Poprzysięgła, że będzie regularnie pracować z kobietami – w ramach walki z luką płciową w przemyśle filmowym. W akcjach charytatywnych zbiera miliony na badania związane z diagnostyką i leczeniem raka piersi. Angażuje się w kampanie antyprzemocowe. A co na to kobiety? Zastanawiają się, ile Nicole Kidman wydaje na botoks.
Nie odmawiają jej talentu, choć częściej doceniają odwagę. Bo Nicole Kidman lubi wyzwania. Nie stroni od ról, które wymagają fizycznej metamorfozy, nawet jeśli to żaden heroizm, gdy piękna aktorka pozwala się zbrzydzić na ekranie. Nie ucieka od tematów tabu, chętnie wybiera scenariusze, które podważają stereotypowe wyobrażenia chociażby o matkach, żonach, ofiarach przemocy domowej czy seksualnie sfrustrowanych prezeskach korporacji. Tę ostatnią gra właśnie w „Babygirl”, najnowszym filmie Haliny Reijn. Bohaterka, w którą wciela się Kidman, ryzykuje karierę i ustabilizowane życie rodzinne dla romansu z intrygującym stażystą (w tej roli Harris Dickinson, znany m.in. z filmów „W trójkącie” i „Bracia ze stali”). Halina Reijn pisze swój manifest prawa do seksu, notorycznie odbieranego kobietom, które kultura obliguje do zaspokajania potrzeb mężczyzny, a jednocześnie natychmiast zawstydza, gdy tylko za bardzo rozpędzą się w fantazji o własnej przyjemności.
„Babygirl” ma być wciągającą eksploracją mrocznej natury pożądania, choć nie wszyscy recenzenci i recenzentki twierdzą, że się udało. Niektórzy przyklaskują, widząc w „Babygirl” akt feministycznej rekonstrukcji thrillera erotycznego. Dziennikarz „The Guardian” zarzuca filmowi brak polotu, ale docenia brawurową grę Kidman. Recenzent magazynu „Slant” dostrzega w „Babygirl” refleksję nad tym, jak klasa, płeć i wiek definiują nasze miejsce w świecie i seksie. A co o filmie mówi sama Nicole Kidman? Na konferencji prasowej podczas festiwalu w Wenecji, gdzie „Babygirl” pokazano po raz pierwszy, wydawała się autentycznie stremowana. „Mam nadzieję, że za bardzo nie trzęsą mi się ręce – mówiła. – Jestem obnażona, zalękniona, bezbronna”. Czy „Babygirl” to najbardziej ryzykowna ze wszystkich ról, które do tej pory zagrała ta aktorka kochająca zawodowe ryzyko?
„Nie wzięłabym wielu ról, gdybym przejmowała się tym, że ludzie uznają mnie za dziwadło – mówiła cztery lata temu w rozmowie z „The New York Times”. – Temperować siebie, byle tylko nikt nie pomyślał o mnie źle? Przeraża mnie taka perspektywa. Żyjemy w społeczeństwie, które kocha wydawać sądy, a przecież jako aktorka potrzebuję przyzwolenia na to, że coś mi czasem nie wyjdzie”. Złośliwi komentują, że sporo jej nie wyszło. Aktorskie portfolio Nicole Kidman to taktyczny miszmasz. Trochę wysokiego kina, trochę komercyjnych banałów kręconych wyłącznie z potrzeby portfela, coraz więcej telewizji – też bardzo różnej, jeśli chodzi o jakość. I prawdę mówiąc, to znakomita, opłacalna strategia, by brać na zmianę role, które karmią artystyczne ambicje, i takie, które po prostu karmią. Taką samą stosują chociażby Matt Damon czy Robert Downey Jr. Tylko że zwycięstwo aktora jest porażką aktorki. Damon i Downey Jr. uchodzą za przenikliwych biznesmenów, którzy z rozmysłem zarządzają swoją aktorską karierą. A Kidman zarzucano, że porusza się po rynku filmowym po omacku, bez wiedzy i wizji. Raz trafi się jej rola wielka, raz trafi się jej rola miałka, więc skąd mamy wiedzieć, czy ta piękna kobieta ma w ogóle jakiś talent.
Uroda Nicole Kidman wielokrotnie okazywała się jej przekleństwem. Gdy australijska aktorka sprowadziła się do Hollywood, była tylko ładną żoną sławnego męża. Nikt nie chciał jej obsadzać, ale wszyscy chcieli wiedzieć, jak żyje się u boku Toma Cruise’a. Gdy się rozwiodła, wciąż plotkowano, że wszystkie role, które nagle dostaje, to kwestia atrakcyjnej buzi, a nie doskonałego warsztatu. Klasyka Oscarów: piękności dostają nagrody tylko wtedy, kiedy zbrzydną. Nicole Kidman dostała statuetkę dla najlepszej aktorki w 2002 roku za rolę w filmie „Godziny”. Zagrała pisarkę Virginię Woolf, rozczochraną, smutną, z dorobionym w charakteryzacji niezgrabnym nosem. W wielu wywiadach wspomina, że nie chciała tej pracy, czuła, że to rola nie dla niej, wciąż przeżywała publicznie komentowane rozstanie z Cruise’em, dopadały ją głębokie stany depresyjne. Reżyser filmu Stephen Daldry uparł się jednak właśnie na nią. Podobnie jak rok wcześniej Baz Lurhman, który obsadził ją w epickim, kampowym musicalu „Moulin Rouge!”. „Przez lata grałaś bardzo poważne role. A ja marzyłem: Boże, niech ktoś wreszcie wyciągnie z tej kobiety jej witalną energię i niedorzeczny komizm” – wyznał aktorce we wspólnej rozmowie dla „Interview”. Wciąż, 40 lat od filmowego debiutu Nicole Kidman w australijskim bożonarodzeniowym przeboju „Bush Christmas”, można trafić na opinie, że gwiazda grywa wyłącznie melancholiczki z wyższych sfer. Owszem, takie bohaterki wychodzą jej świetnie, ale nieraz dowiodła talentu w rolach skrajnie innych niż smutna pani w drogim płaszczu. Przykład pierwszy z brzegu? W „Dogville”, eksperymentalnym filmie Larsa von Triera, zjawiskowo zagrała kobietę nękaną przez mikrospołeczność, w której szukała schronienia. Nicole Kidman grała u Jane Campion, Yorgosa Lanthimosa, Sofii Coppoli. I, nie zapominajmy, u Stanleya Kubricka.
Rolę u tego ostatniego akurat będą jej pamiętać. W dużej mierze dlatego, że w filmie „Oczy szeroko zamknięte” – szykownym erotyku o toksycznej zazdrości – zagrała u boku ówczesnego męża Toma Cruise’a. Dwa lata po premierze Cruise wniósł pozew rozwodowy, podobno ku wielkiemu zaskoczeniu Kidman. Rozpad związku jednej z najpopularniejszych par lat 90. niezdrowo podniecał opinię publiczną, z którą aktor komunikował się szyfrem. Pytany o powody rozstania, mówił, że „Nicole wie, co zrobiła”. Ona musiała mierzyć się z plotkami. Ktoś doniósł brukowcom, że na plan filmu Kubricka w trybie koniecznej interwencji wezwano seksuologa, bo między małżonkami nie było żadnej chemii.
Kidman dorobiła się reputacji oziębłej naciągaczki, która wyszła za mąż dla sławy i pieniędzy. Krążyły też plotki, że to wpływowy Kościół scjentologów, z którym jest związany Cruise, wymusił na aktorze rozwód z Kidman, kiedy nie chciała zmienić wyznania (aktorka jest praktykującą katoliczką). Gdy się pobrali, miała zaledwie 22 lata i całkiem spore doświadczenie aktorskie, ale zdobywane wyłącznie na niedużym australijskim rynku. W Hollywood nikt jej nie znał, to był świat Cruise’a. Umówili się, że dla dobra rodziny nie będą rozstawać się na dłużej niż dwa tygodnie. I że będą traktować swoje prace z równym szacunkiem. W praktyce jego kariera kwitła, a ona swojej nie mogła ruszyć z miejsca. Grała, ale bez spektakularnych efektów, a gdy film wzbudzał zainteresowanie mediów, to w wywiadach i tak pytali ją o męża. Wciąż pytają. „Wreszcie potrafię powiedzieć: koniec z dyskusjami o moim eks – deklarowała stanowczo na łamach „The Guardian” w 2018 roku. – Nikt podczas kolacji z przyjaciółmi nie gada w kółko o swoim byłym, gdy obok siedzi obecny partner. To brak szacunku zarówno wobec Keitha, jak i Toma. A ja chcę być kobietą z klasą”.
Gdy na początku lat 90. przeprowadziła się dla Cruise’a do Stanów Zjednoczonych, jej prywatne życie stało się tak publiczne, że dziś chroni się podwójnie. Mieszka na farmie w Nashville, gdzie wspólnie z mężem Keithem Urbanem, muzykiem country, wychowuje dwoje dzieci. Zresztą był taki czas w jej życiu, niespełna 15 lat temu, że już prawie pogodziła się z losem bezrobotnej gospodyni domowej. Skończyła 40 lat, więc zgodnie z twardą hollywoodzką normą minął termin jej przydatności do spożycia. „Nikt ci nie powie wprost, że jesteś za stara, ale czujesz, że nagle wyrasta wokół ciebie mur – mówiła w wywiadzie dla „The New York Times”. – Dlatego tak wiele aktorek zaczyna produkować filmy, żeby mieć wpływ na to, w czym skończą”.
Nie tylko założyła firmę produkcyjną. W 2017 roku na konferencji prasowej podczas festiwalu w Cannes, gdzie promowała m.in. „Na pokuszenie” Sofii Coppoli i „Zabicie świętego jelenia” Yorgosa Lanthimosa, złożyła publicznie przysięgę, że od tej pory przynajmniej raz na 18 miesięcy zagra w projekcie reżyserowanym przez kobietę. I realizuje tę deklarację z nawiązką, co wcale nie jest łatwe, nawet dla gwiazdy o tak rozpoznawalnym nazwisku, bo Rynek pozostaje nieufny wobec kobiecych filmów i seriali. Gdy wspólnie z Reese Witherspoon szukały funduszy na produkcję serialu „Wielkie kłamstewka”, słyszały, że to niszowy projekt adresowany do bardzo ograniczonej grupy docelowej. Czytaj: do kobiet. Serial zadebiutował na antenie HBO w lutym 2017 roku. W październiku tego samego roku aktorka Alyssa Milano wyznała na Twitterze, że jest ofiarą przemocy seksualnej, której dopuścił się mocarny producent Harvey Weinstein. 2017 był rokiem kobiet przerywających milczenie, a „Wielkie kłamstewka”, ze szczególnym naciskiem na rolę Kidman, po części katalizowały to pospolite ruszenie. Aktorka zagrała w serialu żonę przemocowca. Wykształcona, zamożna, otoczona przyjaciółkami Celeste reprezentuje typ kobiety, która w powszechnym przekonaniu nie będzie siedzieć cicho, gdy mąż ją uderzy – a mimo to trwa w relacji, która zagraża jej zdrowiu i życiu.
„Wielkie kłamstewka” skutecznie porwały się na wiele upraszczających przekonań dotyczących macierzyństwa czy małżeństwa, ale żaden z wątków nie poruszał tak jak przypadek Celeste – i wielka w tym zasługa Kidman, która przyznała, że #MeToo otworzyło jej oczy na skalę przemocy wobec kobiet z branży filmowej. „Zawsze wiedziałam, że Harvey nosi w sobie dużo złości, ale nigdy nie przypuszczałam, że jest zdolny do tak strasznych czynów – opowiadała w „The Guardian” w 2018 roku, pytana o pracę przy filmach, które produkował Weinstein. – Nie spędzałam z nim za dużo czasu. Przychodziłam do pracy, a po skończeniu zdjęć wracałam do domu, bo już jako bardzo młoda kobieta miałam męża i dzieci”.
Kidman od zawsze trzyma z kobietami. Poza planem filmowym jako wieloletnia Ambasadorka Dobrej Woli ONZ bierze udział w kampaniach przeciwko przemocy domowej. Regularnie organizuje zbiórki charytatywne, które wspierają finansowo badania naukowe nad rakiem piersi. W swojej firmie produkcyjnej zatrudnia wyłącznie kobiety. Do pracy nad serialem „Ekspatki” ściągnęła Lulu Wang, reżyserkę znakomitego „Kłamstewka”, i pilnowała, by scenariusz powstał również w kobiecym zespole. Stwarza możliwości, a przy okazji pokazuje światu, jak wielki talent mają kobiety. Bo wspomniane „Ekspatki” to rzecz wybitna, wielowymiarowa. Polityczna w opowieści o tym, jak kwestie klasowe przeszkadzają w praktyce prawdziwego siostrzeństwa. I poruszająca w przedstawieniu dramatu matki, która szuka zaginionego dziecka. Kidman faktycznie gra sporo w serialach. Serwis Indie Wire zastanawiał się niedawno, czy aby nie za dużo, co wyzwoliło falę wzburzenia, że to seksistowska uwaga, bo mężczyźni nikt by tak nie rozliczał. Nagłówek artykułu niepotrzebnie zwodził, gdyż cały tekst był wyrazem uznania dla elastyczności aktorki, która potrafi zagrać i w psychologicznym thrillerze, jak serial „Od nowa”, i w ekscentrycznym dramacie, jak serial „Ryk”, i w dość konwencjonalnej obyczajówce jak „Para idealna”. Tylko czy można elastyczną nazwać aktorkę, której nie rusza się twarz?
Swego czasu powiedziała, że gładką cerę zawdzięcza odpowiedniemu stylowi życia. Później przyznała, że próbowała botoksu, ale czuła się dziwnie, więc raczej nigdy więcej. Od lat milczy na temat ewentualnych chirurgicznych interwencji, a media i publiczność spekulują. „Czy nie mamy prawa nazywać spraw po imieniu, gdy hojna dawka botoksu nie tylko odbiera aktorce możliwość ekspresji emocjonalnej, ale też dezorientuje widza?” – zastanawiał się dziennikarz „The Independent”, pisząc o Kidman i jej domniemanym uzależnieniu od zabiegów medycyny estetycznej. To wcale nie jest najważniejsze pytanie o operacje plastyczne, jakie powinniśmy zadać. Czy Nicole Kidman powinna się przyznać? Tak, ale nie dlatego, że musi się tłumaczyć, co robi z ciałem, którego jest właścicielką, tylko dlatego, że utrzymując, iż to wszystko zasługa zdrowej diety, wspiera nieosiągalne standardy urody i wpędza inne kobiety w poczucie winy. Czy gdy już się przyzna, że ostrzykuje się i naciąga na potęgę, będzie wreszcie można wytknąć jej próżność? Nie, choć to atrakcyjna wizja dla każdego, kto uważa, że nie ma złych operacji plastycznych, są tylko takie, które za bardzo widać. To przekonanie osadzone w patriarchalnym przekazie na temat starzenia się kobiet. Generalnie rzecz ujmując: starość jest brzydka, więc zrób wszystko, żeby ją zatrzymać, ale nie tak, żeby było widać, bo wtedy wyjdzie, że jesteś próżna i słaba wobec absurdalnych społecznych oczekiwań. Kobiety, które poprawiają urodę, poddały się, a operacje są niezbitym dowodem tej niemądrej kapitulacji. Tylko może zamiast wytykać Nicole Kidman, że „jej czoło zamarzło” (tak pisali w „The Sun”), warto porozmawiać o opresyjnym przemyśle rozrywkowym, w którym niezmiennie powtarza się aktorkom, że albo się marszczysz, albo pracujesz. Nicole Kidman pracuje. Dużo, ciężko i po to, by zmieniać show-biznes w miejsce przyjazne kobietom.