1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania
  4. >
  5. Pedro Almodóvar: „Zawsze marzyłem o tym, żeby napisać złą powieść”

Pedro Almodóvar: „Zawsze marzyłem o tym, żeby napisać złą powieść”

Pedro Almodóvar (Fot. Nico Bustos/materiały prasowe)
Pedro Almodóvar (Fot. Nico Bustos/materiały prasowe)
Zaskakuje, bawi, dezorientuje, wzrusza, skłania do refleksji – zupełnie jak jego filmy. Pedro Almodóvar w swojej najbardziej osobistej książce rozpisał swoje życie na dwanaście historii ujawniających jego mniej znane oblicze. Publikujemy jedną z nich, w której zdradza swoją pasję pisarską. Oto fragment książki „Ostatni sen”.

Fragment książki Pedra Almodóvara „Ostatni sen”, tł. Katarzyna Okrasko i Agata Ostrowska, Wydawnictwo Poznańskie

„Zawsze marzyłem o tym, żeby napisać złą powieść”. Z początku, w młodości, miałem ambicję zostać pisarzem, twórcą wielkiej powieści. Z czasem jednak rzeczywistość zweryfikowała moje oczekiwania: teksty zmieniały się w filmy, najpierw w drobiazgi na taśmie ośmiomilimetrowej, potem – długie metraże, wyświetlane w kinach i odnoszące sukcesy. Zrozumiałem, że tworzyłem nie opowiadania literackie, lecz szkice scenariuszy filmowych.

Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że autor dobrego scenariusza jest zdolny (a nawet powołany) do napisania dobrej powieści. Sądziłem, że to kwestia czasu, dojrzałości, zbierania doświadczeń, posiadania talentu, indywidualnego spojrzenia i własnego świata; mimo że wydaje mi się, że mam te wszystkie atrybuty, zacząłem przeczuwać, że się oszukuję. Stworzenie dobrego scenariusza nie jest łatwym zadaniem, wymaga czasu, długich godzin w samotności (oraz narracyjnego sprytu), a także pewnego braku litości wobec siebie samego; to wszystko jednak nie wystarczy, żeby z dobrego scenariusza zrobić powieść. Nikt nie jest tak głupi, żeby sądzić, że napisanie porządnego scenariusza dzieli zaledwie krok od stworzenia dobrej powieści, nie mówiąc już o powieści wielkiej. Chociaż jest to ambicja uzasadniona i na wskroś ludzka, przed którą trzeba się bronić; dlatego tak ważne jest, by nie zakochać się we własnym dziele.

Sądzę, że zdołałem zwalczyć tę słabość, a przynajmniej ją ujarzmić. Rada, jakiej udzieliłbym wszystkim miernym pisarzom, a także tym niekoniecznie miernym, i do jakiej sam się stosuję, to: ćwiczyć samokrytykę. Samokrytyka dostarcza nam czegoś o niezmierzonej wartości: spokoju i umiejętności czekania. Tak więc czekałem (czekam od ponad czterdziestu lat). Innym pozytywnym skutkiem samokrytyki jest uczynienie oczekującego nas na końcu rozczarowania bardziej znośnym.

Istnieje proces zwany beletryzacją – na książki przerabia się scenariusze, na przykład niektórych seriali telewizyjnych; żeby daleko nie szukać, sam wielki Quentin Tarantino wraz ze swoim ostatnim filmem, „Pewnego razu… w Hollywood”, wydał powieść pod tym samym tytułem i z tymi samymi bohaterami. Nie wiem, co powstało pierwsze; przypuszczam, że zaczął pisać książkę, po kilku rozdziałach zorientował się, że to powinien być film, i stworzył scenariusz, nominowany później do Oscara za najlepszy scenariusz oryginalny, choć statuetkę zdobył wówczas „Parasite”, genialny film, którego scenariusz jest jednak mocno problematyczny, jeśli nie jest się fanatykiem ciągłych zwrotów akcji i zmian status quo. Przychodzi taki moment, kiedy fabuła jest taka, jaka jest, i nie powinno się nagle zmieniać jej natury ani gatunku filmu. (Mówię to ja, który mieszam wszystko jak popadnie. Jestem zwolennikiem mieszanek, ale nie rewolucji. Nauczyłem się tego przy „Kice”, gdzie nadmiar zmian zaowocował zmutowanym potworkiem). Nie chcę wygłaszać kategorycznych sądów, ale moim zdaniem trzecia część „Parasite” to zupełnie inny film. Być może trochę mnie poniosło, bo abstrahując od wszystkiego, uwielbiam oba te filmy i obu reżyserów. Ale mówiłem o przerabianiu scenariuszy na powieści. Istnieje wiele przykładów, mniej wybitnych niż wspomniana wyżej książka. W większości przypadków beletryzacja służy odcinaniu kuponów od sukcesu filmu – wystarczy przerobić go na książkę, a na pewno znajdą się zainteresowani. W zasadzie cieszę się, że tak będzie. Od dawna podziwiam substytuty, nie tylko w kulturze, lecz także w gastronomii, modzie i tak dalej. Jest jakaś wzruszająca pomysłowość w tym, że się chce, ale nie może.

Jeśli jednak zapomnimy o odbiorcy i skupimy się wyłącznie na autorze, okaże się, że beletryzacja jest samooszukiwaniem się, nawet w kategorii autofikcji. Czym różni się film od powieści? Ta druga opowiada historię, posługując się przede wszystkim słowem, ten pierwszy zaś opiera się na obrazach, nie potrzebując słów (dlatego też niektóre scenariusze nazywa się literackimi, gdy postaci bardzo dużo mówią). Dobrym przykładem może być Éric Rohmer. Jeszcze lepszym – Ingmar Bergman. Wydaje mi się, że któryś z jego scenariuszy został zbeletryzowany, a może opublikowano go w formie książki, nie pamiętam, przed filmem czy po nim. Ale może Bergman, z uwagi na jego korzenie w świecie teatru, należy do nielicznych reżyserów, których filmy warto beletryzować, jeśli to on dokona adaptacji.

Przyznaję, że pierwsze zdanie tego tekstu nie jest do końca prawdą, ale nie chciałem z niego zrezygnować. Nie zawsze marzyłem o tym, żeby napisać złą powieść. Zajęło mi sporo czasu i wiele filmów, żeby przyznać przed sobą, że nie nadaję się na pisarza, choć moje scenariusze są coraz bardziej literackie, a niektóre z moich filmów, gdyby wystarczyło mi talentu, sprawdziłyby się lepiej jako książki, ponieważ z uwagi na rytm i specyfikę sztuki filmowej nie wszystko mogłem w nich zawrzeć. Przy wszystkich opowiedzianych przeze mnie historiach, wszystkich stworzonych przeze mnie postaciach (odnoszę się do tych udanych, a nie tych, które mi nie wyszły) miałem niemal drugie tyle materiału, którego ostatecznie nie zdołałem włączyć do filmu. Dysponuję znacznie obszerniejszą wiedzą na temat postaci i ich historii niż to, co można zobaczyć na ekranie. Na wszystkie te nadmiarowe informacje znalazłoby się miejsce, gdyby tekst był powieścią, a nie scenariuszem.

Nie ma większego przeciwieństwa powieściopisarza niż reżyser-scenarzysta. Reżyser to człowiek czynu, musi bezlitośnie ciąć dialogi, reakcje, sceny i całe postaci. Reżyser jest bowiem zakładnikiem historii, którą przyszło mu opowiedzieć, i aby tego dokonać, musi odpowiadać na setki (nie przesadzam) pytań od wszystkich członków ekipy. Nigdy nie ma wystarczająco dużo czasu, a wyjazdy (jeśli kręci się w studiu, mogą być krótkie) powtarzają się w nieskończoność. Jeżeli ma się zwierzę, nie wolno go ze sobą zabrać. Tymczasem pisanie powieści to praca siedząca, można godzinami siedzieć przed komputerem i chodzić na spacery, kiedy tylko ma się ochotę. Z nikim nie trzeba rozmawiać, a tym bardziej odpowiadać na pytania w trakcie procesu twórczego. Można głaskać koty. I pić alkohol. I odpalać papierosa od papierosa. Pisarz jest człowiekiem wolnym, a chociaż jego życie, jak nas wszystkich, na pewno nie jest pozbawione pewnych utrapień, to zawsze potrafi uczynić z nich najciekawszy element swojej książki.

Tak więc, wracając do pytania o różnicę między scenariuszem a powieścią, nasuwają mi się różne odpowiedzi. To dwie kompletnie odmienne dziedziny twórczości. Nic dziwnego, że tak niewiele wybitnych dzieł literackich da się przełożyć na równie dobre filmy. Nie udało się to nawet Kubrickowi z „Lolitą” Nabokova. Choć istnieją oczywiście wyjątki, jak „Dublińczycy” Jamesa Joyce’a/Johna Hustona czy „Lampart” Lampedusy/Viscontiego…

Podam przykład. Chcemy napisać, że bohater otwiera drzwi. Wcześniej ktoś pukał. W scenariuszu wystarczy opisać czynność, czyli „Iksiński otwiera drzwi”. W książce, podczas tej krótkiej drogi bohatera do drzwi, możemy opowiedzieć całą jego historię i przedstawić światopogląd. Wszystko można wrzucić w narrację.

W kinie nie istnieje monolog wewnętrzny; istnieją narracja z offu i retrospekcje, ale nie ma porównania. Oba te narzędzia należy stosować niezwykle ostrożnie, o ile nie jest się Martinem Scorsesem, mistrzem opowiadania poprzez serie retrospekcji, jakimś cudem wspaniale połączonych z narracją z offu.

Była taka chwila, wiele lat temu, kiedy porzuciłem ambicje literackie, ale lektura powieści „Mac y su contra- tiempo” [Mac i jego problem] Enriquego Vili-Matasa, której bohater postanawia napisać od nowa istniejące już dzieło „Walter y su contratiempo” [Walter i jego problem], poszerzyła spektrum typów powieści, na jakie byłbym gotów się porwać przy moim ograniczonym talencie w tym zakresie.

Mac jest zafascynowany książkami publikowanymi pośmiertnie i marzy o tym, żeby i jego dzieło wydawało się pośmiertne i niedokończone. Pociągają go także falsyfikaty, choć moim zdaniem, jeśli nie istnieje samooszukiwanie się, to nie istnieje także falsyfikacja. Najważniejsze to nie oszukiwać samego siebie (nagle dopada mnie pewna wątpliwość w związku z tym ostatnim stwierdzeniem), a Mac absolutnie się nie oszukuje. Zamierza codziennie pisać, wypełnić wolny czas, bo został bez pracy, a dni są nad wyraz długie. Pociąga go jednak nie dyscyplina pisania dzienników, ale tworzenie dzieła z dziedziny fikcji, a do tego potrzebuje pomy słów. Odkrywa książkę „Walter y su contratiempo”, fatalnie przyjętą w momencie wydania, o której nikt już nie pamięta, a której autor, tak się przypadkiem składa, jest jego sąsiadem, bardzo niesympatycznym dla naszego bohatera, co czyni go osobą niezasługującą nawet na krztynę szacunku. Te wszystkie czynniki sprawiają, że Mac postanawia napisać „Waltera” od nowa i, rzecz jasna, lepiej. Nie obchodzi go przyszłość, ani z punktu widzenia konsekwencji prawnych, ani literatury. Może umrze, zanim ukończy pracę nad powieścią, która rzeczywiście stanie się pośmiertnym falsyfikatem.

Powieść Vili-Matasa, błyskotliwa i przezabawna, doprowadziła mnie do wniosku, że istnieją osoby, na przykład ja, żeby daleko nie szukać, które odczuwają potrzebę napisania powieści, a kwestia jakości nie powinna stanowić przeszkody. Skoro nie czuję się na siłach, żeby napisać wielką powieść, mógłbym spróbować stworzyć powieść, której nie będzie się oceniać na podstawie jej jakości czy wybitności. Pomyślałem, że zła powieść to koniec końców też powieść i że jeśli zignoruję kwestię jakości, albo przynajmniej przestanę się nią przejmować, to napisanie takiej książki jest w moim zasięgu. Byłaby to powieść dojrzała i szczera, której autor zdaje sobie sprawę z tego, co robi, i wyzbył się już młodzieńczych mrzonek o wielkości. Mogłaby też okazać się całkiem zabawna, nie byłby to pierwszy raz.

