Po sukcesach „Bohemian Rhapsody” czy „Rocketmana” kwestią czasu było, aż na wielkim ekranie zagości historia The Beatles. Pogłoski na temat kolejnej muzycznej biografii krążyły od dawna, ale dopiero teraz projekt nabiera realnych kształtów. Właśnie poznaliśmy pełny skład odtwórców głównych ról.
Gdziekolwiek się nie pojawili, tworzyli atmosferę wręcz euforycznego uniesienia. Na każdym kroku towarzyszyły im piski, wrzaski i omdlenia zauroczonych fanek. Beatlemania była na tyle uciążliwa, że zespół w końcu zrezygnował z występów na żywo. Jeśli reżyser Sam Mendes, stojący m.in. za oscarowym „1917” czy „Skyfall”, chciał choć w ułamku oddać ducha młodzieżowej gorączki lat 60., musiał zatrudnić najgorętsze nazwiska w branży. Jeden z nich uwiódł Nicole Kidman w „Babygirl”, drugi skradł serca widowni w „Normalnych ludziach” Sally Rooney. Trzeci poświęcił się, aby ratować Dustina Hendersona ze „Stranger Things”, udowadniając przy tym, że bez problemu mógłby wyruszyć w trasę koncertową z Metallicą. A czwarty… czwarty nieustannie jest na językach, czy to przez kontrowersyjne sceny w „Saltburn”, czy zakończoną niedawno relację z Sabriną Carpenter.
To już oficjalne – Harris Dickinson, Paul Mescal, Joseph Quinn i Barry Keoghan to nowe twarze czwórki z Liverpoolu. Po wielu miesiącach plotek zaproszeni do udziału w produkcji gwiazdorzy zostali przedstawieni światu podczas CinemaConu w Las Vegas. Dickinson zagra Johna Lennona, Mescal – Paula McCartneya. Quinnowi powierzono rolę George’a Harrisona, a Keoghanowi przypadła w udziale postać Ringo Starra. Reakcje fanów? Rozpiętość jest bardzo duża: od „Wszyscy moi ulubieńcy razem na ekranie?! Muszę się uszczypnąć” po „To musi być żart z okazji pierwszego kwietnia”.
Niektórzy wytykają im zbyt małe fizyczne podobieństwo do pierwowzorów. Inni argumentują, że to nie kształt nosa powinien decydować o przyznaniu angażu. „Od czego są charakteryzatorzy i kostiumografowie? Poczekajcie, aż zobaczycie ich na planie zdjęciowym” – radzą niedowiarkom. Części internautom nie spodobał się też fakt, że zatrudniono aktorów, którzy aktualnie „trendują na TikToku”. „Wolałabym, żeby obsadzili świeże, nieopatrzone twarze” – piszą w komentarzach. Trzeba jednak przyznać, że przy tak dużym (i zapewne bardzo kosztownym) przedsięwzięciu złożenie oferty nieznanym szerzej artystom byłoby ryzykownym posunięciem.
Ringo Starr, Paul McCartney, John Lennon i George Harrison w latach 60. (Fot. Bettmann/Getty Images)
To, że casting budzi emocje, to dobra wiadomość. Producenci mają bowiem bardzo ambitne plany i chcą zachęcić publiczność nie do jednej, a do kilku wizyt w kinie. Beatlesom zamierzają poświęcić aż cztery pełnometrażowe filmy. Każdy z nich przedstawi punkt widzenia innego członka grupy. – Fabuła poszczególnych filmów czasem będzie się na siebie nakładać, a czasem nie. To cztery bardzo różne osoby. Mamy szansę, aby zrozumieć je nieco głębiej, a przy tym opowiedzieć o najważniejszym zespole wszech czasów, który współtworzyły. Czułem, że jest to zbyt obszerny materiał, aby zmieścić go w jednym pełnym metrażu, ale nie chciałem też nakręcić telewizyjnego miniserialu – powiedział Mendes w trakcie wydarzenia.
– To będzie pierwszy kinowy binge-watching w historii. Potrzebujemy wielkich filmowych wydarzeń, aby wyciągnąć ludzi z domów – dodał reżyser.
Początkowo przewidywano, że „The Beatles – A Four-Film Cinematic Event” trafi do repertuaru w 2027 roku. Aby przełożyć na język X muzy życiorysy słynnych muzyków, twórcy będą potrzebowali jednak nieco więcej czasu. Sony Pictures ogłosiło, że na premierę poczekamy do 2028 roku.