1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania
  4. >
  5. Najpierw jesteś dla siebie, a dopiero potem dla innych i świata – przekonuje Marta Niedźwiecka

Najpierw jesteś dla siebie, a dopiero potem dla innych i świata – przekonuje Marta Niedźwiecka

Marta Niedźwiecka (Fot. Weronika Ławniczak/Papaya Films)
Marta Niedźwiecka (Fot. Weronika Ławniczak/Papaya Films)
Jako istoty ludzkie naturalnie dążymy do bycia w relacji. Problem pojawia się wtedy, kiedy nie jest to nasz wybór czy potrzeba, tylko przymus. W drugim odcinku nowego cyklu Marty Niedźwieckiej rozmawiamy o czymś, czego trochę się boimy, od czego uciekamy, ale co jest nam bardzo potrzebne. Czyli o autonomii nierelacyjnej.

Autonomia nierelacyjna – jak mówisz w podkastach – to zdolność bardzo przydatna. I można ją rozwinąć tylko samodzielnie.
Dwie rzeczy chciałabym podkreślić, zanim tę autonomię nierelacyjną sobie skonceptualizujemy. Po pierwsze, ponieważ kobiety są socjalizowane do określania siebie, swojej tożsamości, a także – co bardzo ważne – przydatności poprzez bycie w relacjach, to bardzo ciężko, dużo ciężej niż mężczyznom, jest nam wyobrazić sobie życie bez „significant others”, czyli bez partnera, partnerki czy osoby partnerskiej. Podobnie wiele kobiet boryka się z pytaniem: „Kim będę jako kobieta, jeśli nie urodzę dziecka? Co będzie z moją tożsamością, jeśli nie rozszerzę swojego istnienia o drugie istnienie?”. Kobiecość w naszym kręgu kulturowym nadal jest predefiniowana przez relacyjność.

Czyli nie liczy się to, kim jesteśmy, tylko z kim jesteśmy?
Od tysięcy lat kobietom celowo odbiera się inne gałęzie ich aktywności, zaganiając je do zagrody, w której znajduje się relacyjność rozumiana jako rodzina, plemię, naród czy też prokreacja. Za pomocą różnych kulturowych i religijnych zasad oraz przymusów skupia się ich uwagę na tak zwanej tradycyjnej roli kobiety, czyli na „Kinder, Küche und Kirche”. Tak jakbyśmy wszystkie były tylko Hestiami, czyli opiekunkami domowego ogniska, jakby nie było innych bogiń, innych wzorców kobiecości, innych modeli życia i innych wyborów.

Przypominam, że nawet w greckim panteonie istnieje ktoś oprócz Hestii – jest Artemida, wieczna dziewica i bogini łowów; jest Atena, choć podporządkowana ojcu, to jednak definiowana przez swą mądrość i wkład w dzieje ludzkości; jest Afrodyta, która z przykładną żoną ma niewiele wspólnego; jest wreszcie przewspaniała, mroczna Hekate. Zostałyśmy tak wytresowane, że trudno nam wyobrażać sobie inne konstrukty kobiecości niż te opowiadane przez patriarchalną narrację – ugodowość i sprawowanie opieki. Korzystamy z foremek ulepionych dawno temu i ani same sobie nie zadajemy ważnych pytań, ani na poziomie społecznym nie sprzeciwiamy się dość wyraźnie umiejscawianiu nas w za ciasnej przegródce.

Kiedy mówię o autonomii nierelacyjnej, to chcę skłonić kobiety do takiego myślenia i czucia, które nie będzie naznaczone kulturowymi przymusami i pozornymi oczywistościami. Do sprawdzenia, czy to, co myślimy o sobie – o swojej przynależności, atrakcyjności, istnieniu w świecie, o możliwości bycia kochaną – nie jest aby zmodyfikowane założeniem, że mamy się z kimś połączyć w komplet. Bo wierzymy, że kobieta poza kompletem przestaje istnieć.

Po drugie, chciałabym odnieść się do podstawowej obawy, którą znam z rozmów z kobietami wspólnie ze mną przetwarzającymi własną autonomię relacyjną: „Ale czy to znaczy, że już nikt mnie nie będzie kochać?! I że nie będzie już seksu?!”. Wiem, że na początku myślenie w ten sposób wywołuje w nas wewnętrzną panikę, jakby nawet wspomnienie o czymś, co nie jest relacyjnością, miało oznaczać koniec miłości, seksu, związków i szans na więzi z kimkolwiek.

Przeżycie swojej autonomii nierelacyjnej to nie jest wpisanie się do klubu patologicznych egotyczek, ono ma cię uczynić osobą dojrzałą do relacji, do przeżywania jej z miejsca osoby zdolnej przetrwać samodzielnie. Nie z przymusu, nie z przekonania: „życie tak wygląda, że w takim wieku bierze się ślub, a potem rodzi się dzieci” – tylko z miejsca, w którym się zastanawiasz, kim jesteś i jakie są twoje wartości, w którym sprawdzasz to w realnym życiu. Bo najpierw jesteś sama dla siebie, a dopiero potem jesteś dla innych i świata.

Podam przykład: byłam niedawno na wakacjach z fantastycznymi kobietami, jedna z nich była długi czas w związku, w którym panowały dość tradycyjne zasady, czyli: on płaci, on decyduje. Ona go kochała, on najprawdopodobniej ją też, ale relacja się skończyła, a ona postanowiła szukać swojej drogi. Mimo że jest odnoszącą spore sukcesy zawodowe kobietą, musiała włożyć dużo pracy w to, by się odnaleźć w nowej sytuacji. Nie wiedziała, jakie jedzenie lubi. Nie wiedziała, jak lubi spędzać dzień. W końcu od 20 lat była definiowana tym, co on dla niej wybierał.

Przypomina mi to film „Uciekająca panna młoda” z Julią Roberts i scenę, w której jej bohaterka przygotowuje sobie jajka na wszystkie możliwe sposoby, żeby się przekonać, które najbardziej jej smakują. Do tej pory najbardziej lubiła te, które lubił jej aktualny partner.
Nic dodać, nic ująć. Oczywiście, że możesz spytać koleżanki czy partnera: „Co lubisz jeść na śniadanie?”, ale wyboru określającego ciebie dokonujesz ty.

Masz na myśli to, że czym innym jest pytać o zdanie, a czym innym przeglądać się w czyichś oczach?
My, kobiety, dla odbicia w męskich czy żeńskich oczach robimy bardzo wiele rzeczy, z których część jest naprawdę niszcząca. Rezygnujemy z siebie, ze swoich aspiracji, znosimy granice i indywidualność, oddajemy czas i zasoby. To wszystko nie jest o kształtowaniu siebie, tylko o poddawaniu się władzy – czy to ojca, czy to matki, czy to męża, czy to szefowej. Dla koncepcji, których nawet nie przemyślałyśmy, porzucamy własne talenty, własne wezwania, dostosowujemy się do otoczenia, do którego nie pasujemy. Po co te przymusy? By przez chwilę odbić się w oczach mężczyzny, który swoją aprobatą potwierdzi, że mamy prawo do istnienia. Albo zrobi to nasza matka, która nas nareszcie doceni. Ja rozumiem, że każdy chce być kochany i doceniany. Pytanie warte zmarnowanego życia brzmi, czy to nas nie kosztuje za dużo.

W jednym z odcinków podcastu „O zmierzchu” mówisz: „wolimy być wybrane, niż same wybierać”. To bycie wybraną nas określa.
No bo jak nikt mnie nie wybrał, to co znaczę? Nic. Projektujemy na innych władzę konstytuowania nas, tymczasem to jest nasze zadanie. Co innego, gdy ktoś, kto nas kocha, mówi: „Jesteś osobą, którą wybieram. Chcę mieć z tobą rodzinę, żółwia albo chatkę na skraju wsi”. A co innego, jeśli po drugiej stronie jest Bóg Ojciec, który kapryśnie odwraca wzrok, a my się rozpadamy.

Kim jestem, jak nie wchodzę w relacje? To jest zarówno pytanie o to, czy jestem w stanie wyjechać na weekend sama ze sobą, jak i o to, czy umiem wzrastać jako człowiek samodzielnie. I znowu – to nie niweczy naszego poszukiwania miłości i zrozumienia, tylko przenosi akcent na naszą sprawczość. Kończy z destrukcyjnym wyczekiwaniem na Godota, który nigdy nie nadchodzi, lub księcia, który ma nas ocalić. Bo nawet jeśli w naszym życiu wydarzy się miłość, to nie przyniesie spełnienia, o którym marzymy. By tak się stało, musimy same się urzeczywistnić.

Zobacz, jak wiele historii romantycznych związków tak naprawdę opowiada o toksycznym zlaniu dwojga ludzi, którzy wdychają to samo powietrze. Bardzo mało jest opowieści o dwóch dorosłych osobach, które siebie wybierają. „Wybieram cię, jesteś dla mnie ważny/ważna. Mogę żyć sama/sam, ale chcę z tobą”.

O tym nie pisze się zbyt wielu piosenek. Od razu przychodzi mi do głowy dość świeża „Flowers” Miley Cyrus, która opowiada o rozczarowaniu relacją: „Mogę sama sobie kupić kwiaty, napisać swoje imię na piasku”. Zdecydowanie więcej piosenek jest o tym, że bez ciebie moje życie nie ma sensu, tracę tlen i grunt.
Miley Cyrus nie jest pierwsza, już pani Dalloway sama sobie kupowała kwiaty. To potężne zdanie opowiada o kształtowaniu się zrębów kobiecej autonomii.
Tymczasem popkultura opowiada nam głównie o patologii opakowanej w różowy papier w gołąbki. O tym, że gdy odchodzisz, to ja umieram. O tym, że życie kobiety bez miłości mężczyzny jest puste niczym lodówka studenta. Sama znam liczne przykłady kobiet, które przeżywając kryzysy w związku lub rozstania, przestają pracować, jeść, spać i są zupełnie zdezorganizowane. I bardzo często trafiają do gabinetów, mówiąc: „On wygląda, jakby się nie przejmował”. Oczywiście jest możliwe, że on ma serce z kamienia, ale równie prawdopodobne jest to, że w odróżnieniu od ciebie nie zainwestował stu procent energii psychicznej w relację. A ty to zrobiłaś.

Ale z czego się to bierze? To nasze przeinwestowanie? Z wychowania?
Z pewnością. W dziewczynkach nie wzmacnia się autonomii, nie podkreśla się cech, które wyodrębniają je od innych ludzi. Tak się robi z chłopcami, podkręcając w nich pragnienie osiągania, ambicję, rywalizację, indywidualność. Dla dziewczynek mamy komunikaty: ustąp, podziel się, zaopiekuj się, weź odpowiedzialność. One nie myślą o sobie jako o kimś oddzielnym, z jasno nakreśloną granicą.
W efekcie te wszystkie romantyczne mity, pokłosie naszego wychowania i indywidualnych skłonności, mogą spowodować, że jako dorosłe osoby będziemy zatracać własne „ja” i mylić to z miłością.

Jedną z najgorszych bzdur, jakie nam wmówiono, jest to, że kobieca autonomia jest przeciwna relacjom. Że jeśli tylko zaczniemy określać siebie, to skończymy jak bohaterowie serialu „Sukcesja”, walcząc między sobą niczym drapieżniki. Tymczasem naprawdę dobrą relację jesteśmy w stanie stworzyć dopiero wtedy, kiedy wiemy, kim jesteśmy i o co nam chodzi. A nawet jeśli jeszcze tego nie wiemy, to jesteśmy na dobrej drodze, żeby się dowiedzieć.

Czasem czujemy i widzimy, że przy jakichś osobach przeistaczamy się w kogoś innego: zmienia nam się głos, postawa ciała, zaczynamy być bardziej przymilne, ugrzecznione. Tymczasem są osoby, które niezależnie od tego, czy są w pokoju same, czy są z kimś, zachowują się dokładnie tak samo. Nie ma w nich tego dostosowywania się do otoczenia. Może to ryzykowne porównanie, ale przypomina mi to mechanizm maskowania się charakterystyczny dla dziewczynek czy kobiet z niezdiagnozowanym spektrum autyzmu…
Coś w tym jest… Dlaczego osobom neuroatypowym bywa na początku tak ciężko? Bo jeszcze nie wiedzą, że świat jest ulepiony według zasad, które do nich nie pasują. Za wszelką cenę starają się wiernie naśladować innych, kosztem siebie. Podobnie robimy my w naszych relacjach: udajemy kogoś, kim nie jesteśmy, aby uzyskać aprobatę. Diagnoza dla osób neuroatypowych bardzo często jest przełomem: „Dobra, teraz mogę zacząć żyć na moich zasadach”. Dla wielu kobiet takim przełomem może być też decyzja: „Dowiem się, co naprawdę mam ochotę robić”.

W filmie „Historia małżeńska” bohaterka grana przez Scarlett Johansson mówi: „Wszystkie meble w naszym mieszkaniu wybierał on. Nie wiedziałam nawet, jaki mam gust, bo nikt mnie o to nie pytał”. Nie chce już, by wszystko było wspólne, czyli praktycznie jego, chce mieć coś swojego w tej relacji. Jej mąż, grany przez Adama Drivera, pyta w złości: „Ale o co ci chodzi? Przecież do tej pory byłaś szczęśliwa!”.
Jego sprzeciw wynika ze zrozumienia, że ta zmiana zasad w związku, powodowana jej pragnieniem niezależności, oznacza dla niego konkretną stratę. Zmiana reguł gry rzadko jest przez mężczyzn widziana we właściwej perspektywie – jako coś, na czym korzystają wszyscy. Z pozycji przywileju osoba, która do tej pory wyznaczała zasady gry, widzi partnerstwo i negocjacje jako ewidentny atak na siebie.

Czyli on może mieć coś swojego, ale ona już nie? W ilu domach jest tak, że jak jest wolny, niezagospodarowany pokój, to przerabia się go na gabinet męża? Nie na gabinet żony.
Dopóki będziemy widzieli autonomię drugiej osoby jako coś zagrażającego związkowi, dopóty będziemy tkwili w martwym punkcie. Relacje, które mają przyszłość, to takie, w które wchodzą dwie dorosłe, ukształtowane osoby – po to, żeby się ze sobą spotkać w procesie negocjacji. Nie po to, by ze sobą rywalizować, opiekować się czy sobie przewodzić. Autonomia to przepis na to, jak robić dobre, dojrzałe związki, a nie fasadowe układy, oparte na kasie i władzy.

I też jak dobrze żyć z samą sobą, niezależnie od tego, czy się z kimś zwiążemy czy nie. Podoba mi się, że o osobach, które nie są w relacjach, nie mówisz „single” i „singielki”, tylko „soliści” i „solistki”.
Singielka kojarzy mi się z brakiem, z wymuszoną pojedynczością, ale też ze znanym nam z lat 90. zachłystywaniem się wolnością. Solistka to osoba, która umie grać zarówno sama, jak i w zespole. Czyli potrafi być oddzielna, ale też współpracować.

Marta Niedźwiecka, certyfikowana sex coach i psycholożka. Współautorka książki „Slow sex. Uwolnij miłość”. Wspiera w rozwoju osoby kreatywne i poszukujące swojej drogi. Prowadzi sesje indywidualne i warsztaty. Popularyzuje świadomą seksualność. Jej podcast „O zmierzchu” doczekał się już piątego sezonu.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze