1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Psychologia
  4. >
  5. „Miłość romantyczna właśnie się przeterminowała” – przekonuje prof. Tomasz Szlendak. Jak dziś łączymy się w pary?

„Miłość romantyczna właśnie się przeterminowała” – przekonuje prof. Tomasz Szlendak. Jak dziś łączymy się w pary?

„Miłość romantyczna nie działa już tak jak kiedyś, nie da się obronić tego wzorca w silnie zmienionym świecie” – mówi autor książki „Miłość nie istnieje” (Fot. Karen Radkai/ Condé Nast/ Getty Images)
„Miłość romantyczna nie działa już tak jak kiedyś, nie da się obronić tego wzorca w silnie zmienionym świecie” – mówi autor książki „Miłość nie istnieje” (Fot. Karen Radkai/ Condé Nast/ Getty Images)
Miłość romantyczna jako narzędzie do łączenia ludzi w pary właśnie się przeterminowała. Ideał, który kiedyś się sprawdzał, w obliczu przemian społecznych przestał działać – przekonuje prof. Tomasz Szlendak w swojej książce „Miłość nie istnieje”. Co nas czeka, skoro na tym micie dziś już związków budować nie sposób?

Artykuł ukazał się w magazynie „Sens” 11/2025.

Gdy małżeństwa były aranżowane, nikt nie zastanawiał się nad uczuciami łączącymi potencjalną parę, bo łączono nie osoby, ale rody i majątki. Wszystko wydawało się proste.

Prościej było w tym sensie, że ludzie nie musieli sami dokonywać wyboru. Robiła to za nas specjalna instytucja społeczna – maszyna, która ułatwia zaspokajanie istotnych ludzkich i zbiorowych potrzeb w sposób zautomatyzowany. W przypadku małżeństw taką funkcję pełniła swatka, na polskiej wsi rajka; albo rodzice, którzy dobierali małżonków dzieciom. Przez całe wieki w większości kultur obowiązywał system, w którym wolny wybór dotyczący małżeństwa był mocno ograniczony. Dzisiaj oczywiście trudno nam sobie taki świat wyobrazić, trzeba jednak zauważyć – a świadczą o tym ówczesne dane statystyczne – że na początku XX wieku niemal wszyscy ludzie (mówimy tu o 94–98 proc. europejskich społeczeństw) w wieku do 25 lat byli sparowani! Jedynie osoby mające poważne deficyty fizyczne czy psychiczne pozostawały bez pary. Nie można więc systemowi małżeństw aranżowanych odmówić jednego – wyjątkowej skuteczności.

Na przełomie XIX i XX wieku pojawiła się jednak miłość romantyczna, opisywana jako wolny wybór współmałżonka oparty na uczuciu. Skąd ta zmiana? Po co ulepszać coś, co działa znakomicie?

Miłość romantyczna pojawia się jako pewien pomysł na to, by ludzie mogli sami decydować o sobie, a zarazem jako konieczność w obliczu zachodzących procesów emancypacyjnych. Mit miłości romantycznej jest silnie sprzężony z rosnącą wolnością społeczną kobiet, ich coraz wyższą pozycją ekonomiczną i wysokim wykształceniem. Nie bez znaczenia jest i to, że w drugiej połowie XIX wieku kobiety z burżuazji wielkomiejskiej, ale i z arystokracji, zaczynają czytać książki – takie jak choćby „Pani Bovary” Flauberta, opisująca historię Emmy Rouault, która wychodzi za mąż z rozsądku, ale rozpaczliwie pragnie prawdziwej, wielkiej miłości, w związku z czym wikła się w namiętne romanse – pokazujące tęsknotę za wolnością. Jednocześnie w toku rewolucji przemysłowej ludzie przenoszą się ze wsi do miast, społeczności ulegają rozproszeniu, rwą się stare więzi, a wówczas tradycyjne sposoby zawiązywania małżeństw przestają mieć rację bytu.

W tych okolicznościach miłość romantyczna zaczyna być maszyną zastępującą swatów, służy temu, by ludzie mogli się spotkać, zbudować małżeństwo, a potem rodzinę.

Pisze pan, że także później mit miłości romantycznej miał bardzo konkretne zadanie: chodziło o to, by sparowani dzięki niemu ludzie „dzielnie pracowali ku chwale kapitalizmu i sprawnie zasilali społeczność odchowanymi dziećmi”. Przecież to zaprzeczenie romantyzmu, dla mnie dość przerażające.

Z perspektywy socjologa, który przygląda się procesom zachodzącym w społeczeństwach – trochę tak jak entomolog obserwuje życie mrówek – to nie jest przerażające. Ja nie wartościuję, czy dana zmiana jest dobra, czy zła, raczej ją odnotowuję i zastanawiam się nad jej przyczynami. Faktem zaś jest, że miłość romantyczna jest mechanizmem, który wspiera gospodarkę kapitalistyczną, a jej efekty jako maszyny do parowania ludzi są dokładnie takie same jak w przypadku swatów. Przy czym swatami czy też rodzicami, którzy aranżowali małżeństwa dzieci, kierowała pewna racjonalność. Sprawdzali, czy pasują do siebie statusy przyszłych małżonków, ich majątki. Natomiast miłość romantyczna jest maszyną na pozór działającą odwrotnie – to kotara zasłaniająca wady, których na etapie zakochania u obiektu naszych uczuć w ogóle nie dostrzegamy. Właśnie dzięki temu możemy przez kilka lat spokojnie poświęcić się reprodukcji i opiece nad potomstwem.

Jednocześnie, co może się wydawać paradoksalne, także w przypadku miłości romantycznej mamy do czynienia z pierwiastkiem racjonalnym. Zwłaszcza kobiety, wchodząc w związki miłosne, nawet bezwiednie i nieświadomie analizują, czy kandydat jest wart ich uwagi, a mezalianse zdarzają się niezmiernie rzadko. Starannie dobierają sobie odpowiednich mężczyzn, zaś „kocham cię” mówią dużo później niż mężczyźni, rzadko od razu. Miłość romantyczna jest więc z jednej strony zasłoną dymną, sprawia, że uczucie trafia nas jak grom z jasnego nieba, z drugiej zaś – towarzyszy jej proces racjonalnego doboru.

Według najpopularniejszej definicji, czyli trójczynnikowej teorii miłości psychologa społecznego Roberta J. Sternberga, na miłość romantyczną składają się konkretne etapy: początkowa namiętność, późniejsza intymność i pojawiające się na końcu zaangażowanie w utrzymanie relacji. Brzmi jak sensowny plan, więc co jest nie tak z miłością romantyczną?

Tak, to powszechnie przyjmowana w naukach społecznych definicja miłości, która zakłada, że związek miłosny zawsze przebiega w czasie w tej właśnie sekwencji. Że zawsze się zaczyna od jakiejś namiętności, atrakcyjności seksualnej, potem następuje intymność, na końcu zaś pojawia się zaangażowanie, czyli przyjaźń. Dlaczego jednak miłość nie może się rozpocząć od przyjaźni, a musi od namiętności? Czy małżeństwa aranżowane się nie kochały, bo kolejne etapy nie następowały po sobie w tym porządku? Otóż kochały się, tylko z czasem. Często najpierw pojawiała się bliskość, a dopiero potem, o ile w ogóle, namiętność. Związki można było więc układać na rozmaite sposoby z tych elementów jak z klocków.

Przyzwyczailiśmy się i głęboko wierzymy w to, że te klocki muszą być poukładane właśnie w taki sposób i w takiej kolejności. Takiej miłości szukamy i takiej miłości dzisiaj nie znajdujemy. Taki jej kształt się rozsypuje. Miłość romantyczna jest dla nas niezwykle trudna. Przegrywa dzisiaj jako maszyna do parowania, dlatego że w naszej kulturze staramy się zmieścić pod jednym parasolem fenomeny, które pod tym jednym parasolem zmieścić bardzo trudno.

Potrzebę namiętności, bliskości i przyjaźni chcemy zaspokoić w jednej relacji, z jednym człowiekiem, a to piekielnie trudny do realizacji model.

Problem w tym, że nie da się jednocześnie być w związku opartym na miłości romantycznej i utrzymać autonomii? A przecież fundamentem miłości romantycznej miał być z definicji wolny wybór...

Żeby odpowiedzieć na to pytanie, cofnę się do przywołanego już wątku dotyczącego miłości i kapitalizmu. Jeszcze w latach 60. czy 70. XX wieku pary dobrane na fundamencie miłości romantycznej rzeczywiście świetnie działały na rzecz budowania i trwania tegoż systemu w modelu, który temu sprzyjał. Kobiety wpadały w pułapkę miłości, działając zgodnie z zasadą: kiedy kocham, to jestem zobowiązana do opieki nad swoim partnerem, nie mówiąc już o dzieciach. Dlatego w krajach zachodnich w latach 60. zaledwie kilkanaście procent kobiet pracowało zawodowo, pozostałe po wyjściu za mąż zostawały w domu. Mężczyźni zaś szli do ciężkiej roboty w korporacjach – produkować pieniądze po to, żeby cały ten układ rodzinny utrzymać. W tym sensie miłość romantyczna jawiła się niektórym ideolożkom feministycznym i badaczkom społecznym jako rodzaj przemocy.

Od lat 70., z uwagi na kryzysy ekonomiczne, kobiety ruszyły jednak do pracy, z tej prozaicznej przyczyny, że potrzebne były dwie pensje do prowadzenia gospodarstwa domowego. By to się mogło wydarzyć, musiały zmienić swoją pozycję społeczną, a więc się wykształcić, co miało charakter masowy – w Polsce szczytowy moment masowego kształcenia się kobiet na poziomie wyższym przypadł na lata 90. Wraz z wyższym wykształceniem zaczynają zarabiać lepiej, ich pozycja społeczna nadal rośnie, zatem zaczynają mieć ambicje identyczne jak w wypadku karier zawodowych mężczyzn. I tu pojawia się zgrzyt. Bo ta chęć kobiecej autonomii, samorozwoju i niezależności zaczyna się kłócić z poświęceniem dla związku związanym z miłością romantyczną.

A jak to wygląda dziś, w XXI wieku?

Dzisiaj kobiety cały czas tkwią w tym klinczu, bo z jednej strony tęsknią do uczucia w wydaniu komedii romantycznej czy melodramatu, w którym zjawia się on i następuje wybuch miłości, a z drugiej – nie chcą w taki scenariusz wchodzić, ponieważ ciężko zapracowały na swoją karierę, ukończyły studia, mają wysoką pozycję, chcą się rozwijać. Nie są już gotowe do rezygnowania z autonomii, do oddania kawałka siebie w imię miłości, której jednocześnie cały czas pragną, bo nie ma innego poza miłością romantyczną modelu życia intymnego.

W książce pisze pan o zasadzie homo- lub hipergamii, którą kierują się kobiety. Na czym to polega i czy w tym tkwi główne źródło problemu, czyli tego, że par jest coraz mniej, coraz więcej za to – w przypadku obu płci – singli?

Odpowiedź zacznę od przeprosin, zwłaszcza czytelniczek, ponieważ za każdym razem, gdy pojawia się temat homogamiczności i hipergamiczności kobiet, wiele z nich czuje się urażonych. Tymczasem to nie jest moja prywatna opinia. Wszystkie znane badania socjologiczne dowodzą, że kobiety, poszukując partnera, nie spoglądają w znakomitej większości w dół hierarchii społecznej, czyli na piętra niższe niż to, które same zajmują. Poszukują partnerów albo równych pod tym względem sobie, i wtedy mówimy o homogamii, albo takich, którzy są usytuowani na drabinie społecznej na wyższych niż one szczeblach, co definiuje hipergamię. Powód jest prosty, jeśli weźmiemy pod uwagę reprodukcję – to kobiety muszą donosić ciążę, to one ponoszą wszelkie biologiczne koszta urodzenia dziecka, którym muszą się zająć po przyjściu na świat, zatem pomysł, by szukać sobie partnera, który w tej sytuacji nie tylko nie pomoże, ale będzie dodatkowym obciążeniem, jest przeciwskuteczny.

Kłopot w tym, że kobiety masowo awansowały w ciągu ostatnich 25 czy 30 lat i gdy teraz próbują szukać partnerów na poziomie nawet tylko równym sobie, to klęski urodzaju nie ma, bo mężczyzn nie dotknął tak wyraźny awans społeczno-ekonomiczny, więc takich kandydatów jest niewielu. Efekt jest z grubsza taki, że po obu stronach „barykady” pojawia się narastająca frustracja.

Coraz więcej kobiet pozostaje w trybie niekończącego się oczekiwania na „tego jedynego”, a jednocześnie przybywa mężczyzn, którzy w ciągu ostatniego roku w ogóle nie uprawiali seksu.

Kobiety powinny obniżyć oczekiwania? To rozwiązałoby problem?

Oczywiście moglibyśmy wyobrazić sobie świat, w którym za pomocą procesów edukacyjnych udałoby się współczesną kobietę przekonać, by zmieniła priorytety. Skoro sama ma wysoką pozycję społeczną, na przykład jest szefową dużego działu w korporacji i zarabia świetnie, to może mieć partnera, który wprawdzie zarabia gorzej, ale za to jest przystojny, pociągający, ma poczucie humoru, a więc pod reklama wieloma względami jest odpowiednim partnerem. Niestety, tego zrobić się nie da, ponieważ kobiety oczekują całego pakietu. Do tych cech, o których przed chwilą wspomniałem, trzeba jeszcze dodać stare pożądane cechy, czyli wysoki status. I teraz konia z rzędem temu, kto takich mężczyzn wielu dzisiaj znajdzie. Na tym polega problem, że kobiety ich nie znajdują. Widać to w statystykach, zgodnie z którymi w Polsce żyje dziś półtora miliona singielek, przy czym nasz kraj nie jest tu wyjątkiem, podobnie sytuacja wygląda w Stanach Zjednoczonych, Kanadzie, Australii, niemal wszędzie; może poza Chinami, bo chiński rynek matrymonialny jest bardzo specyficzny.

Obserwując internetowe dyskusje, widzę, że mężczyźni mają do kobiet mnóstwo pretensji. Że są wybredne, że zwracają uwagę wyłącznie na pieniądze i status. Kobiety z kolei mają żal, że dla mężczyzn liczy się tylko wygląd. Takie oskarżenia chyba do niczego nie prowadzą.

Chcę z całą stanowczością podkreślić, że fakt, iż ogromna liczba mężczyzn jest na rynku matrymonialnym zupełnie niewidzialna, a tym samym coraz mniej tworzy się par, bo mężczyzn o odpowiednim statusie po prostu nie wystarcza, nie jest niczyją winą – ani kobiet, ani mężczyzn. To bardzo ważne, bo obie strony faktycznie mają tendencję do wzajemnego obwiniania się o taki stan rzeczy. Mężczyźni twierdzą, że popsuły się kobiety, a kobiety – że to z mężczyznami coś jest nie tak. Jestem przekonany, że nikt się nie popsuł, tylko zmieniły się warunki, w których żyjemy.

Pozycja mężczyzn diametralnie się zmieniła w społeczeństwach postprzemysłowych. W czasach przemysłowych na rynku pracy liczyły się zupełnie inne kompetencje. Mężczyźni migrujący w czasach PRL ze wsi do miasta, na przykład do pracy w fabryce, mogli zyskać relatywnie wysoki jak na tamten czas status – najpierw robotnika wykwalifikowanego, potem szefa zmiany. I to był status wystarczający dla większej części kobiet, które były w podobnej sytuacji. Dziś status robotnika fizycznego dla większości kobiet mieszkających w metropoliach wystarczający już nie jest. Tacy mężczyźni stali się niewidzialni.

Półżartem zauważę, że z jakiegoś powodu nie ma programu pt. „Rolniczka szuka męża”, jest za to „Rolnik szuka żony”, i to też odzwierciedla skutek zmian, o których rozmawiamy.

Mężczyźni zostali w tyle?

Powiedziałbym raczej, że w przeciwieństwie do kobiet zasadniczo się nie zmienili. Wedle nauk społecznych są po prostu mniej adaptatywni, słabiej dostosowują się do zmian. W konsekwencji nie odnajdują się na rynku matrymonialnym, który też całkowicie się zmienił. Między kobietami i mężczyznami pojawiły się zatem na tyle znaczące różnice, że układanka, która działała latami, całkiem się rozsypała. Dodatkowo, kiedy przyjrzymy się populacji kobiet i populacji mężczyzn, to nierówności ekonomiczne między kobietami są o wiele mniejsze niż między mężczyznami. Jest niewielka grupa mężczyzn spełniających wszystkie możliwe parametry pożądanego partnera, przede wszystkim statusowe, i ogromna pula tych, którzy nie mogą się pochwalić żadnymi cenionymi zasobami.

Jest i taka kwestia, że dziś kobiety w każdym wieku wyglądają o wiele młodziej niż 30 lat temu. Patrząc z tej perspektywy, słusznie więc oceniają swoją atrakcyjność wysoko, jeśli do rosnącej atrakcyjności fizycznej dodamy rosnący status. Mężczyźni pod względem atrakcyjności pozostali na poziomie sprzed lat i także w związku z tym lista cech, których pożądają u potencjalnych partnerek, nie jest tak długa jak u kobiet. Ta różnica sprawia, że – posługując się językiem aplikacji randkowych – trudniej o „zmaczowanie”. Trudniej i dlatego, że z kolei mężczyźni o bardzo wysokich parametrach, ci przez kobiety pożądani, mogą przebierać w ofertach, bo napotykają ich dużo.

Kłopot także w tym, że zgodnie z teorią trójczynnikową do związku potrzeba nie tylko namiętności i intymności, lecz także zaangażowania, a mężczyźni dziś angażować się nie chcą. Dlaczego?

Z kilku powodów. Pierwszy z brzegu i najprostszy jest taki, że nie angażują się, bo mogą sobie na to pozwolić. Nadmiarowość ofert, które pożądani mężczyźni otrzymują, skłania ich raczej do strategii nieangażowania się, wybierania związków krótkoterminowych. Zaangażowanie oznacza dla mężczyzn poświęcanie różnych zasobów: czasu, energii, pieniędzy, a – to może zabrzmieć brutalnie – posiadanie stałej partnerki, a potem dzieci, czyli rodziny, nie przynosi już mężczyznom takich zysków jak kiedyś. Nie winduje to ich statusu społecznego, jak jeszcze na początku XIX wieku. Nie zyskują też władzy, bo współczesne kobiety nie godzą się na układy, w których to mężczyźni pełnią funkcję zarządców, bo zbyt sobie cenią niezależność i autonomię.

Wszystko to sprawia, że miłość romantyczna nie działa już tak jak kiedyś, nie da się obronić tego wzorca w silnie zmienionym świecie.

Jako ludzkość jesteśmy sprytni, więc tworzymy nowe wzorce, takie jak poliamoria, które miałyby tradycyjny związek oparty na miłości romantycznej zastąpić. To ma szanse się udać?

Rzeczywiście jesteśmy pomysłowi, bo natura społeczna nie znosi próżni. Wymyślamy i pewnie będziemy wymyślać kolejne instytucje, których zadaniem będzie pomóc nam realizować nasze potrzeby, jak choćby małżeństwo na czas określony. Umówmy się, że będziemy ze sobą pięć lat, a potem zobaczymy.

Być może powrócimy, przynajmniej w jakiejś części, do moderowanych kontraktów na kształt niegdysiejszych małżeństw aranżowanych. Nawet dziś w kręgach elit widać, że tam małżeństwa nie opierają się na wielkiej miłości romantycznej, bo żaden rodzic miliarder nie pozwoliłby swojemu dziecku na samodzielne wybranie partnerki czy partnera, ponieważ ryzyko zaprzepaszczenia majątku czy statusu społecznego w wyniku mezaliansu jest zbyt duże. Zasadniczo jednak w każdym z możliwych do wyobrażenia rozwiązań zawsze będzie jakiś minus. W związkach poliamorycznych z całą pewnością problem pojawi się w sytuacji, gdy jedna z trzech czy czterech stron polizwiązku zapragnie mieć dzieci. Z kim te dzieci będzie mieć? Kto będzie na te dzieci łożył? Nie wierzę, by podobne rozwiązanie było dobre dla każdego i uniwersalne.

Jest i taki scenariusz, w którym zaczniemy kombinować jeszcze inaczej – próbować przestawiać klocki w klasycznym trójczynnikowym modelu i związek zaczynać od przyjaźni, a nie od namiętności. W naszym bardzo długim obecnie życiu mogą się zdarzyć naprawdę rozmaite modele.

W pana książce jest jednak remedium na miłosne bolączki współczesności. Proponuje pan, by zamiast zmagać się z jednorożcem – ideałem miłości romantycznej, która przynosi nam dziś więcej cierpienia niż satysfakcji – postawić na innego konia. Na „miłość średniego zasięgu, taką przez małe »m«”. Co to za miłość i dlaczego widzi pan w niej nadzieję?

Chodzi o to, by dać sobie trochę więcej przestrzeni, więcej luzu, którego model miłości romantycznej nie przewiduje. Nie napinać się na wielkie idee typu: „ten jedyny i ta jedyna, na zawsze”, co sprowadza się do bycia razem za wszelką cenę. Miłość aż do grobowej deski była możliwa, gdy średnia długość życia była o wiele krótsza niż teraz. Związek na całe życie, gdy kobiety żyją przeciętnie 80, a mężczyźni 72 lata, to dziś rzadkie przypadki. Pora zaakceptować fakt, że nie wszyscy będą realizować model stałego związku opartego ma miłości romantycznej, zapewne połowie z nas się to nie zdarzy, miłość przestanie być kamieniem milowym w życiorysie każdej i każdego, i to niekoniecznie będzie tragedia.

Życzyłbym sobie, żebyśmy przestali starać się wzajemnie zmieniać. Niestety, kobiety wciąż próbują „naprawiać” mężczyzn w imię miłości, a i mężczyźni chcieliby być w relacjach z kobietami idealnie dopasowanymi do starego modelu, który jest nieaktualny. Zamiast poddawać się dyktaturze miłości romantycznej, w której ma być wszystko albo nic, do końca życia albo w ogóle, dobrze zostawić w związkach pewne szczeliny, które sprawią, że ta konstrukcja nie upadnie, choć będzie się chwiać. Będzie elastyczna, a nie skostniała. Po to, by w związkach żyło się nam choć odrobinę łatwiej i byśmy w ogóle mogli je tworzyć.

TOMASZ SZLENDAK prof. nauk humanistycznych, socjolog, dyrektor Interdyscyplinarnej Szkoły Doktorskiej Nauk Społecznych na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. Autor kilkunastu książek – najnowsza, „Miłość nie istnieje”, ukazała się nakładem wyd. Znak Literanova.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE