1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania
  4. >
  5. Mieć odwagę, szukać, próbować, żyć po swojemu. Rozmowa z Marcinem Francem – najbardziej rozchwytywanym musicalowym aktorem w Polsce

Mieć odwagę, szukać, próbować, żyć po swojemu. Rozmowa z Marcinem Francem – najbardziej rozchwytywanym musicalowym aktorem w Polsce

Marcin Franc w „tik, tik… BUM!” (Fot. Karol Mańk)
Marcin Franc w „tik, tik… BUM!” (Fot. Karol Mańk)
Marcin Franc ma szczęście do ikonicznych ról. Na scenie był już Jezusem, teraz jest Kopernikiem. A W głośnym musicalu „Tik, tik... bum!” zagrał Jona, który nie może przeboleć, że zaraz skończy trzydziestkę i nadal nie robi zawodowo tego, co kocha. Zupełnie inaczej niż on sam w rzeczywistości.

Tik-tak, tik-tak, czas płynie i jest go coraz mniej… Jesteś w podobnym wieku, co Jon z „tik, tik… BUM!”. Udziela ci się jego niepokój?
Na pewno łączy nas z Jonem to, że nie lubimy, jak rzeczy idą niezgodnie z planem. Tak jak on, jestem perfekcjonistą. I to stawianie sobie wysokich wymagań, gonienie za marzeniem jest nam obu bliskie. Natomiast ja nie mam poczucia, że trzydziestka w moim życiu coś zmieniła. Może dlatego, że często gram dużo młodsze postacie i trochę zapominam o swoim wieku. A może chodzi o to, że chociaż Jon to mój rówieśnik, jesteśmy jednak w trochę innym momencie życia. Dla niego, mam wrażenie, wszystko jest zero-jedynkowe. Albo wielki sukces, albo wielka przegrana, on wciąż czuje się niespełniony, chciałby żyć z pisania muzyki, wielkich broadwayowskich hitów, a musi żyć inaczej. W dodatku jest mocno skupiony na sobie, powiedziałbym nawet – egocentryczny.

Zagrałeś tę postać tak, że nie sposób jej nie polubić.
Ja też go jakoś tam lubię, imponuje mi jego talent, ale jeśli spojrzy się na jego relacje z bliskimi, trudno się oprzeć wrażeniu, że coś tu jest jednak nie tak. Jon ma najlepszego przyjaciela, świetną dziewczynę, ale tego nie docenia. W tym sensie ta historia jest dla mnie ostrzeżeniem, żeby nie tracić z oczu tych, na których ci zależy.

To taki wielki mały musical. Mały, bo jest grany na kameralnej scenie, a w obsadzie są razem z tobą zaledwie trzy osoby. Mniejsza produkcja to mniej pracy dla ciebie?
Jest zupełnie odwrotnie. Przez ponad półtorej godziny – a gramy bez żadnej przerwy – nie schodzę ze sceny, nigdy tak długo nie byłem non stop na scenie, intensywniejszy byłby tylko monodram. Zresztą Larson [chodzi o kompozytora i dramaturga Jonathana Larsona – przyp. red.] pierwotnie pisał ten tekst jako monodram właśnie. Cieszy mnie, kiedy znajomi przychodzą nas obejrzeć i mówią, że wyglądam, jakbym czuł się w tej roli bardzo pewnie, bo tak naprawdę dużo mnie kosztowało, żeby się przełamać, wyjść ze swojej strefy komfortu. Zdecydowanie nie jestem typem stand-upera, a tu widzów z pierwszych rzędów mamy na wyciągnięcie ręki, czasem są bliżej niż teraz ty i ja, kiedy tu siedzimy, rozmawiając.

Sławy „tik, tik… BUM!” przysporzyła ekranizacja z Andrew Garfieldem w roli głównej. Wstrząsająca jest też historia stojąca za tym tytułem. To dzieło w dużej mierze autobiograficzne. Kompozytor Jonathan Larson zmarł nagle i nie zdążył się przekonać, że jego nowatorskie podejście do musicalu było strzałem w dziesiątkę.
Tak, u nas w Polsce nadal gra się przede wszystkim te najbardziej klasyczne produkcje: „Nędzników”, „Upiora w operze”, „Miss Saigon”. I oczywiście dobrze, że się gra, ale chciałbym, żeby więcej było też larsenowskiego musicalu nowego typu, takiego, jaki zapoczątkował jego „Rent”. Mówiącego o życiowych sprawach, o realnych problemach. W „tik, tik... BUM!” Larson pokazuje Nowy Jork lat 90. i jego artystyczną bohemę. To nie są pióra, cekiny i fanfary, tylko opowieść o ludziach próbujących jakoś przetrwać. O mieście trudnym do życia, o genialnym muzyku, który utrzymuje się z pracy kelnera, pojawia się tu też wątek AIDS, mniejszości seksualnych. To musical, który jest jednocześnie bardzo dobrym spektaklem dramatycznym. Marzy mi się, żeby takich produkcji wystawiało się u nas więcej. Ciągnie mnie do nich i chyba generalnie mam do nich szczęście, biorąc pod uwagę, że trafiłem też na przykład do obsady „Next to Normal” w Teatrze Syrena, gdzie pojawia się temat choroby afektywnej dwubiegunowej. Mam wrażenie, że gdyby nie „Rent” czy „tik, tik… BUM!”, takie produkcje jak „Next to Normal”, „Dear Evan Hansen”, „Fun Home” czy teraz „The Little Big Things” w ogóle by nie powstały albo zaczęłyby powstawać dużo później. Larson prześcignął swoje czasy.

Myślę o polskiej scenie musicalowej, owszem, prężnie się rozwijającej, ale nadal dużo mniej popularnej niż w Stanach czy Wielkiej Brytanii. Dlaczego wybrałeś akurat musical? Skąd wziął się taki pomysł na życie zawodowe?
Po pierwsze jestem dzieckiem wychowanym na filmach Disneya. Rodzice do dziś wspominają, że mieli już w pewnym momencie serdecznie dosyć, bo jak tylko wracałem z przedszkola, to siadałem i godzinami oglądałem „Króla Lwa” [śmiech]. Na pewno to w jakiś sposób ukształtowało moją wrażliwość i też od zawsze wiedziałem, że chcę być aktorem i coś tam sobie śpiewałem. Po drugie miałem wielkie szczęście, że spotkałem na swojej drodze dwie wspaniałe nauczycielki: panią Elżbietę Gnaś i panią Iwonę Dudzicz, które uczyły w naszym gimnazjum w Białogardzie. Obie organizowały spektakle muzyczne, założyły zespół, wystawialiśmy m.in. „Romeo i Julię” w musicalowej wersji. To one wydobyły ze mnie to, co najlepsze, pomogły mi zawalczyć o marzenia, bo rodzice byli z początku przeciwni, żebym szedł w tym kierunku.

Rozumiesz ich?
Tak, po prostu się bali. U nas nikt w rodzinie nie był artystą. Ciężko było im sobie wyobrazić, że będę mógł się utrzymać, że sobie poradzę.

A dlaczego po gdańskiej Akademii Muzycznej, po Wydziale Wokalno-Aktorskim ze specjalnością musicalową, poszedłeś jeszcze na Wydział Aktorski Akademii Teatralnej w Warszawie?
Chciałem dostać się do dobrej agencji aktorskiej i mieć równe szanse w staraniu się o role poza sceną muzyczną. Bo chociaż sytuacja zmienia się na lepsze, to wtedy miałem przeświadczenie, że aktorzy pracujący w musicalu w wielu przypadkach są traktowani na przesłuchaniach inaczej niż aktorzy dramatyczni. Że obowiązuje niepisany podział, że to są dwa odrębne światy.

Na czym polega ta różnica światów?
Mam wrażenie, że w środowisku panuje dziwne przekonanie, że albo grasz, albo śpiewasz, że musicalowe doświadczenie wcale nie jest dodatkowym atutem, jeśli starasz się o rolę dramatyczną. Nieraz zastanawiałem się, czy na castingu wspominać o moim dorobku w teatrze muzycznym. I to jest o tyle dziwne, że przecież coraz więcej twórców w swoich filmach i spektaklach czerpie z musicali, gatunki się coraz bardziej mieszają. Na szczęście, jak już mówiłem, sytuacja się zmienia. Od czasu, kiedy skończyłem studia w Gdańsku, powstało sporo nowych musicalowych kierunków, także na uczelniach stricte dramatycznych. Dotyka nas światowy trend. Żyjemy w końcu w czasach, kiedy nawet taka gwiazda jak Timothée Chalamet nie ucieknie od śpiewania [śmiech].

Coś na ten temat wiesz – to ty dubbingowałeś Chalameta w polskiej wersji językowej „Wonki”.
I doceniłem, jak świetnym jest aktorem, bo w jego oczach widać wszystko, każdą emocję. To mnie ratowało, bo Timothée ledwo rusza ustami [śmiech]. Dodatkowa trudność polegała na tym, żeby te nasze zwarto-wybuchowe czy szeleszczące spółgłoski, do których potrzeba wyrazistej artykulacji, zmieścić tam, gdzie Chalamet wypowiada okrąglutkie angielskie samogłoski.

