpracują, niż mają siebie dosyć.
Agnieszka: Czasem mają siebie dosyć, to normalne. Ogromnym plusem jest to, że kiedy wracają ze szkoły, idą się razem bawić, nie potrzebują dorosłej osoby do animowania.
Piotr: Mają coś takiego, że eksportują pewne umiejętności na siebie. Na podwórku to Ida jest tą, która coś inicjuje, zagaduje, ale jak pójdą na pobranie krwi, to Aaron siada pierwszy. Po drugim widać, kiedy to pierwsze płacze naprawdę – czyli jeśli drugie empatyzuje, to znaczy, że temu pierwszemu coś się stało.
Agnieszka: Kiedy Ida „histeryzuje”, jak to określa Aaron, on nie zwraca na to uwagi. Jeżeli jednak coś by się jej stało naprawdę, na przykład by się uderzyła, to Aaron natychmiast powie: „Ją to boli”. I odwrotnie. Ostatnio w samochodzie Aaron chciał napisać do taty esemesa i spytał, jak się pisze „jęczy”. Ida od razu wiedziała, że pisze o niej, i powiedziała: „Ja nie jęczę”. Jeżeli więc on coś takiego pisze, to wiadomo, że żadna krzywda jej się nie dzieje.
W waszej rodzinie króluje sport, a czy jest miejsce na świat artystyczny? Dzieci kręci to, co robicie zawodowo? Ciągnie je na scenę?
Agnieszka: Dla nich aktorstwo jest czymś naturalnym, jak praca innych rodziców dla ich dzieci. Wiedzą, że tata jest na planie, czasem jedziemy do niego lub Piotr ich zabiera, gdy ja mam inne zajęcia i mogą sobie tam pobiegać, pobawić się, poznać śmiesznych wujków i ciocie. A gdy wszyscy są zajęci, to mogą się ponudzić – jak to w pracy u rodziców [śmiech]. Naturalne jest dla nich, że czasem idziemy do telewizji. Dopiero jak koledzy i koleżanki ekscytują się tym, że ich widzieli w programie, ten fakt nabiera dla nich większego znaczenia. Czasem też robimy coś razem na planie przed kamerą, żeby mogli lepiej zrozumieć, czym się zajmujemy. Możemy wtedy też przyjrzeć się lepiej ich charakterom. Aaron bardzo skrupulatnie pracował na planie teledysku do piosenki Wiktora Dyduły „Tam słońce, gdzie my”, Ida była bardziej szalona, ale oboje skupiali się na zadaniach, kamera nie stanowiła dla nich problemu. Wystąpiliśmy tam rodzinnie. Na razie nie zdradzają większych zainteresowań aktorstwem.
Na tym etapie rodzicielstwa widzą państwo więcej sukcesów, czy porażek?
Piotr: Dla mnie rodzicielstwo to notoryczne porażki. W tym sensie, że w naszej kulturze, w której rodzina jest najważniejsza, wiedza na ten temat traktowana jest jako coś zbędnego, coś, co trzeba zostawić, nie dotykać. Wchodzisz więc w rodzinne relacje i jakbyś wylądował na Księżycu. Poza tym dla dzieci od razu, jako pierwsi ludzie, stajemy się bogami, czyli światem do naśladowania, będąc przy tym mocno niedoskonałymi. Dlatego najlepsze, co można zrobić, to wykształcić w swoim życiu jak najwięcej pozytywnych nawyków i liczyć na to, że zostaną one zaimplementowane przez dzieci. Mnie jako ojcu otworzyło głowę wspinanie, chcę się więc tym dzielić z innymi. Druga rzecz, którą chciałbym się podzielić, to wybór diety. Jeszcze przed narodzinami dzieci weszliśmy w świat wegetariański. Od początku ich życia w naszym domu nie ma zwierząt w lodówce.
To zdecydowanie ułatwia życie, dzieci kochają zwierzęta i nie wyobrażam sobie, jak mógłbym im tłumaczyć, że można jeść mięso. Oni wiedzą, że mięso to zwierzęta. Gdy ktoś zapyta, dlaczego nie jedzą kotleta, odpowiadają: „Jesteśmy herbivores”, czyli: roślinożerni. Nie wiem, jak wybiorą w przyszłości, mogą sami decydować, ale już teraz ten styl życia traktują jako swój.
Jest pan nowym typem ojca, zaangażowanym. Warto się tak angażować?
Piotr: To, w jakiej sytuacji są dzisiaj ojcowie, jest tematem na długą rozmowę. Patrząc po moich kolegach, widzę, że często wpadamy w pułapkę dużego zaangażowania w pracę, a nasz świat jest nadal tak zorganizowany, że to mężczyźni nadal lepiej zarabiają. Ale zaangażowanie w pracy idzie w parze z chęcią bycia zaangażowanym ojcem, takim na pełen etat. Z własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że naprawdę czuję stratę, kiedy nie jestem z dziećmi. Widzę też ten ból w chłopakach, którzy mają w sobie wrażliwego ojca, a świat ciągle traktuje ich jak ojców sprzed 30 lat, i to jest bolesne. Kiedy idziemy w męskiej paczce ze swoimi dziećmi w góry albo wspinamy się, oddychamy z ulgą, że dajemy radę pogodzić pracę i ojcostwo.
Agnieszka: Wracając do pani pytania o bilans bycia mamą. Dla mnie macierzyństwo to ciąg sukcesów i porażek, i tak na zmianę. Staram się, robię, co mogę, ale czasem wychodzi nie tak, jakbym chciała. To oni ocenią nas za parę lat. Bardzo chciałam mieć dzieci, więc nie czułam, że moje życie się skończyło i nigdy nie będzie takie samo. One zabierają mnie w nową przygodę, super, że mogę ją przeżyć.
Piotr Głowacki aktor filmowy (m.in. „Bogowie”, „Broad Peak”), teatralny i serialowy. Laureat wielu nagród, m.in. Orła i Nagrody im. Zbyszka Cybulskiego. Propagator wspinaczki, założyciel Fundacji „Dajesz! Jurajska Republika Wspinaczkowa”.
Agnieszka Głowacka aktorka teatralna i dubbingowa. Absolwentka Liceum Muzycznego im. Karola Szymanowskiego w Katowicach. Była zawodniczka Polskiego Związku Jeździeckiego, złota medalistka mistrzostw Polski w ujeżdżeniu w damskim siodle.