Olivia Colman w obsadzie to wystarczający pretekst, żeby zobaczyć „Imperium światła”, ale powodów jest więcej. Najnowszy, bardzo osobisty film Sama Mendesa porusza ważny społeczny temat i jest pięknym hołdem dla kina i jego magii.
Najpierw serial „Ogrodnicy”, w którym pani bohaterka uciekała w świat ukochanych filmów. A teraz „Imperium światła” – dla granej przez panią Hilary kino też jest ucieczką. Rozumie je pani? Potrafi pani zapomnieć o filmowej kuchni i dać się uwieść historii rozgrywającej się na ekranie?
Jako dziewczynka poszłam z babcią na film „Bambi”. Musiałyśmy wyjść przed końcem seansu, bo oglądanie animowanego zwierzątka było w stanie mną wstrząsnąć. Zresztą do dzisiaj filmy – także te dla dzieci, które teraz oglądam jako matka – potrafią wzbudzić we mnie niezwykle silne emocje. To kwestia tego, jak je oglądam: zanurzam się w pokazywany na ekranie świat całkowicie, do końca.
Swoją drogą, jeśli mówimy o mocy oddziaływania, jaką ma kino, przypomina mi się też historia sprzed kilku lat, kiedy moi synowie byli mali i oglądaliśmy „Toy Story 3”. Tam jest taka scena, kiedy wszystkie zabawki, które już do tej pory widz zdążył pokochać, czeka śmierć w płomieniach. A one trzymają się za ręce i to akceptują. Wie pani, jak zareagował na tę scenę mój starszy syn?
Zamieniam się w słuch.
Wstał i krzyknął na całe kino: „Nieeeee!”. Próbowałam go uspokoić, mówiąc mu, żeby się nie martwił, że wszystko będzie dobrze. Odwrócił się do mnie z rozpaczą w oczach, po czym wrzasnął: „A skąd ty to możesz wiedzieć!”. No cóż, jako dorosła osoba pracująca w branży domyślałam się, że twórcy filmu dla dzieci nie pozwolą sobie na to, żeby wszystkich po prostu uśmiercić, ale proszę to spróbować wytłumaczyć kilkulatkowi.
A kino w znaczeniu miejsca? Sala kinowa, inni widzowie obok, duży ekran… Jakie to wszystko ma dla pani znaczenie? Pytam o to także dlatego, że historia pokazana w „Imperium światła” rozgrywa się w latach 80., w czasach sprzed dominacji platform streamingowych.
Przyzwyczailiśmy się, że możemy oglądać, co chcemy i kiedy chcemy, na kanapie, w piżamie, wiedząc, że w każdym momencie możemy film po prostu wyłączyć. A czasami dobrze jest nie móc od niektórych historii uciec. Podoba mi się, że w kinie musimy przetrwać niewygodny, trudny moment. Wyjątkowe jest też samo piękno bycia w tej ciemności, którą współdzieli się z innymi widzami, i budowanie wspólnego doświadczenia, o jakim można porozmawiać, kiedy wychodzi się z sali. Jestem świadoma, że kina przeżywają teraz trudny czas, doskonale zdaję sobie sprawę, w jaką to wszystko idzie stronę, i naprawdę nie chcę świata, w którym przyszłe pokolenia nie będą miały szansy doświadczyć tego, czego my jeszcze doświadczamy.
Smutny film na smutne dni czy odwrotnie – wesoły na poprawę humoru?
Nie lubię czuć się smutna i staram się nie pogłębiać tego uczucia, kiedy już się pojawia. Trudne filmy oglądam tylko wtedy, kiedy jestem w dobrym nastroju. A jeśli jest mi faktycznie niewesoło, szykuję sobie kąpiel i słucham komediowych kawałków w Radio 4. To od razu stawia mnie na nogi.
Ukochana filmowa historia, do której pani zawsze wraca?
Trudno powiedzieć, było ich tak wiele! Większość kluczowych momentów mojego życia jest związana z kinem. Na pewno filmem, który odcisnął na mnie piętno, był „Przełamując fale” Larsa von Triera. Obejrzałam go jeszcze jako studentka aktorstwa i natychmiast zrozumiałam, że właśnie taką pracę chcę wykonywać, właśnie takie role grać.
Moja droga zaczęła się więc od wpatrywania się w wielki ekran u boku kochanej babci, potem było nastoletnie plotkowanie z kumpelami o rozmaitych romantycznych historiach, aż wreszcie pojawiło się to inne kino, dzięki któremu zrozumiałam, że chcę być aktorką. I też jaką aktorką.
Hilary, grana przez panią w „Imperium światła”, cierpi na schizofrenię. Ważny temat, ukazany tu z wielkim wyczuciem.
Wcześniej schizofrenia była poza moim życiowym słownikiem. Nie miałam takich doświadczeń w najbliższym otoczeniu. Poza znajomym, którego pamiętałam z dzieciństwa – jako dzieciaki bawiliśmy się razem na podwórku, ale dopiero po latach dowiedziałam się, że jest chory. Moim zdaniem bardzo ważne jest, że nasz film pozwala spojrzeć z sympatią na historię bohaterki, zrozumieć, że ona się zmaga z chorobą, a nie z konsekwencjami jakiejś własnej decyzji. Że w niczym nie zawiniła, a piętno, jakie często towarzyszy chorobom psychicznym, jest okrutnie niesprawiedliwe. Musimy przestać unikać tego tematu. Trzeba się z nim skonfrontować, mówić o nim głośno. Tak żeby osoby, które się ze schizofrenią mierzą, nie czuły się porzucone, a ich opiekunowie – zapomniani.
Jak przygotowywała się pani do tej roli?
Moja postać jest zainspirowana historią mamy reżysera Sama Mendesa. Mogę o tym mówić, bo Sam dał nam na to swoją zgodę. To ważny gest. Wydaje mi się istotne, by widzowie zdawali sobie sprawę, że ta opowieść płynie z niezwykle osobistego, wrażliwego miejsca. Że pisząc scenariusz, Sam opierał się na własnych doświadczeniach i zdobytej przez lata opieki nad matką przekrojowej wiedzy na temat nie tylko samej choroby, ale też systemu i realiów, w których chorzy i ich bliscy funkcjonują. Na przykład doskonale wiedział, jaki wpływ na zachowanie mojej bohaterki ma to, jakie bierze leki, ile ich bierze i czy je w ogóle bierze, czy też je odstawiła, a jeśli tak, to kiedy. Znał spektrum tej choroby, najróżniejsze jej stadia i objawy. Był przy mnie przez cały czas, trzymał za rękę, wspierał, dzielił się swoimi wspomnieniami. Są w filmie sceny – które widzowie uznają pewnie za najmocniejsze, najbardziej szokujące – odwzorowujące niemal jeden do jeden to, co się naprawdę wydarzyło.
Niezależnie od stanu, w jakim pani bohaterka się znajduje, kamera zawsze ma dla niej dużo empatii. Empatii, której tak bardzo brakuje systemowi, społeczeństwu i zajmującym się Hilary lekarzom.
Tak, „Imperium światła” to w pewnym sensie hołd. Dla mnie bardzo ważny był heroizm Hilary, która mierząc się ze schizofrenią, wychowała przecież jednocześnie dziecko. W prawdziwym życiu to dziecko wyrosło na nie byle kogo – jednego z najwspanialszych współczesnych reżyserów. Myślę, że dla rozwoju Sama ogromne znaczenie miało to, że obserwował tę niezwykłą kobietę i jej walkę.
Dziś coraz częściej mówi się o młodych ludziach, na których spada obowiązek opieki nad niewydolnym wychowawczo rodzicem. Sam był taką osobą, zanim ten termin się w ogóle pojawił. Mógł uciec, próbować odciąć się od matki, ale tego nie zrobił. Wiedział, że chce zostać u jej boku, chce się nią zajmować, dbać o nią.
Pani ekranowym partnerem w „Imperium światła” jest Micheal Ward, aktor znacznie mniej od pani doświadczony, a jednak wydaje się, jakbyście znali się od dawna.
Mieliśmy to rzadkie szczęście, że film kręcony był chronologicznie, co pozwalało w naturalny sposób budować i rozwijać relację postaci. W czasach, w których rozgrywa się akcja, Micheala nie było jeszcze na świecie, i choć dzieli nas różnica wieku oraz doświadczenia, w gruncie rzeczy jesteśmy bardzo podobni.
To znaczy?
Oboje jesteśmy pozytywnymi duchami, ludźmi zadowolonymi z życia. Zależy nam, żeby się ze wszystkimi dogadywać, budować dobre relacje z partnerem. I też się świetnie bawić, po prostu. Co prawda Micheal z początku był zdziwiony, kiedy mówiłam o zabawie na planie filmu poruszającego tak poważne tematy, ale potem i w tym się rozumieliśmy.
Dla mnie zabawa, dobra energia, wolność to na planie podstawa. Udało się to wszystko osiągnąć, mimo wielu bardzo trudnych scen i wymagającego tematu. Praca nad „Imperium światła” była dla nas przede wszystkim wspaniałym doświadczeniem.
Tę rolę Mendes pisał ponoć od samego początku z myślą o pani. Czy dla aktora taki dowód zaufania to wzmocnienie, czy wręcz przeciwnie, powód do większego stresu?
Wydaje mi się, że o czymś takim trzeba zapomnieć, bo przesłania drogę do celu. I odwraca uwagę od tego, co naprawdę ważne. Mnie wypadło to z głowy, jak tylko weszłam na plan. Niektórzy mają takie wyobrażenie na temat aktorów, że jesteśmy wielkimi myślicielami, nieustannie analizującymi świat. A tu niespodzianka – bo ja akurat nie jestem wybitnie refleksyjną osobą i nie zaprzątam sobie głowy głębszymi dywagacjami. To było dla mnie bardzo proste: zadzwonił do mnie Sam Mendes, reżyser „1917”, „American Beauty” czy „Skyfall”, oznajmiając, że zastanawia się nad napisaniem filmu, w którym miałabym grać. Ja na to: „Świetnie, tak, zgadzam się!”. A to było, jeszcze zanim w ogóle wiedziałam, o czym film ma być; byłam podekscytowana samą perspektywą pracy z Samem. Po przeczytaniu scenariusza ta ekscytacja tylko wzrosła. Ale wtedy też pojawił się strach, bo przecież to ryzykowna rola, wiele rzeczy może pójść nie tak.
Im trudniejsza rola, tym ciekawsza?
Tak. Przynajmniej ja tak mam, ale coś mi mówi, że nie jestem jedyna. Coś jest niemal nieosiągalne, a potem udaje się to osiągnąć. Pojawia się uczucie wielkiej dumy, spełnienia. Wydaje mi się, że to jedna z wielkich tajemnic aktorstwa.
Olivia Colman rocznik 1974. Popularność przyniosła jej rola w serialu „Nocny recepcjonista”, za którą w 2017 roku otrzymała swój pierwszy (z trzech) Złoty Glob. Laureatka Oscara za „Faworytę” (gdzie zagrała królową Annę Stuart) i Emmy – za rolę Elżbiety II. Ma na koncie także kreacje w filmach „Córka”, „Ojciec” czy serialach „Broadchurch”, „Ogrodnicy”.