Chciałabym jeszcze na chwilę wrócić do początków twojej kariery. O twoim castingu do głównej roli w „Jesus Christ Superstar” krążą legendy. Miałeś 22 lata, czyli za mało do roli Jezusa...
Rzeczywiście byłem w dużym „niedowieku” [śmiech]. Startowałem wtedy do dwóch ról: Szymona Zeloty i Jezusa właśnie, ale jak tylko wszedłem na casting, chyba od razu uznano, że z moją aparycją – zazwyczaj jestem brany za młodszego niż w rzeczywistości – nadaję się tylko na Zelotę. Zaśpiewałem jeden utwór, po którym komisja doszła do wniosku, że warto posłuchać, jak brzmię także w roli Jezusa. Pamiętam tylko tyle, że pomyślałem sobie „Teraz albo nigdy” i dałem z siebie wszystko, a nawet, kiedy teraz na to patrzę, trochę więcej [śmiech]. Skończyłem, komisja wstała i zaczęła klaskać, a ja byłem w takim szoku, że trudno było mi powstrzymać łzy. Usłyszałem, że rolę Szymona proponują mi na 100 procent, ale jeżeli chodzi o Jezusa, muszą zobaczyć, jak będą wyglądały dalsze castingi, czy uda się uzbierać obsadę, która będzie wiekowo podobna do mnie.

Żebyś na ich tle nie wyglądał jak dzieciak?
Dokładnie tak [śmiech]. Na szczęście się udało i to była mocno przyspieszona szkoła zawodu. Kursowałem wtedy między Gdańskiem, gdzie jeszcze byłem na studiach, Łodzią, gdzie zaczęły się próby do „Jesus Christ Superstar”, a Gliwicami, gdzie grałem w innym spektaklu. A że do Gliwic bezpośrednich pociągów czy autobusów nie było, musiałem kursować do Katowic, skąd ruszałem co weekend o trzeciej rano. Zastanawiam się, ile wtedy sypiałem. W każdym razie jakoś dałem radę.

Od niedawna grasz w „Koperniku”, który prapremierę miał we Fromborku, a teraz grany jest w Operze Krakowskiej.
Tak, niesamowite doświadczenie, ten spektakl bardzo zmieniał się w czasie pracy nad nim, mogłem uczestniczyć w tworzeniu koncepcji swojej postaci, to doświadczenie trochę jak z off-Broadwayu. I tu także były pewne wątpliwości, czy zdołam zagrać taki przekrój wiekowy, bo pokazujemy Kopernika również jako starca. Przy okazji dowiedziałem się o jego życiu rzeczy, o których nie miałem pojęcia – że był lekarzem, że zajmował się polityką.

Marcin Franc, Fotos z musicalu „Kopernik” (Fot. Opera Krakowska) Marcin Franc, Fotos z musicalu „Kopernik” (Fot. Opera Krakowska)

Twój głos kojarzy się z serialem „Wiedźmin”, gdzie dubbingujesz Jaskra, czy choćby z disneyowskiego „Alladyna”, można było oglądać cię w serialu „Stulecie Winnych”. Próbowałam zebrać produkcje i projekty, w jakich brałeś i bierzesz udział, i prawdę mówiąc, trochę się pogubiłam. Czy ty masz w ogóle czas na życie poza pracą?!
Staram się utrzymywać równowagę, co nie jest łatwe, bo praca faktycznie jest dla mnie bardzo ważna, potrafię się w niej zatracić. Właściwie dopiero pandemia uświadomiła mi, że nigdy dotąd w swoim dorosłym życiu się nie zatrzymałem, nie miałem żadnej dłuższej przerwy. I nagle odkryłem, że bardzo jej potrzebowałem. Przez chwilę wydawało się, że świat bez nas, artystów, świetnie sobie poradzi. Ale później wszystko znowu ruszyło, okazało się, że w ludziach była duża potrzeba, żeby do nas wrócić. Dostałem dwie takie sprzeczne lekcje, a teraz znowu jestem w swoim żywiole, znowu trudno mi się zatrzymać. Czy to źle? Nie wiem, ale w odniesieniu do tego, o czym mówimy, przypomniał mi się musical „Waitress”, gdzie w jednej ze scen główna bohaterka Jenna mówi takie zdanie: „Nie chcę być tylko wystarczająco szczęśliwa. Chcę być naprawdę szczęśliwa”. Dla mnie to jest o tym, żeby mieć odwagę szukać, próbować, żyć po swojemu. I chyba ja też właśnie tak chcę żyć. 

Marcin Franc, rocznik 1992. Aktor znany m.in. z musicalowych ról w „Złap mnie, jeśli potrafisz” i „Jesus Christ Superstar” w Teatrze Muzycznym w Łodzi, „Aidzie”, „Waitress” czy „Pilotach” w Teatrze Muzycznym Roma w Warszawie oraz „Koperniku” w Operze Krakowskiej. Najnowszy spektakl „tik, tik… BUM!” można oglądać na Novej Scenie Romy

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze