To ostatni wpis w trylogii o wielkich, pogubionych życiowo kobietach. Po zmierzeniu się z pierwszą damą Jacqueline Kennedy Onassis oraz niezapomnianą księżną Dianą, chilijski reżyser Pablo Larraín oddaje hołd Marii Callas, słynnej śpiewaczce operowej i największej diwie w historii, której życie było równie tragiczne, co losy bohaterek oper, w których występowała. Z jakim efektem? Oto nasza recenzja filmu „Maria Callas” z majestatyczną Angeliną Jolie w tytułowej roli.
Nie trzeba być wielkim fanem opery, aby podziwiać Marię Callas – diwę, której życie było pełne dramatów. Nic dziwnego, że Pablo Larraín zapragnął umieścić jej portret w swojej galerii wielkich niespokojnych kobiet, tuż obok Jacqueline Kennedy Onassis i księżnej Diany. Filmy z jego trylogii nie są jednak typowymi biografiami – to wnikliwe psychoportrety skupiające się na krytycznych momentach definiujących życie portretowanych ikon. Podobnie jak „Jackie” (2016) i „Spencer” (2021), „Maria Callas” oferuje więc wstrząsający wgląd w psychikę skomplikowanej kobiety: to kronika jej ostatnich dni, w których królowa opery wspomina swoje życie, zmaga się z chorobą, samotnością i demonami przeszłości. Jej głos zaczyna zawodzić, ale sława nadal trwa...
„Maria Callas” (Fot. materiały prasowe Kino Świat)
„Maria Callas”: o czym opowiada?
Akcja filmu rozgrywa się w 1977 roku, kiedy 53-letnia Maria Callas jest u kresu życia. Mieszka w wystawnym paryskim apartamencie, od kilku dobrych lat nie śpiewa publicznie, jest słaba i samotna, prześladowana przez urojenia i obsesje. Buntuje się przeciwko chorobie; nie je, aby schudnąć i sprawia trud służącym, którzy są przerażonymi świadkami jej upadku. Leki na uspokojenie łyka jak cukierki; unika spotkań z lekarzem, jakby był diabłem; i wciąż mówi o tym, że każdej nocy nawiedza ją duch dawnego kochanka.
Mimo kruchego stanu jest też kapryśna i władcza. Raz domaga się uznania, a za chwilę go nie znosi. Z jednej strony chce być rozpoznawana i adorowana, a z drugiej – ukrywa się. Uwielbienie jest dla niej ważniejsze od sztuki, a legenda od rzeczywistości. Nieustannie wybucha histerią i fantazjuje o świecie padającym jej do stóp. Opłakuje swoje dawne „ja”, a przy tym ciągle próbuje odzyskać dawny głos. – Moja matka kazała mi śpiewać, Onassis mi zabraniał. Teraz zaśpiewam dla siebie – mówi.
„Maria Callas” (Fot. materiały prasowe Kino Świat)
Czy „Maria Callas” to biografia godna diwy? Recenzja filmu
„Maria Callas” to niekonwencjonalne ujęcie ostatniego rozdziału życia słynnej śpiewaczki i trzecia część trylogii Larraína przedstawiającej portrety kobiet, których życie prywatne kontrastuje z ich publiczną tożsamością. W „Jackie” Natalie Portman zagrała pogrążoną w żałobie pierwszą damę, „Spencer” z Kristen Stewart opowiadał o cierpieniach Lady Di, „Maria Callas” pokazuje natomiast walkę wielkiej diwy ze światem i samą sobą.
To także najbardziej podporządkowany kultowi jednostki film z serii, jednak jednostki w naprawdę opłakanej kondycji psychicznej. Jacqueline z rzeczywistością walczyła, Diana od niej uciekała. Maria jest od rzeczywistości... niemal całkowicie oderwana. Nie zmienia to jednak faktu, że to niezwykły obraz walki o przejęcie kontroli nad swoim życiem; pełna emocji historia o poświęceniu i sławie, w której serce bierze górę nad rozumem oraz oda do artystki, która mogła znaleźć spokój jedynie śpiewając.
„Maria Callas” (Fot. materiały prasowe Kino Świat)
Pretekstem do rekonstrukcji kluczowych epizodów z przeszłości Callas jest tutaj wywiad, którego diwa udziela pewnemu młodemu dziennikarzowi. Anegdoty, które opowiada, są natomiast przedstawione w formie retrospekcji. La Divina zanurza się w przeszłości i opowiada mu m.in. o romansie z Arystotelesem Onassisem, który był jej wielką miłością. Wpada w trans na wspomnienie dawnych występów i triumfów scenicznych, jednocześnie jeżąc się na sugestię, że zdarzało jej się zawodzić fanów. Wspomina też mroczniejsze chwile: traumatyczne dzieciństwo i młodość spędzone w okupowanej Grecji oraz trudną relację z wyzyskującą matką. Inne wątki poruszane w filmie to jej potrzeba uwielbienia, zanikający głos, uzależnienie od leków, obsesyjna skłonność do wydawania rozkazów, odmowa słuchania innych oraz niemal patologiczny upór w umieraniu za sztukę.
Larraín rozróżnia przy tym dwie persony: Marię – kobietę, która nie może wyrwać się ze swojej złotej klatki, i La Callas – nadludzką diwę, która chce odzyskać swój głos, ale nie może. Mit La Callas jest tym, co teraz ją więzi, a jeśli nie może przywrócić La Callas do życia, jaki to wszystko ma sens? Ciężko o bardziej tragiczną historię. Trzeba jednak nadmienić, że „Maria Callas” to biografia zrealizowana z wielkim uwielbieniem dla diwy. Larraín po prostu kocha cierpiące damy i nie kryje tej fascynacji. Fakt, że Callas kochała miłość tłumów i bycie w centrum uwagi, sprawia, że wszystko wydaje się być na swoim miejscu. Ale czy na pewno?
„Maria Callas” (Fot. materiały prasowe Kino Świat)
Maria przedstawiona w filmie jest również wyniosła i narcystyczna, więc trudno jest odbierać ją jako wrażliwą istotę ludzką i jej współczuć. Jest bardziej ikoną, niż człowiekiem, a reżyser konsekwentnie odmawia zrzucenia jej z piedestału. Czy biografia spełnia swoje zadanie, gdy więcej sympatii czujemy do służby, która kocha i chroni główną bohaterkę, niż do niej samej? To pierwsze pytanie, które nasuwa się po seansie. Ten mankament tuszuje jednak wystawna reżyseria, zachwycające zdjęcia, oszałamiające kostiumy i doskonała scenografia. Na uwagę zasługuje też przemyślane zastosowanie kolorów: przepiękne sceny ukazujące Callas wspominającą czasy swojej świetności podczas pieszych wędrówek po Paryżu nakręcone zostały w ciepłych jesiennych odcieniach, natomiast retrospekcje dotyczące relacji z matką i Onassisem są czarno-białe, co świetnie oddaję ich chłód.
Należy też wspomnieć o znakomitej kreacji Angeliny Jolie, która daje tu wielki popis aktorstwa – to zdecydowanie jej najlepsza rola od czasu „Przerwanej lekcji muzyki”, jeśli nie w całej karierze. Przygotowując się do roli aktorka trenowała również śpiew operowy przez kilka miesięcy. Finalnie jej wokal zmiksowano jednak z prawdziwym głosem samej Callas, co jest – niestety – kolejną słabością filmu. Inne minusy? Chwilami opowieści brakuje też tempa, a schorowana diwa wygląda zbyt nieskazitelnie jak na swój kruchy stan.
„Maria Callas” (Fot. materiały prasowe Kino Świat)
„Maria Callas” ma jednak swoje mocne momenty, które naprawdę rozdzierają serce, w tym m.in. przejmujące sceny starań wydobycia z siebie głosu oraz porażająca scena finałowa. Najmocniej wzrusza jednak, gdy widzimy archiwalne nagrania na napisach końcowych, gdzie Callas jest u szczytu kariery: pełna wigoru, witalności i figlarnej żywotności.
U kresu swojego życia Maria Callas była kotem Schrödingera wielkiej opery – jednocześnie żywym w swojej legendzie i martwym dla świata. W oczach Larraína jest również błyszczącym klejnotem w szklanej gablocie – możemy ją podziwiać, ale nigdy dotknąć i poczuć jej ludzką stronę. To, co jednak film robi dobrze, to zręczne splatanie przeszłości, teraźniejszości i fantazji. Cała historia unosi się bowiem za oniryczną zasłoną i nigdy nie jest jasne, czy to, co widzimy, jest prawdziwe czy wyimaginowane, ale jak mówi Maria, „to nie nasza sprawa, co jest prawdziwe, a co nie”. Wszystko, co się liczy, to oddanie się muzyce, jak w operze. Wielka szkoda, że obraz ma więcej stylu niż narracyjnej treści i nie zachwyca aż tak jak arie Callas, mimo że Jolie daje z siebie wszystko i dodaje mu teatralnego rozmachu.
„Maria Callas” w kinach od 7 lutego.