Na tegorocznym festiwalu Nowe Horyzonty został zaprezentowany największy w Polsce przegląd jej dorobku. I jeśli to okazja do spojrzenia wstecz, to może cofnąć się jeszcze dalej, o czasów dzieciństwa? Agnieszka Holland już jako mała dziewczynka miała poczucie, że dorośli są krusi. I że właśnie ona musi ich jakoś chronić.
Pierwszy obraz, jaki zapamiętałam z dzieciństwa: rozświetlony słońcem ogród, a ja trzymam w ręce ciepły, nagrzany owoc brzoskwini. Miałam wtedy jakieś osiem, dziewięć miesięcy, więc mi mówią, że to niemożliwe, żebym pamiętała. Ale ja pamiętam – siedziałam na kolanach babci Zioni, dotykałam brzoskwini i ona była mechata. Było to u dziadka, ojca mamy, w Żarach, w pięknym ogrodzie. Takie wspomnienia są jak flesze. Ale bardzo wyraźne.
Z wczesnego dzieciństwa pamiętam też spacery z nianią, ale bardziej – o dziwo – spacery z naszą dozorczynią i zarazem praczką, Nadzią. Szalenie mnie fascynowała, bardzo lubiłam chodzić do jej mieszkanka na parterze. Miała tam kolekcję słoni ustawionych od najmniejszego do największego. Była alkoholiczką, podobnie jak jej syn i mąż. Na spacerach chodziłyśmy więc takimi zygzakami, od jednej budki z piwem do drugiej; pamiętam, że piła porter, mocne ciemne piwo. Przychodziła do nas prać, a wtedy prało się na tarze, w kotłach gotowało się bieliznę, potem nosiło do magla, takie rzeczy są już tylko w filmach historycznych.
Półtoraroczna „Agnisia” z rodzicami (Fot. archiwum domowe Agnieszki Holland)
Bardzo chciałam chodzić do przedszkola, bo chodziły tam moje koleżanki: równolatka Joasia Kuzińska i Ewka, córka dozorców z oficyny. No ale rodzice mi nie pozwalali, bo miałam wadę serca, ciągłe infekcje. W końcu się zgodzili. To było dość ekskluzywne przedszkole w Łazienkach, podobało mi się tam, ale przeszkadzała dyscyplina, której nie rozumiałam. Na przykład kazali mi leżakować, a ja nie widziałam powodu, żeby to robić, bo nie chciało mi się w ogóle spać. Gadałyśmy więc z Joasią; to znaczy ona gadała, a ja dostałam ścierką od wychowawczyni. Bardzo się wtedy obraziłam na cały świat, wyszłam z przedszkola i piechotą wróciłam do domu, a to było dość daleko, jakieś dwa kilometry. Więcej już do przedszkola nie poszłam.
Potem zaczęłam dość poważnie chorować, często miałam gorączkę i pewnie dlatego rozwinęłam świat imaginacji, fantazji surrealistycznych – ciągle widziałam, że za piecem toczy się jakieś życie, pasą się konie...
Rodzice wcześniej dużo mi czytali, ale jak nauczyłam się sama czytać w wieku sześciu lat, to właściwie nie rozstawałam się z książką, czytałam po dwie dziennie.
O wojnie dużo opowiadała mi mama. Słuchałam jej opowieści o partyzantce, o AK, o powstaniu w getcie, które obserwowała z aryjskiej strony, o powstaniu warszawskim, w którym walczyła, o tajnych kompletach, o Żydach, których udało jej się wspólnie z przyjaciółkami uratować.
Mój ojciec nie mówił o wojnie nic. Ani o Związku Radzieckim, ani o swojej rodzinie. O jego żydostwie, czyli o moim też, dowiedziałam się, jak miałam sześć lat. Dzieci na podwórku krzyczały coś na ten temat, więc przyszłam i spytałam mamę, co to znaczy. Mama powiedziała, że tak, jestem Żydówką i to żaden powód do wstydu, wręcz przeciwnie – moi przodkowie bardzo cierpieli, więc powinnam czcić ich pamięć. Z ojcem nigdy na ten temat nie rozmawialiśmy, umarł, jak miałam 13 lat, więc przegapiłam taką okazję.
Około czteroletnia Agnieszka z mamą w Tatrach (Fot. archiwum domowe Agnieszki Holland)
Ważną postacią w moim dzieciństwie była niania, niepiśmienna chłopka spod Sandomierza, podobna do tych z książki „Służące do wszystkiego” [Joanny Kuciel-Frydryszak – przyp. red.]. Ona w naszym domu była też do wszystkiego. Zaczęła pracować jako dziesięciolatka, wysłano ją z wielkiej biedy, z ziemianki, pracowała w różnych domach, i u Żydów, i u Niemców, i u bogatych Polaków, potem wyszła za mąż. Opowiadała mi różne historie z perspektywy ludu i ta perspektywa była dla mnie bardzo ciekawa. Myślę, że także formatywna. W takim sensie, że dość wcześnie zobaczyłam polifoniczny ogląd doświadczenia ludzkiego i to mnie na pewno w dużym stopniu ukształtowało. Uformowała mnie ciekawość innego punktu widzenia, co jest, myślę, ważnym elementem mojej tożsamości, również twórczej. Spotykałam różnych ludzi; miałam zapalonych komunistycznych rodziców, później głęboko rozczarowanych realnym komunizmem, bardzo ciężko wewnętrznie poharatanych przez wojnę. Dzisiaj się o tym wie i mówi, ale wtedy nikt o tym nie mówił, wojna dotyczyła wszystkich, więc nikomu nie wydawało się, że to, co go spotkało, jest jakieś wyjątkowe. Od wczesnego dzieciństwa miałam poczucie, że dorośli są krusi i że muszę ich jakoś chronić.
Ale wczesne lata życia wspominam też jako wspaniały czas szalonych zabaw, inscenizacji. Nieustannie byłam liderką w grupie dzieci, na ogół dziewczynek, potem też chłopców. Inicjowałam różne przygody, zabawy, miałam silny przywódczy rys. Moją przyjaciółkę Joasię, ale też Janeczkę, Małgosię, zmuszałam, żeby robiły to, co sobie wymyśliłam, czyli żeby grały w inscenizacjach książek typu „Serce” de Amicisa czy w innych sentymentalnych historyjkach. Ja oczywiście je reżyserowałam.
W czwartej klasie podstawówki imienia Jarosława Dąbrowskiego, na Kopernika, stworzyłam paczkę, głównie chłopaków, bo moja ówczesna przyjaciółka Marysia nie chciała brać udziału w dzikich zabawach. Gdyby moja mama wiedziała o tych zabawach, toby umarła ze strachu. Bo myśmy robili bardzo ekstremalne rzeczy. Terenem tych zabaw były skarpy nadwiślańskie, Dynasy. To były niebezpieczne miejsca, nie tylko przez pozostałości powojenne. Zjeżdżaliśmy na przykład na sankach przez ulicę, po której jeździły samochody, a chodziło o to, żeby przejechać szybko przed samochodem. Gdy już sama miałam dziecko, byłam przerażona, że ono może coś takiego wyrabiać. No, ale Kasia była rozsądniejsza niż ja.
A z drugiej strony – byłam też samotniczką, lubiłam bawić się sama w licznych tajemniczych ogrodach, ruinach. To był ten bardzo potrzebny balans dla mojego rozwoju.
Mama uczyła mnie wrażliwości na drugiego człowieka, sprawiedliwości, wielkoduszności. Wielkoduszność to było słowo klucz. Mówiła: „Agnisiu, bądź wielkoduszna”, co znaczyło na przykład, że muszę oddać jakiejś biednej dziewczynce swoją ulubioną zabawkę... Więc ja w pewnym momencie, żeby nie przywiązywać się do zabawek, robiłam takie akcje: zwoływałam z podwórka dzieci i zrzucałam zabawki z balkonu. Myślę, że było w tym dużo przesady, chociaż z drugiej strony muszę przyznać, że to mnie ukształtowało; mam łatwość dzielenia się, oddawania rzeczy, sprawia mi to przyjemność.
A tata? Jak byłam małym dzieckiem, to się mną w ogóle nie zajmował. Myślę, że on nie miał cierpliwości, przestrzeni na to, żeby się bawić z małym dzieckiem. W domu głównie czytał albo pisał, był taki bardzo „w sobie”. Ale kiedy przychodzili ludzie, stawał się duszą towarzystwa. Obserwowałam go wtedy spod stołu, widziałam jego ekspresję i byłam zafascynowana tą przemianą.
W stosunku do mojej siostry Magdy, młodszej o sześć lat, jego uczucia ojcowskie bardziej się uaktywniły. Może też dlatego, że rodzice się rozwiedli, mama wyprowadziła tatę z domu pod jego nieobecność, co trochę pokazałam w scenariuszu filmu Wajdy „Bez znieczulenia”. I ojciec, kiedy już nie mieszkał z nami na co dzień, zabierał nas na weekendy, często mnie samą. Wtedy nasze stosunki bardzo się zintensyfikowały.
Wcześniejszy brak jego uwagi zapamiętałam jako krzywdę. Pewnego razu, mieszkaliśmy wtedy na Świętokrzyskiej, przyszła do mnie moja przyjaciółka Marysia. Ojciec wyszedł ze swojego pokoju, popatrzył na nią i mówi: „O, masz nową koleżankę”. Tymczasem myśmy się od roku przyjaźniły i ona od roku u nas bywała. Jego reakcja pokazywała stopień jego nieobecności. I to się zmieniło w momencie rozwodu. Tak więc ten krótki czas, który upłynął między rozwodem a jego śmiercią, to był czas najintensywniejszych kontaktów, głównie intelektualnych. Ojciec zabierał mnie do teatru, na koncerty, wystawy. Był bardzo chłonny sztuki i tę pasję mi przekazał. W czasie tych wyjść spotykał znajomych, twórców, gadał z nimi, a ja stałam obok i się przysłuchiwałam.
Przed narodzinami Magdy wszystko było moje, miałam mamę tylko dla siebie. I nagle pojawiło się takie coś i zabrało bardzo dużo. Nie byłam zadowolona, nie chciałam siostrzyczki, wizja, że ma być jakieś dziecko w domu, nie była szalenie pociągająca. Magda była bardzo sympatycznym dzieckiem, ale tego nie dostrzegałam, bo byłam zazdrosna. Lubiła przebywać ze starszymi, więc się za nami włóczyła, co mnie denerwowało, poza tym skarżyła mamie. Myślę, że była biedna, mając taką starszą siostrę.
Agnieszka Holland jako studentka pierwszego roku studiów na FAMU, praskiej filmówce, w czasie kręcenia etiudy. (Fot. archiwum domowe Agnieszki Holland)
Ojciec był dumny, że jestem taka inteligentna, lubił się mną chwalić. Jak byli jacyś ludzie, to mnie przepytywał, mówił, żebym coś narysowała, a ja wtedy czułam się jak sparaliżowana. Pamiętam moment, kiedy wśród wielkiego entuzjazmu nastał Gomułka, to był 1956 rok; byli u nas jacyś rozpolitykowani goście i ktoś mnie zapytał, co myślę o Gomułce. Nie bardzo wiedziałam, o co chodzi, miałam siedem lat, więc na wszelki wypadek chlapnęłam coś krytycznego, po czym nastąpiła konsternacja.
Tata w pewnym momencie zaangażował się w mój rozwój intelektualny, natomiast mama zawsze była wspierająca i zawsze uważała, że jestem wyjątkowa. Jednocześnie dużo ode mnie wymagała. Nie było tak, że się celebrowało moje sukcesy, ale panowało przekonanie, że jeżeli czegoś chcę, to mogę to osiągnąć. To na pewno było dla mnie ważne. Wiele moich koleżanek reżyserek nie miało takiego wyposażenia.
Jako mała dziewczynka nie czułam napięć między rodzicami. Potem już jawnie oboje angażowali mnie w konflikt, stawałam się ich powiernikiem, elementem szantażu. Te przeżycia na pewno musiały niepozytywnie wpłynąć na moje zaufanie do związków mężczyzny i kobiety.
Na początku mieszkaliśmy na Powiślu, potem na Świętokrzyskiej, następnie przeprowadziliśmy się na Dąbrowskiego, a na końcu – na Asfaltową, gdzie do dzisiaj mieszka moja mama. Lubiłam włóczyć się po Warszawie, miałam swoje ulubione przestrzenie, na przykład nieistniejący już dziki teren obok szpitala na Wołoskiej, nazwałam go prerie. Nikt tam nie przychodził, niby był ogrodzony siatką, ale można było wejść bez przeszkód. Miałam tam swój cmentarz, symbolicznie „pochowałam” na nim mojego ukochanego pierwszego psa Alika, który jako szczeniak zmarł na nosówkę, oraz premiera Konga, Lumumbę, którego śmierć bardzo mnie poruszyła.
Uwielbiałam nadwiślańskie skarpy, prawdziwie tajemniczy ogród na tyłach stowarzyszenia architektów na Foksal. Bardzo intensywne wspomnienia mam z letniska pod Warszawą, gdzie spędziliśmy całe wakacje po urodzeniu Magdy. Rano zbierałam tam dziko rosnące pieczarki. Pewnego razu nazbierałam sporo, wsadziłam te grzyby w majteczki i chciałam zanieść do domu. Zobaczyli to właściciele działki i strasznie mnie skrzyczeli. Poczułam się potraktowana w sposób poniżający. Ci właściciele byli takimi typowymi posiadaczami, więc od tej pory zostało mi klasowe myślenie.
Szkoła to oddzielny rozdział. Z powodu choroby w pierwszej klasie spędziłam tylko dwa miesiące, w drugiej – dwa tygodnie. Szybko jednak nadrobiłam braki. Pierwsza podstawówka była na Czerniakowskiej, ale trzecią klasę mieliśmy na Kubusia Puchatka, potem chodziłam do podstawówki imienia Dąbrowskiego. Nie pamiętam, żebym zmiany szkoły bardzo przeżywała. Liceum też zmieniłam. Kiedy z Kochanowskiego zrobiono szkołę żeńską, zdecydowałam – sama – że przeniosę się do Batorego, co okazało się dobrym krokiem, bo tam nawiązałam przyjaźnie na całe życie.
Jako 15-latka miałam – krótko – sympatię, zdolnego plastycznie chłopca, który w ogóle nie chodził do szkoły, miał indywidualny tok nauczania. Potem nigdy o nim nie usłyszałam, więc musiało coś tam pęknąć w jego dobrze zapowiadającej się karierze. Pamiętam, że pokazałam mu swoje rysunki; on długo i starannie je oglądał, po czym powiedział: „Niezłe jak na kobietę”. Strasznie mnie to „jak na kobietę” obraziło. Potem pomyślałam, że w gruncie rzeczy on ma o tyle rację, że ja w rysowaniu nie realizuję się cała, że ekspresja wizualna to część mnie. Odkryłam, że muszę opowiadać historie i że do tego potrzebuję władzy, czyli chcę mówić, co mają robić inni. I zaczęłam się do tego przygotowywać.
Czy śmierć ojca sprawiła, że stałam się przedwcześnie dorosła? Nie, dorosła musiałam stać się już wcześniej, kiedy zaczęły się między rodzicami dramatyczne walki. Kiedy ojciec zmarł, wysłano mnie na zimowisko. Mama chciała mnie chronić przed tą informacją, ale i tak się wydało. Koleżanka przeczytała w gazecie, skojarzyła nazwiska i zapytała mnie, czy to mój ojciec. Od tej chwili poczułam się bardzo odpowiedzialna za matkę, która pogrążyła się w pełnej poczucia winy depresji. Ale nie uświadamiałam sobie wtedy, że to trudne, po prostu w poczuciu takiego obowiązku żyłam i uważałam, że to normalne.
Moje dzieciństwo było intensywne i sensualne. Ukształtowało mój żelazny ładunek wyobraźni. To, co przeżyłam jako dziecko, na pewno ma wpływ na to, co teraz robię. To się nie przekłada jeden do jednego, późniejsze przeżycia też miały wpływ, ale w sensie ładunku emocjonalno-symbolicznego, sensualnego – dzieciństwo na pewno było główną bazą.
Agnieszka Holland, reżyserka, scenarzystka. Zdobyła Złoty Glob (za „Europę, Europę”), Złote Lwy w Gdyni (za „Gorączkę”, „Kobietę samotną”, „W ciemności”, „Obywatela Jonesa”), Srebrnego Niedźwiedzia w Berlinie (za „Pokot”), nominowana do Oscara za film „W ciemności”. Autorka książki „Holland. Biografia od nowa” Karolina Pasternak jest też kuratorką retrospektywy reżyserki na Nowych Horyzontach.