W „Jodze” Emmanuela Carrère’a trafiam na radę, którą on z kolei zapożyczył ze swojej ukochanej książki Carla Seeliga „Wanderungen mit Robert Walser” [Spacery z Robertem Walserem]. To rada dla niecierpliwych pisarzy: „Weź kilka kartek papieru i przez trzy kolejne dni zapisuj bez wynaturzania i bez hipokryzji wszystko, co przyjdzie ci do głowy. Pisz to, co myślisz o sobie samym, o swoich kobietach, o wojnie tureckiej, o Goethem, o zbrodni Fonka, o Sądzie Ostatecznym, o swoim przełożonym, i po trzech dniach będziesz zaskoczony, widząc, ile nowych, nigdy wcześniej niewyrażonych myśli wytrysnęło z twojej głowy. Na tym właśnie polega sztuka przeobrażenia się w ciągu trzech dni w oryginalnego pisarza”*.

Fascynuje mnie ta rada i całkowicie się z nią zgadzam, ale nie czuję się gotów na wykonanie tego genialnego ćwiczenia. Mogę przez trzy dni zapisywać wszystko, co przyjdzie mi do głowy, bez wynaturzania i bez hipokryzji. To akurat już chyba kiedyś robiłem, nie jestem pewny, czy przez trzy dni z rzędu, ale na pewno przez dwa, w Boże Narodzenie albo w Wielkim Tygodniu, czyli okresach największej nudy i samotności. Wydaje mi się to bardziej przystępne niż całkowite oczyszczenie umysłu, jak podczas medytacji jogicznej. Bez przerwy dopadają mnie jakieś myśli i piosenki, uparcie towarzyszą mi w każdej chwili ciszy, a więc przez większość czasu, kiedy nie kręcę. Przede wszystkim piosenki. Czasem ta sama piosenka powtarza się w kółko i w kółko, dopóki zmaltretowany mózg, na mój wyraźny rozkaz, nie zastąpi jej inną, która też się zapętla, i tak aż do zaśnięcia. Tortura.

Nie mam nic przeciwko pisaniu o sobie samym. Powiedziałbym nawet, że to właściwie jedyne, co robię. Trudniej przychodzi mi pisanie o „swoich kobietach” czy „swoich mężczyznach”, nie chcę nikogo mieszać w swoją twórczość, ewentualnie dokonuję fabularyzacji, zmieniając oryginalną postać tak bardzo, by nie dało jej się rozpoznać.

Co do wojny tureckiej i Goethego, obawiam się, że musiałbym zapoznać się z tematem, a niezbyt pociąga mnie ta wizja, zresztą zajęłoby to więcej niż trzy dni. Jeśli chodzi o zbrodnię Fonka, przypuszczam, że mógłbym napisać o którejkolwiek z afer i zbrodni pokazywanych codziennie w wiadomościach. O przełożonym? Nie mam przełożonego. Jestem swoim własnym szefem.

Wielka szkoda, bo rada Carla Seeliga jest świetna, ale jednocześnie demaskuje możliwości moje i – jak przypuszczam – wielu aspirujących do miana wielkich pisarzy.

Skoro nie mogę z niej skorzystać, bo jestem zbyt leniwy, żeby zgłębić tematy wojny tureckiej, zbrodni Fonka i Goethego, poszukam bliższych mi tematów i wątków. To mógłby być dobry początek: „Urodziłem się na początku lat pięćdziesiątych, w czasach kiepskich dla Hiszpanów, ale wspaniałych dla kina i mody”.

Polecamy: Pedro Almodóvar, „Ostatni sen”, tł. Katarzyna Okrasko i Agata Ostrowska, Wydawnictwo Poznańskie. (Fot. materiały prasowe) Polecamy: Pedro Almodóvar, „Ostatni sen”, tł. Katarzyna Okrasko i Agata Ostrowska, Wydawnictwo Poznańskie. (Fot. materiały prasowe)
Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze