Pomysły na świąteczne prezenty? Futro z norek (lub ekologiczne), dobra książka, kluczyki do samochodu (o, tak!), a może wiersz napisany na zwykłej kartce? To, co dostaniesz i co dasz bliskim w te święta, jest o tyle istotne, że może powiedzieć wiele o tobie i o nich. Z dr. Tomaszem Srebnickim rozmawia Joanna Olekszyk.
Wielu z nas przed świętami szuka idealnego prezentu. Czym się kierować przy jego wyborze? Ceną, jakością, gustem obdarowywanego?
Najlepiej kierować się tym, co ten prezent ma symbolizować. Kiedy odwołujemy się do warstwy dosłownej, czyli ceny, zwykle chcemy coś komuś pokazać, na zasadzie: im droższy prezent, tym ktoś jest ważniejszy, ale niekoniecznie tak musi być. Równie dobrze może się okazać, że za powiedzmy 1000 zł kupimy rzecz, która obdarowywanemu się nie podoba albo która nic nie mówi o naszej relacji. A to moim zdaniem jest podstawą dobrego prezentu. Ma świadczyć o relacji, a jego cena, uroda czy praktyczność są sprawami drugorzędnymi. Prezent powinien mówić: „Myślę o tobie”.
Myślę, czyli kupuję ci coś, o czym kiedyś wspomniałeś mimochodem, że marzysz…?
Tak, to jeden ze sposobów, ale tych, powiedziałbym, komercyjno-materialnych. Żona przechodzi obok wystawy i zachwyca się „Boże, jakie piękne futro”, więc mąż kupuje jej potem to futro pod choinkę – proszę bardzo, czemu nie? Jeśli futro jest podkreśleniem ich bliskości. Ale równie dobrze jej wyrazem może być ręcznie napisany na karteczce typu Post-it wiersz – własny lub przepisany. Oczywiście, jeśli mamy do czynienia z dzieckiem, to danie mu wiersza nie byłoby dobrym pomysłem. W przypadku dzieci pokazanie ich ważności polega na uznaniu ich potrzeb, które opisują np. w listach do Świętego Mikołaja. W przypadku osób dorosłych też dobrze kierować się tym, co mówią, czyli nie kupujemy najnowszej płyty Rolling Stonesów, bo jest dobra, tylko płytę zespołu Akcent, bo ktoś nam kiedyś powiedział, że go lubi. Takie wsłuchiwanie się w potrzeby drugiej osoby powinno dotyczyć kręgu ludzi nam bliskich, niekoniecznie warto wkładać tak duży wysiłek w prezent dla koleżanki z pracy. Wtedy lepiej sprawdzi się jakiś drobiazg, upominek. Dowód naszej uprzejmości czy serdeczności – kwiaty, rękawiczki, kalendarz, raczej nic osobistego.
A co z takim podejściem: kupuję prezent, kierując się tym, co ostatnio dostałam od danej osoby?
No wie pani, jeżeli ktoś mi kupuje samochód na urodziny, a może się tak zdarzyć, i jeżeli ja się czuję zobowiązany, żeby ten samochód w prezentach mu „oddać”, to może trzeba się zastanowić, czy prezent, który wiąże się z takim dyskomfortem, warto było przyjmować.
Czy to znaczy, że każdy prezent, za który chcemy się zrewanżować, jest przesadą?
Nie, dlaczego? Niektórzy dostaną jabłko i chcą się od razu odwdzięczyć…
I o czym to świadczy?
Na przykład o tym, że mają problem z przyjmowaniem sygnałów od innych, że są dla nich ważni. Od razu zastanawiają się, co może oznaczać fakt, że coś od kogoś dostali. Aby więc szybko pozbyć się tego dziwnego, niemiłego uczucia, od razu chcą zrewanżować się, oddać, nie być dłużnymi.
Z drugiej strony bywają takie prezenty, które świadomie mają wywołać takie poczucie.
Owszem, podarunki mogą być zobowiązujące. Niektórzy używają ich do tego, aby podkreślić, że to oni coś znaczą. Prezent może być też przekroczeniem pewnych granic. I myślę, że wtedy po prostu nie należy go przyjmować.
Zrobi się niemiło…
No ale twórcą tej niemiłej atmosfery jest prezentodawca, nie prezentobiorca. Myślę, że jeśli jesteśmy w dobrej relacji z kimś, kto daje nam prezent, odmowy jego przyjęcia nie powinien odebrać jako odrzucenia czy unieważnienia relacji. Tylko jako komunikat o tym, że dar jest niestosowny.
