1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania
  4. >
  5. „Zrób wszystko, by zasłużyć na ludzki szacunek”. Jolanta Kwaśniewska w rozmowie z cyklu „Mam wpływ”

„Zrób wszystko, by zasłużyć na ludzki szacunek”. Jolanta Kwaśniewska w rozmowie z cyklu „Mam wpływ”

Jolanta Kwaśniewska swoją rolę zawsze rozumiała jako działanie na rzecz potrzebujących i wykluczonych. Na zdjęciu z Remigiuszem Grzelą. (Fot. Marek Szczepański)
Jolanta Kwaśniewska swoją rolę zawsze rozumiała jako działanie na rzecz potrzebujących i wykluczonych. Na zdjęciu z Remigiuszem Grzelą. (Fot. Marek Szczepański)
W rankingach cieszy się największym uznaniem polskiego społeczeństwa wśród pierwszych dam. Jolanta Kwaśniewska swoją rolę zawsze rozumiała jako działanie na rzecz potrzebujących i wykluczonych. Ze swoją Fundacją „Porozumienie bez Barier” przeprowadziła wiele prospołecznych programów, pokazując, że pomoc to także zmiana świadomości i tworzenie społeczeństwa obywatelskiego.

Wojna w Ukrainie przeorganizowała życie Twojej fundacji?
Kiedy rozpoczęła się wojna, byliśmy w Szwajcarii, odezwało się wielu ludzi, deklarując bezpośrednią pomoc dla Ukrainy, ale poprzez godnego zaufania partnera w Polsce. W ten sposób jako fundacja staliśmy się partnerem amerykańskiej fundacji Global Empowerment Mission. W zeszłym roku przekazaliśmy Ukrainie pomoc w wysokości 50 milionów dolarów. Pracuje u nas parę osób. Do wybuchu wojny organizowaliśmy świetne projekty, na przykład metamorfozy domów pomocy społecznej w całej Polsce, by zapewnić godne warunki życia. Projekt „Wodzirej” dotyczy starzejącego się społeczeństwa, związany jest z budzeniem mózgu. I raptem musieliśmy znaleźć osobę znającą się na imporcie, by wysyłać transporty ton żywności, ubrań, środków dezynfekcyjnych, pościeli…

Nasza fundacja kupuje i przekazuje stronie ukraińskiej urządzenia VAC, które pod ciśnieniem o wiele szybciej leczą rany. Znaleźliśmy środki na zatrudnienie u nas 40 dziewczyn z Ukrainy. Chodziły do wszystkich miejsc relokacji, siadały na składanych łóżkach i po ukraińsku mówiły: „Za tydzień mamy autobus, wyjeżdża do Francji, Holandii, Finlandii, Niemiec. Popatrz, w takie miejsce trafisz. Przez rok nie płacisz podatków, są szkolenia, kursy, dzieci mają bezpłatną naukę” itd. Ponad 40 tysięcy kobiet wysłaliśmy do 44 krajów świata, łącznie z Kanadą i Stanami Zjednoczonymi. Mamy zapisane ich imiona, nazwiska, numery paszportu, telefonu i adresy, pod które wyjechały. Przysyłały zdjęcia, więc widzieliśmy, w jak dobre miejsca trafiły. Wciąż prowadzimy projekt dla wyjeżdżających do Austrii. W ośrodku Ptak ciągle jest około 1200 osób. Mają w tych halach wszystko, czego potrzeba do życia. Ale łóżko obok łóżka, bez dostępu do dziennego światła. Gdybym była na ich miejscu i przyszedłby ktoś, proponując wyjazd, to bym spróbowała. Każda z nich mówi: „Chcę wrócić do swojego domu”. To oczywiste. Ale warto podjąć próbę, żeby przeczekać w lepszych warunkach.

Nie każda ma odwagę.
To jedno. Mówią: „Pojechałabym, ale nie pozwala mąż, ojciec”. Społeczeństwo ukraińskie jest patriarchalne. Ich mężczyźni, mężowie, ojcowie, bracia, wrócą z wojny jeszcze silniejsi o medale, odniesione rany, a kobiety zamilkną. A przecież teraz Ukraina stoi kobietą. To kobiety wzięły na swoje barki utrzymanie rodzin. Tak samo było podczas II wojny światowej, pracowały w wielkich zakładach zbrojeniowych, wykonywały pracę, która dotąd należała do mężczyzn. Skończyła się wojna, mężczyźni wrócili i powiedzieli: „Okej, dziewczynki, do kuchni”.

Tak pojawił się pomysł Mentoriady, wzmacniania ukraińskich kobiet liderek?
Pokazujemy instrumenty, które mogą im pomóc i dziś, i w przyszłości. Nie chcemy, żeby popełniły błędy swoich starszych sióstr zarówno po II wojnie światowej, jak i po Solidarności, o czym w Mentoriadzie mówiła Basia Labuda. Było mnóstwo kobiet Solidarności, a po 1989 wszelkie pozycje, które dawały władzę i pieniądze, zajęli mężczyźni. Chcemy to zmienić po tym, co usłyszeliśmy od dziewczyn z Mariupola i Buczy – jeżdżą poza linię frontu po zwłoki ukraińskich żołnierzy. Przewożą je na stronę ukraińską, aby rodziny mogły je pochować. Patrzę na te dzieciaki, młodsze od mojej Oli, na ich działania w Ukrainie. Mnie to rozwala. To dla nich przygotowaliśmy zajęcia z psychologami, którzy pracują m.in. z naszymi weteranami z Iraku, Syrii, Afganistanu. Muszą wiedzieć, jak sobie radzić z traumami, także traumami bliskich wracających z frontu. Ciągle mówimy o żołnierzach, ale przecież są żołnierki. Usłyszałam niedawno jednego z dowódców ukraińskich. Nigdy nie sądził, że będzie szkolić saperki. Kobiety są ostrożniejsze, przewidujące, nie chcą zginąć, ponieważ chcą wrócić do swoich dzieci. Mają cechy w tym zawodzie bardziej przydatne niż mężczyźni.

Zawsze czułaś się liderką?
Byłam przewodniczącą klasy, druhną drużynową. Na studiach koledzy kłócili się, kto na szefa rady wydziałowej zrzeszenia studentów. „Jola najlepiej. Poradzi sobie”. Nie bałam się pracy. Jako nastolatka sprzątałam u moich zapracowanych kuzynek. Z kolegami z Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Gdańskiego sprzątaliśmy trawlery przetwórnie w Stoczni Remontowej. To była najbrudniejsza praca, ale kupiłam za nią pierwsze spodnie Lee w komisie w Sopocie. W NRD wzdłuż torów kopałam rowy pod linie wysokiego napięcia. Kupiłam dla siebie, mamy, sióstr buty na platformie. Po pierwszym roku studiów pojechałam do Petersburga malować w przedszkolu wielkie okna farbą olejną. Miałam od tego pęcherze na rękach. W każdym momencie, obojętnie gdzie bym wylądowała, dałabym sobie radę. Znalazłabym na siebie pomysł i zebrała wokół siebie ludzi, bo wspólne działanie ma moc.

Kiedy Twój mąż wygrał wybory prezydenckie w 1995 roku, od razu myślałaś o działaniu?
Obejmował najwyższy urząd, wielki honor, ale moje życie było uporządkowane, miałam świetnie prosperującą agencję nieruchomości. Oleńka rozpoczynała szkołę ogólnokształcącą. Zawsze byłam społeczniczką. Był rok 1993 albo 1994, kiedy Janek Wołek, którego partnerka Marysia ma dwie dziewczynki z porażeniem mózgowym, powiedział: „To niesprawiedliwe, dzieciaki w ich szkole w Puławach nigdy nie dostają prezentów z okazji Mikołaja”. Pomyślałam: mieszkam w Wilanowie, obok tyle firm. Patrzę, Ferrero, okej, wchodzę jako nikomu nieznana sąsiadka. Guma do żucia Hollywood, wchodzę. Moja przyjaciółka Cesia dała plastikowe worki, a firmy dały lizaki, czekolady, książeczki, zabawki. Znosiłam to do garażu, a stał tam jeszcze samochód, i z Olą robiłyśmy paczki. Dzieci po raz pierwszy miały tak bogatego Mikołaja.

W Pałacu Prezydenckim pomyślałaś: „I co teraz ze mną?”.
Pokazywanie klientom domów do sprzedaży czy najmu byłoby niestosowne. Mój tata napisał: „Córeczko, zrób wszystko, żeby zasłużyć na ludzki szacunek”. Skoro miliony ludzi zagłosowało na Aleksandra Kwaśniewskiego i jego wizję Polski, a tylko przy tej okazji zostałam pierwszą damą, to powinnam się odwdzięczyć. W 1996 roku złożyłam dokumenty, a już w kwietniu 1997 Fundacja „Porozumienie bez Barier” zaczęła działać. Szybko zrozumieliśmy, że dzięki zebranym środkom możemy ratować ludzkie życie. Mówiliśmy, że w Polce powinno się dokonywać 300–350 przeszczepów szpiku kostnego. Nasze warunki pozwalały na około 100. Rodzice szukali ogromnych środków, by wysyłać dzieci za granicę. Trzeba było stworzyć większą liczbę łóżek przeszczepowych. Miałam czterdzieści parę lat, oddałam krew do banku dawców szpiku kostnego. Namawiałam do tego Polaków. Uratowaliśmy życie bardzo wielu dzieci przez finansowanie operacji przeszczepu szpiku. Konsekwentnie przekazywaliśmy wsparcie kolejnym klinikom onkologii dziecięcej. Kiedy jechaliśmy z moim mężem z oficjalną wizytą za granicę i zapraszano mnie na przykład na pokazy mody, mówiłam: „Chętnie, ale chciałabym odwiedzić klinikę onkologii dziecięcej”. W Finlandii zobaczyłam Klinikę im. Astrid Lindgren. Dzieci z ciężkimi chorobami nowotworowymi ciągnęły za sobą stojaki z chemią w kroplówkach, żeby wejść do czytelni ulokowanej w kabinie samolotu. Wybudowanie kliniki z prawdziwego zdarzenia stało się moim marzeniem. Trzeciego czerwca 2005 roku, w moje 50. urodziny, podarowałam ją dzieciakom w Gdańsku. Jako fundacja kupowaliśmy najnowszej generacji urządzenia USG. Rocznie badanych jest tam ponad 30 tysięcy dzieci.

Z własnej inicjatywy odwiedzałaś szpitale, znałaś ich dyrektorów, lekarzy, byłaś osobą najbardziej chyba zorientowaną w problemach służby zdrowia. Mówię o tym, bo to widziałem z bliska.
To prawda, przez lata w rankingach osób o największym wpływie na medycynę zajmowałam pierwsze miejsce. Każdego roku robiliśmy z prof. Cezarym Szczylikiem wielką kampanię prozdrowotną, na przykład Różowej wstążki – w marszu przez Nowy Świat i Krakowskie Przedmieście szły tysiące kobiet z różowymi wstążkami, balonami, pokazując, że to nie jest wstydliwe. Wtedy było mnóstwo tematów tabu. Dotąd nikt głośno nie mówił: „Jestem po mastektomii”. Obszarem dla mnie bardzo ważnym była tematyka HIV-AIDS. Ksiądz Arek Nowak zaprosił mnie do współpracy i przez 10 lat byłam patronką Konferencji „Człowiek żyjący z HIV w rodzinie i społeczeństwie”.

Zapraszałam do Pałacu Prezydenckiego osoby żyjące z HIV, chore na AIDS. Ponieważ nikt tego wcześniej nie robił, słyszałam: „Ale jak to?”. No tak, że wiemy, jakie są źródła zakażenia, że nie ma obaw. To, że ze wszystkimi się witałam, ściskaliśmy się, było normą. Na początku był w społeczeństwie strach. Z czasem zdobywaliśmy wiedzę. Zakażeni wiedzieli, że jestem z nimi. Kolejnym ministrom zdrowia tłumaczyłam: „Mamy jeden obszar świetnie uregulowany. Błagam, żeby w leczeniu antyretrowirusowym i metadonowym nic się nie zmieniło”. Tak zabezpieczaliśmy grono kilkudziesięciu tysięcy osób. Słyszałeś, że zmarł Wojtek [Tomczyński, współzałożyciel Stowarzyszenia „Bądź z nami” i „Sieci Plus”]? Sam o sobie mówił, że jest najdłużej, bo 36 lat, żyjącym w Polsce człowiekiem z HIV. Do tej pory pisaliśmy sobie życzenia. Zapraszał mnie na letnie obozy stowarzyszenia. Wspieranie wykluczonych było ważne. Prezydent i pierwsza dama mówią: „Każdy z was jest dla nas ważny”.

Powiedziałaś: „Mężczyznom imponuje władza, mnie próba zmiany rzeczywistości”. Naprawdę polityka Cię nie kusiła?
Proponowano mi funkcje polityczne, łącznie ze startem w wyborach prezydenckich: „Będziesz pierwszą kobietą, zrozum”. Ale to w fundacji mam realny wpływ na to, co robię. W polityce musiałabym z kimś się układać. Prezydent to nie szef rządu. Pojechałam w 1999 roku do Sarajewa i odwiedziłam szkoły, gdzie byli sami Bośniacy, sami Serbowie, sami Chorwaci po wojnie domowej. Pomyślałam, trzeba coś zrobić, żeby wejść w nowy wiek z innym nastawieniem. Wojtek Eichelberger wspólnie z psychologami i nauczycielami z byłej Jugosławii przez rok tworzył program „Tęczowego mostu”. W 2001 ponad 70 dzieciaków z całego świata przyjechało na 10 dni do harcerskiego ośrodka Perkoz pod Olsztynkiem. Zaprosiłam Szymona Peresa, przyleciał na parę godzin. Trzy dni był z nami Paulo Coelho. Był mój mąż. Dzieciaki bałkańskie w ogóle ze sobą nie rozmawiały, a pod koniec, po dziesiątkach zajęć, pytały: „Dlaczego nasi rodzice tak siebie nienawidzą?”. Dzieci wyjeżdżały, autobus za autobusem, staliśmy i im machaliśmy. Po czym usiedliśmy na pieńkach w namiocie, gdzie odbywały się zajęcia, i płakaliśmy. Udało nam się zrobić coś wyjątkowego. Mówiłam: „Posialiśmy ziarno. Mam nadzieję, że będziemy zbierać plony”.

Twój ojciec był chłopcem, kiedy w marcu 1943 roku spalono wieś Borszczówka i inne [dzisiejsza Ukraina] i zabito ich mieszkańców, również jego siostrę, szwagra, ich dziecko. Był świadkiem pochówku 250 sąsiadów i bliskich. Jaki to miało na Ciebie wpływ?
Jako ojciec był dla nas surowy. Musiałyśmy mieć odrobione lekcje, porządek w biurkach, w tornistrach. Nie zostawałyśmy dłużej na podwórku, bo rano szkoła. A byłam łobuziakiem, miałam z kumplami tyle do zrobienia. Chodzenie po wysokich drzewach, podchody w lesie. Przez lata nie miałyśmy z siostrami pojęcia, co przeżył. Sfałszował datę urodzenia, żeby dostać się do wojska, tylko tak mógł wydostać się z Borszczówki. Na młodych nogach przeszedł szlak bojowy do Budziszyna, Drezna, Berlina. Całe życie miał problemy z sercem po nieleczonych zapaleniach płuc i oskrzeli. Przeszedł dwie operacje na otwartym sercu. Czterdziestoletniemu pomagałyśmy nieść teczkę, kiedy wracał z pracy. Nie miał siły wejść na pierwsze piętro, robił się siny. Dopiero po operacji stenozy, jak byłyśmy już całkiem dorosłe, zaczął coś opowiadać. Jego siostra, cudna ciocia Cenia, wywieziona z synami na Sybir, opowiadała nam o Katyniu, to ona zaczęła mówić, że tyle osób zostało spalonych w stodole przez Niemców i ukraińskich sąsiadów. W Ostaszkowie zamordowano męża kolejnej siostry taty. Tata powtarzał, że wojna zabrała mu możliwość nauki i ona jest najważniejsza. Każda z nas skończyła wyższe studia.
Kiedy mój małżonek spotykał się z prezydentem Kuczmą i mówiło się o pojednaniu polsko-ukraińskim, pytał mojego tatę: „Julian, powiedz mi, co ty o tym myślisz?”. Tata tłumaczył, że tylko pojednanie, bo nienawiść donikąd nas nie zaprowadzi.

Tkwił w Borszczówce?
Miałyśmy kilkanaście lat, kiedy zabrał nas do Równego, do cioci Bronisławy, siostry mojej mamy. Błagał kuzynów: „Może samochód wypożyczycie, pokazałbym dziewczynkom Borszczówkę, tam wiszą takie wielkie jabłka, a zboże jest tak wysokie, że mogłem się w nim ukryć, jak dziadek Grzegorz chciał mnie zbić”. Przyjeżdżamy, a tu ani jednego domu. Przejeżdża człowiek na traktorze, kuzyn pyta: „Czy wiesz, gdzie jest Borszczówka?”. „To tu”. Tata: „Jak to? Gdzie zboże, sady? Pokaż mi grób zamordowanych Polaków”. „Jaki grób?” „Polaków tutaj spalonych”. „A, to jest takie miejsce”. To był taki płotek dwa na dwa metry, dwumetrowe chwasty. Tata był załamany. Po powrocie pisał do MSZ-etu, ZBOWiD-u, że nie ma upamiętnienia. Po roku dostał wiadomość ze zdjęciem strzelistego obelisku. Z okazji rocznicy rewolucji październikowej odsłonięto pomnik. To były lata 70., udała się tacie rzecz niemożliwa. Kiedy były prawdziwe upamiętnienia już po roku 2000, byłam z nim w Borszczówce, odsłoniliśmy nowy piękny pomnik, był najszczęśliwszy, wreszcie mogliśmy zadośćuczynić pomordowanym.

Jak wyglądał Twój dom?
Mam dwie siostry. Mama, z zawodu księgowa, zrezygnowała z pracy, żeby się nami zająć. Prowadziła nas na balet, chór, harcerstwo. Stale w biegu, bo trzeba drewniane podłogi wyszorować, pranie gotować w kotle z perhydrolem. Nosiłyśmy je z siostrami w wanienkach na strych. Pracy było mnóstwo. Mama gotowała duży gar zupy z wkładką, nasi koledzy: puk, puk do drzwi i już, pyk, razem z nami przy stole. Mówiła, że dzieci w dobrym domu podzielą się jedną jagódką. I tak przez lata mówiliśmy do naszej Oli. Z siostrami nosiłyśmy po sobie ubrania, pożyczałyśmy sobie buty wyjściowe.

W rodzinie były same kobiety?
Mama miała siedem sióstr. Jedyny brat zmarł jako małe dziecko. Mama była najmłodsza, trochę rozpieszczona przez siostry. W ich domach zawsze się dużo gotowało, dzieliło z innymi. Po wojnie i w biedzie to było normalne. Każda z nich była siłaczką. Patrzyłam na ciocie, które zostały na wsi – z samego rana wydoić krowy, zrobić ser, opielić ziemniaki czy buraki. Jako małe dziewczynki brałyśmy udział w młocce. Ciocia Stasia, ciocia Zosia cały dzień na nogach. Piekły wielki bochen chleba, chrupiący. Nawet wieczorem nie mogły, ot tak sobie, usiąść z kubkiem herbaty. Moja mateńka była ciepłą wspaniałą osobą, przytulała nas. Kochałam, jak nas kąpała i w ręcznikach niosła do łóżka. Dostawała czekoladki czy kawałek zielonej pomarańczy: „Już jadłam, dziewczynki, zjedzcie”. Tata był ciekawy świata i kiedy wychodził ze swoich chorób, wysyłaliśmy go do przyjaciół do Londynu, Dublina, Paryża. Kochał życie. Mam wrażliwość i empatię po mamie, ale jestem też jak tata, jak Julianek – lubię być sprawcza, jestem ciekawa ludzi i świata.

Wykorzystałaś w pełni czas prezydentury?
Zdecydowanie. Zaczęłam pisać o tym książkę. Pamięć mnóstwo zaciera. Niedawno zapisywałam się do lekarza, dziewczyna z rejestracji pyta: „Nazwisko?”. „Kwaśniewska”. „Imię?” „Jolanta”. „Raz jeszcze?” „Jolanta Kwaśniewska. Chcę też zapisać na szczepienie mojego męża”. „Nazwisko?” „Kwaśniewski”. „Imię?” „Aleksander”. Ludzie siedzący obok mówią: „Czy pani pierwszy raz słyszy, że był taki prezydent?”. „Ja się nie interesuję polityką”. Ale skąd ma znać Aleksandra Kwaśniewskiego i Jolantę Kwaśniewską? Mija 18 lat od końca prezydentury mojego małżonka. Więc trzeba o pewnych sprawach przypominać. Kształtując wizerunek pierwszej damy, kształtowałam także wizerunek Polski, bo podejmowałam dziesiątki działań, zwłaszcza kiedy chcieliśmy przystępować do Unii Europejskiej. Nie przespałam tych pięciu minut danych przez los i historię. I o tym chcę opowiedzieć. Zwłaszcza dzisiaj.

Jolanta Kwaśniewska, żona byłego prezydenta RP Aleksandra Kwaśniewskiego, w latach 1995–2005 pierwsza dama RP (Fot. Tomasz Sagan) Jolanta Kwaśniewska, żona byłego prezydenta RP Aleksandra Kwaśniewskiego, w latach 1995–2005 pierwsza dama RP (Fot. Tomasz Sagan)

Jolanta Kwaśniewska, żona byłego prezydenta RP Aleksandra Kwaśniewskiego, w latach 1995–2005 pierwsza dama RP, prawniczka, działaczka społeczna, prezeska Fundacji „Porozumienie bez Barier”. Współzałożycielka Kongresu Kobiet, patronka Vital Voices Global Partnership. Zasiada w wielu międzynarodowych gremiach.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze