Kiedy sami wynosimy z domu bagaż trudnych doświadczeń, chcemy go oszczędzić naszym dzieciom. Zaczynamy wierzyć, że szczęśliwe dzieciństwo jest pozbawione zakazów i kar. Czasem stawiania granic po prostu łatwiej jest uniknąć – dla świętego spokoju. Ale czy naprawdę to jest dobre dla dziecka?
Bardzo trudno być rodzicem. Tym trudniej, że się w tym trochę pogubiliśmy. Kiedyś wszystko było prostsze: nasi dziadowie i pradziadowie wychowywali dzieci według pewnego modelu, który obowiązywał w kolejnych pokoleniach. Współcześni rodzice żyją w świecie, w którym muszą wszystko odkrywać sami. Tradycję i religię zastąpili eksperci: to inni objaśniają nam rzeczywistość, to na ich opiniach opieramy naszą wiarę i według nich kroimy nasze poczynania.
– Dzieci też wychowujemy według czyichś pomysłów. Nie ufamy własnej intuicji, tylko słuchamy psychologów dziecięcych i pedagogów – mówi psycholożka Katarzyna Platowska. Niestety, często się okazuje, że w jednym czasopiśmie godzien zaufania ekspert poleca metodę A, podczas gdy w innym równie wiarygodny ekspert optuje za rozwiązaniem B. Jedni wyjaśniają, że dyscyplina jest koniecznym elementem wychowania, inni – że miłość ma być bezwarunkowa. Jak grzyby po deszczu powstają nowe podejścia do rodzicielstwa. – W świecie, w którym z receptami na wychowanie dziecka jest jak z reklamą pasty do zębów: w ciągu godziny są trzy różne, rodzice tracą grunt pod nogami – ubolewa Platowska. – I zaczynają się obawiać, że dużą ilością nakazów, zakazów czy granic mogą skrzywdzić dziecko. Tyle się przecież mówi o budowaniu poczucia własnej wartości we wczesnym dzieciństwie – więc może zakazując i nakazując, podcinamy dziecku skrzydła?
Nieumiejętność pokierowania dzieckiem czy niechęć do podejmowania niepopularnych w jego oczach decyzji to jeden z efektów ponowoczesnego zamieszania.
William J. Doherty, amerykański psycholog i terapeuta małżeński, w książce „Jak trzymać się razem w świecie, który chce nas rozdzielić” pisał: „Dzieci są naturalnymi i chętnymi konsumentami każdego czasu, uwagi czy też dóbr i usług, zapewnianych im przez rodziców. I to zadaniem rodzica jest rozeznać, ile wystarczy, kiedy będzie za dużo – i umieć dostrzegać różnicę”.
Ponowoczesna zachodnia kultura hołduje mitowi szczęśliwego i starannie zaplanowanego dzieciństwa. Nie podkreśla się w niej potrzeby wyznaczania dzieciom granic, cały nacisk kładziony jest na zapewnienie radosnych przeżyć. – Współczesne dzieci stały się posiadaczami swoich rodziców – ubolewa Doherty. – Na rodzinnej scenie dzieci w każdym wieku mają obecnie nowe, powszechne prawo do przerywania rozmów dorosłym w każdym momencie i z każdego powodu. Co ciekawe, coraz więcej rodziców uważa, że wtrącanie się w rozmowę i domaganie się uwagi za wszelką cenę nie jest niegrzeczne, że znacznie gorsze jest zbywanie dziecka w celu dokończenia rozpoczętej kwestii.
Katarzyna Platowska zgadza się z Dohertym: – Dzieci są doskonale zaprawione w walce o swoje potrzeby. Natura tak je zaprogramowała, by dobrze umiały zwracać na siebie uwagę. I rodzice często przegrywają w takich starciach. Wielu z nich wręcz boi się stawiać granice swoim dzieciom. Unikają formułowania zakazów i nakazów oraz wydawania poleceń czy podejmowania niepopularnych decyzji. Są zbyt permisywni, pobłażliwi. Efekt: folgują dzieciom, pozwalają im na wszystko. Współczesne dzieci często nadają ton i kierunek rodzinie i podejmują wiele decyzji, za które powinni być odpowiedzialni dorośli.
Uparty pięciolatek czy zbuntowany nastolatek naprawdę potrafią być twardzi. Czasem więc dla świętego spokoju odpuszczamy. Wiemy, że i tak nas rozbroją, przeczekają, wymuszą. Tyle że jedno nieprawidłowe ustępstwo prowadzi do kolejnych, a dzieci niezdyscyplinowane nie są szczęśliwe. I wystawią nam za to kiedyś rachunek.
Są rodzice, którzy nie zabraniają i nie nakazują, bo boją się stracić sympatię i miłość swoich dzieci. To prawda: nie można kochać dziecka za bardzo. Ale można je kochać niemądrze. Goethe powiedział, że mamy dać dzieciom zarówno skrzydła, jak i korzenie. Skrzydła rosną dzięki miłości – ale aby rosły korzenie, granice są niezbędne. – To one dają dziecku poczucie bezpieczeństwa, porządkują jego świat, nadają mu strukturę, określają normy – wylicza psycholożka. – Dziecko, które wie, co będzie za chwilę, jest spokojne. Gdy wie, jakiego zachowania oczekują rodzice, nie musi zgadywać, co powinno robić. To uspokaja – nawet jeśli się zdecyduje postąpić niezgodnie z oczekiwaniami. Lepszy i emocjonalnie łatwiejszy będzie bunt niż zagubienie i niepewność.
W codzienności dziecka powinny być kamienie milowe: coś, co jest stałe i niezmienne. Inne rzeczy mogą się zmieniać, kamienie milowe – nie. Przykład? Możemy negocjować, co będzie na śniadanie – ale nie czy śniadanie w ogóle będzie zjedzone. Podobnie z porą snu: powinna przypadać na określoną godzinę, choć dziecko może wybrać piżamkę, poduszkę czy stronę łóżka, na której zaśnie. Możemy negocjować program, który maluch chce obejrzeć w telewizji, lub grę, w którą chce pograć na komputerze – ale liczba godzin przed ekranem powinna pozostać niezmienna. A jeśli przesuwamy kamień milowy (dzieci mogą pójść spać później, bo zabieramy je w gości), zawsze podkreślamy, że zachodzi zmiana, np.: „Dziś masz święto lasu, pójdziesz spać dwie godziny później”. Dajemy mu w ten sposób prezent w postaci miłej wyjątkowości. Doherty pisze: „Silny, zdecydowany i konsekwentny rodzic, nawet gdy podejmuje niepopularne decyzje, przeciwko którym dzieci się buntują, i tak wspiera dziecko: taki rodzic daje pociesze poczucie bezpieczeństwa”.
Jeśli się dokładnie przyjrzymy nurtom stawiającym bliskość z dzieckiem i miłość do niego na pierwszym miejscu – jak choćby filozofia rodzicielstwa bliskości – nawet w nich znajdziemy elementy dyscypliny. Nośmy dzieci na rękach, śpijmy z nimi, tulmy je, mówmy im, że je kochamy, i zaspokajajmy ich wszystkie potrzeby – ale także „praktykujmy pozytywną dyscyplinę i dążmy do równowagi w życiu osobistym i rodzinnym” (przykazanie z attachment parenting). Równowaga w życiu rodzinnym zakłada, że liczy się nie tylko dziecko, ale także ja i mój partner – bo dopiero szczęście każdego członka rodziny z osobna przekłada się na szczęście rodziny jako całości.
Istotna jest tu zwłaszcza kwestia zaspokajania potrzeb – to absolutny obowiązek rodzica. Ale potrzeby to jedno, a zachcianki to już co innego. – Dziecko nie rozumie, że to, z czym przychodzi do rodziców, jest czasem zachcianką, a nie potrzebą – wyjaśnia Katarzyna Platowska. – Rodzice przerywają bowiem każdą aktywność, jaką się zajmowali, by skupić się na kontakcie z dzieckiem. To błąd. Jeśli dziecko nam przerywa, bo ma jakąś zachciankę, mamy prawo je poprosić, by chwilę poczekało. Za moment zajmiemy się jego sprawą. W ten sposób pokazujemy maluchowi, że jest coś takiego jak hierarchia zachcianek i potrzeb, a obecne żądanie jest zachcianką, która stoi niżej od potrzeby. Uczymy je odróżniać jedne od drugich i mamy prawo wymagać, by samo dokonywało wstępnej selekcji.
To dobre dla dziecka, bo w konsekwencji nie tylko będzie lepiej rozumiało samego siebie jako dorosły, ale też nie będzie się frustrować niespełnionymi zachciankami. Tylko przebyty w dzieciństwie trening radzenia sobie z frustracją, bezpiecznie przećwiczony na zachciankach, uodporni na nią dziecko na całe życie.
Katarzyna Platowska dodaje, że niebywale istotny jest jednak sposób odroczenia bliskości z dzieckiem – bo coś może obiektywnie być nieistotne, ale dla dziecka będzie najważniejsze na świecie. Dlatego nasza odmowa zawsze musi być bardzo empatyczna i dająca informację: „Jak tylko skończę to, co jest dla mnie w tej chwili bardzo ważne, będę dla ciebie”. Warto także popracować nad budową autorytetu. Gdy kilkulatki już szaleją, trochę na to późno, ale nie za późno. Zacznijmy od oczekiwania szacunku – zawsze, kiedy partner lub dziecko odnosi się do nas lekceważąco, zaprotestujmy. Łagodnie, ale stanowczo: „Nie mów do mnie w ten sposób, nie tym tonem”. Nie od czasu do czasu, lecz konsekwentnie brońmy swoich granic. Zacznijmy też dbać o siebie. Jeśli czujemy się zmęczone, ledwo już stoimy na nogach, zamiast robić kolację dla rodziny, która i tak tego nie doceni, poczytajmy fajną gazetę, weźmy kąpiel, obejrzyjmy film w telewizji, idźmy na spacer, zadzwońmy do siostry lub przyjaciółki. Niech rodzina przyjdzie do nas i nas o pomoc poprosi. Doherty pisze: „Warto nauczyć dzieci, że »więcej dla nas« oznacza także »więcej dla nich«. Pokazać im, że jesteśmy w pierwszej kolejności osobami, małżonka – a dopiero potem rodzicami”.
A jaką wybrać metodę wychowawczą? Najlepiej dopasowaną do dziecka. Jedne potrzebują silniejszej ręki i bardziej zdecydowanego prowadzenia, inne wręcz zaproszenia do wyjścia światu naprzeciw. Te drugie traktujmy łagodniej, te pierwsze – z nieco większą dyscypliną. I nie bójmy się, że stawiając granice, złamiemy w dziecku ducha. Nasz pięciolatek doskonale potrafi już walczyć o swoje. Teraz pora nauczyć go współżyć z innymi, a to w jego dorosłym życiu będzie najcenniejsza umiejętność.
Ekspert Katarzyna Platowska psycholożka, socjoterapeutka.