Dawanie i przyjmowanie prezentów mówi wiele o nas samych. Na przykład o gotowości do zaciągnięcia emocjonalnego długu u drugiej osoby…
Ale dlaczego pani sądzi, że prezent zaciąga jakikolwiek dług? Czy mogę dać pani kwiaty, bo bardzo panią lubię?
No, może pan…
A czy mogę dać pani na urodziny pierścionek, bo pomyślałem, że ładnie będzie pani w nim wyglądała?
Może pan, ale wtedy będę się zastanawiała, czy to czegoś nie oznacza…
No właśnie, otrzymanie prezentu jest sytuacją, w której warto sobie zadać pewne pytania. Dlaczego czuję dyskomfort? Dlaczego mam problem z przyjęciem podarunku? Dlaczego myślę, że na niego nie zasługuję? Może się też zdarzyć, że jesteśmy niezadowoleni z czyjegoś prezentu i myślimy: „Jak on mógł mi coś takiego kupić? Wcale o mnie nie myśli”. Tak jak mąż, który kupuje swojej żonie, finansistce, zafascynowanej ekonomią, książkę o motylach. I ona się obraża. Bo czuje się tym prezentem unieważniona.
Świąteczne prezenty wiele mówią o naszych relacjach. (fot. iStock)
Nie da się ukryć, że w stosunku do osób najbliższych mamy największe oczekiwania w kwestii prezentów.
A kiedy są oczekiwania, wtedy zawsze pojawia się problem.
Ale czy można nie mieć oczekiwań?
Można, zapewniam. Kiedy mamy oczekiwania w stosunku do tego, jaki powinien być otrzymany prezent lub CZYM powinien być, jest o wiele gorzej. Lepiej uznać, że prezent jest konsekwencją, wynikiem pewnej sytuacji, jej końcem, a nie początkiem.
Czy dobrym pomysłem jest powiedzieć komuś, co chcemy dostać?
W dobrej relacji jest to nawet wskazane. W niektórych związkach panuje jednak przekonanie, że prezent ma być niespodzianką, dowodem na czyjeś uczucia i pomysłowość. Pada wtedy komunikat pod tytułem: „Domyśl się, postaraj”. A to bywa problematyczne. Mówienie sobie otwarcie o tym, co chcielibyśmy dostać, jest pewną zgodą na rezygnację z „uważniania” poprzez prezent. Dobre związki tego nie potrzebują. Myślę, że wielu czytelników, a także pani i ja, mamy takie doświadczenia, kiedy nie dostawaliśmy tego, czego chcieliśmy. Czyli mówiliśmy babci czy rodzicom, że chcemy dokładnie taki a taki samochodzik, a dostawaliśmy skarpetki w paski żółto-zielone, bo ktoś uznał, że tak dla nas będzie lepiej. Dlatego uważam, że nie ma nic złego w mówieniu, co chcielibyśmy dostać, natomiast zdrożne bywa żądanie: „jak mnie kochasz, to wiesz”.
Zgodziłby się pan z takim stwierdzeniem: jeżeli czegoś nie dostajesz, daj to sobie sam”?
Powiem tak, prawidłowo funkcjonujący człowiek jest w stanie prosić o to, co chce dostać, i poradzić sobie, kiedy tego nie dostaje, bo czasami jest tak, że ludzie nie chcą dać nam tego, czego chcemy. Stwierdzenie, które pani przytacza, jest przejawem pewnej desperacji, polegającej na tym, że zanim ktoś ukuł tę maksymę, wiele razy zapewne próbował coś od innych uzyskać, ale jakoś tego nie dostawał, co zinterpretował w taki sposób, że „ludzie są źli, nie można na nich polegać, polegaj więc na sobie”.
A co z tzw. trzymaniem się w szachu. Czyli najpierw dajemy i dajemy, ale kiedy nie dostajemy nic w zamian, włączamy blokadę. I proszę, teraz piłka jest po drugiej stronie.
W takiej sytuacji tak naprawdę nie dawaliśmy komuś, tylko sobie. I nie ma sensu mówić wtedy o bliskiej relacji.
Ale czy nie jest to – dość pokraczna wprawdzie – próba zachowania bilansu w relacji?
Dla mnie bilans w relacji to bzdura, bo opiera się na założeniu, że jej podstawą jest wymiana. A miłość to nie ekonomia.
Tymczasem książki o ekonomii miłości robią obecnie furorę…
To właśnie odzwierciedlenie choroby naszych czasów – choroby kosztów. Jestem przekonany, że ekonomiczne podchodzenie do relacji jest odzwierciedleniem jej problemów, a nie potwierdzeniem, że ona dobrze funkcjonuje. Dla mnie dowodem na dobre funkcjonowanie jest stan, gdy kocham siebie samego w relacji z drugą osobą. I jest absolutnie nieistotne, czy ten ktoś kupuje mi prezenty, czy sypia z kimś innym…
Nie jest istotne, czy zdradza?
Nie, istotne jest, czy ja jestem w tej relacji szczęśliwy. Znam wiele udanych par, dla których pójście z kimś innym do łóżka nie oznacza zdrady związku. Ale to zupełnie odrębny temat, może na inną rozmowę.
No dobrze, czyli wracając do tematu: ekonomia w miłości się nie sprawdza.
Widzi pani, ja mam problem z tą ekonomią, bo jak tu to wszystko obliczyć? Wprowadzić do tabelki w Excelu? Że ona sprząta, gotuje i zajmuje się dziećmi, a on nie. I o czym to świadczy?
Że ona daje, a on nie.
Ale daje jemu czy sobie? Dla mnie to jakiś obłęd.
Niektóre relacje kończą się właśnie z tego powodu, że jedna osoba ma poczucie, że daje za dużo, nic nie dostając.
No i oczywiście ta, która daje i się wycofuje z relacji, jest ofiarą. A ta, która nie daje, jest tą złą. Tylko czy osoba, która tak daje i daje, zastanowi się w ogóle, czy swoim dawaniem nie krzywdzi tego drugiego człowieka? Bo to, że już w połogu robi mężowi obiad i odbiera starsze dziecko ze szkoły, a potem mówi, że tak o niego dbała – to nie jest dawanie, tylko przejaw kłopotu z samą sobą.
No właśnie, dlaczego branie ma być gorsze od dawania?
To ja też może spytam: dlaczego dawca nie jest też biorcą?
Moim zdaniem jest.
Absolutnie. Dawca jest biorcą, a biorca jest dawcą. Podział na dawców i biorców jest uproszczonym sposobem radzenia sobie z problemem. Kiedy dajemy, zawsze coś z tego mamy: satysfakcję, że jesteśmy dobrymi ludźmi, potwierdzenie, że nas na to stać, albo powód do tego, żeby opowiedzieć o tym innym. Mam wpływ na to, że komuś dam 100 zł czy że upiorę mężowi majtki, natomiast nie mam wpływu na to, ile ten ktoś czy mąż sobie z tego wezmą i co mi z tego dadzą. W dobrej relacji nie myślę o tym, co ktoś mi da. Piorę mężowi majtki, bo chcę mu uprać majtki, a nie dlatego, by w zamian za to włożył naczynia do zmywarki. Używam takich przyziemnych przykładów, bo może bulwersują, ale skłaniają do myślenia.
Ale można wziąć za dużo?
Można i jest to przejaw wykorzystywania. Istnieją tacy, którzy głównie czerpią z innych i są wtedy – być może nieświadomie – sprawcami cierpienia drugich osób.
Ale nie zawsze jest to łatwe do zauważenia.
Bo to czasem bardzo subtelne przejawy. Kiedy daję biednym na ulicy pieniądze i zawsze pożyczam kolegom, ale jednocześnie wszystkim o tym opowiadam, to raczej biorę niż daję. Albo kiedy wypominam innym, ile im to kiedyś przysług zrobiłem. Granicą brania za dużo jest dyskomfort drugiej osoby. Dawać powinniśmy komuś, nie sobie, najlepiej dlatego, że ktoś po prostu jest.
Czego by pan życzył naszym czytelnikom w kontekście świątecznych prezentów?
Życzyłbym, żeby to, co znajdą pod choinką, było dla nich źródłem przede wszystkim wzruszenia. Cokolwiek to będzie.
Dr n. med. Tomasz Srebnicki: certyfikowany psychoterapeuta poznawczo-behawioralny, asystent na WUM, dyrektor dydaktyczny, wykładowca w Centrum Psychoterapii Poznawczo-Behawioralnej www.cbt.pl