1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania
  4. >
  5. Joanna Kulig: „Jak to ogarnąć, żebym była szczęśliwa?”

Joanna Kulig: „Jak to ogarnąć, żebym była szczęśliwa?”

Joanna Kulig (Fot. Zuza Krajewska)
Joanna Kulig (Fot. Zuza Krajewska)
Czy sukces ją zmienił? Z pewnością wielu rzeczy nauczył. Choćby Asertywności, dbania o siebie i ustawiania priorytetów. Dziś więc Joanna Kulig stawia na dom, przyjaźń i równowagę. I tak, da się to połączyć z udanym życiem zawodowym. Trzeba tylko wiedzieć, jak. A ona, wydaje się, jest już na właściwym tropie.

Jak zwykle dużo się u ciebie dzieje. Niedawno na platformę Apple TV wszedł serial „Władcy przestworzy”, na Canal Plus jest dostępny francuski film „Kompromat” z tobą w głównej roli kobiecej, za chwilę do kin wejdzie „Miłość bez ostrzeżenia” Rebekki Miller, a miesiąc po nim długo wyczekiwana „Kobieta z…” Małgorzaty Szumowskiej i Michała Englerta. W marcu w Stanach będzie też premiera „Knox Goes Away” Michaela Keatona, w dodatku właśnie zakończyłaś na Elbie zdjęcia do thrillera psychologicznego „Island” Nory Jaenicke… Udaje ci się pomiędzy tym wszystkim złapać spokój i względnie stały rytm?
Ostatnie lata, a także liczne podróże nauczyły mnie, jak bardzo taki stały rytm jest dla mnie ważny. Niedawno odkryłam, że mam w sobie ogromną potrzebę domu. Oczywiście podczas naszych wyjazdów i pobytów za granicą za każdym razem starałam się taki dom stworzyć, ale na dłuższą metę wywoływało to we mnie destabilizację. Może to dlatego, że zostałam mamą i wiem, że dziecko najbardziej potrzebuje właśnie porządku, określonych ram, zasad i rytuałów.

Tuż po świętach wyjechaliśmy z Maćkiem i Jasiem na krótki urlop na Fuerteventurę i zauważyłam, jak bardzo tegoroczny wyjazd różnił się od zeszłorocznego. Z tamtego właściwie nie chciało mi się wracać, przeszła mi przez głowę nawet myśl, że może fajnie byłoby zamieszkać dla odmiany w ciepłym miejscu. Za granicą mniej osób mnie rozpoznaje, mogłabym sobie żyć tam prawie jak na wsi. W tym roku jednak zobaczyłam, że to, co zbudowałam sobie w Warszawie, jest naprawdę stabilne i mimo ruchliwości tego miasta, polubiłam je na tyle, że stało się moim prawdziwym domem. Poza tym to nieustanne instalowanie się na nowo i poznawanie nowych ludzi, które towarzyszy mi już od kilku lat – sprawia, że bardzo trudno jest stworzyć głęboką relację z jedną i tą samą osobą. Dlatego w tym roku postanowiłam, że ważni będą dla mnie dom oraz przyjaciele.

Koniec i początek roku pomagają ci lepiej ustawiać swoje priorytety?
Tak, bo pozwalają mi poukładać sobie w głowie i w życiu. Porządki zaczęłam już w listopadzie. Z kolei wraz z nowym rokiem poczułam, że chcę być teraz z bliskimi. A że akurat skróciliśmy urlop, udało mi się wyjechać na dwa dni z jedną przyjaciółką, spotkać się z drugą i poumawiać się na noworoczne spotkania przy kawie. Zrozumiałam, że nie mam ochoty wkładać tyle energii w nowe znajomości, wolę pielęgnować to, co już mam, inwestować w ważne dla mnie relacje.

Joanna Kulig (Fot. Zuza Krajewska) Joanna Kulig (Fot. Zuza Krajewska)

Kiedy mieszkaliśmy przez jakiś czas w Los Angeles, towarzyszyło mi dziwne uczucie, które nazywałam „emigracyjnym”. To było połączenie ogromnej tęsknoty za Polską z silnym przekonaniem, że nie warto budować tam niczego trwałego, bo przecież niedługo wracam. Do tego dochodziło jeszcze wrażenie, że omija mnie bardzo wiele z tego, co tu się dzieje, że coś tracę. Tak więc już w tamtym roku postanowiłam, że nigdzie nie wyjeżdżam, że to w Polsce będzie moja baza. I tak się jakoś ciekawie złożyło, że reżyserki, z którymi ostatnio pracuję, nie miały nic przeciwko temu. Jedna z nich przyleciała do mnie aż z Nowego Jorku, po czym powiedziała, że chyba przeniesie akcję swojego filmu z Berlina do Warszawy, bo bardzo jej się spodobała. To także tu, w mojej pracowni, robiłyśmy próby z Norą do „Island”. Okazało się, że da się to wszystko zorganizować tak, żebym mogła tworzyć w poczuciu stabilizacji i pewności, że jednak zdążę odebrać moje dziecko o szesnastej z przedszkola.

Dobrze cię rozumiem. Ja też jak mam kilka wyjazdów z rzędu, to potem marzę, by przez kilka miesięcy nigdzie nie wyjeżdżać, być w jednym miejscu, tak jakbym musiała na nowo zapuścić korzenie, wrócić do mojej znanej rutyny – wstawać o tej samej porze, jeździć do pracy, chodzić na siłownię…
U mnie od kilku lat to jest stały cykl: jestem zmęczona tym, że nie mam rutyny, próbuję ją wytworzyć, a jak się już udaje, to znów następuje zmiana. Jak tworzyć rutynę przy wiecznym braku rutyny? Oto jest pytanie! Nawet ostatnio rozmawiałam o tym z Gośką Szumowską, która mi powiedziała: „Wiesz, jak kończę film, to od razu wracam do siebie, czyli do sportu, czytania i pisania…”. Jednym wyznaczają to konkretne czynności, u mnie to przekłada się na miejsca. Czyli jak udzielam wywiadu, to na mieście, jak pracuję czy ćwiczę rolę, to w mojej pracowni, a jak spędzam czas z rodziną, to w domu.

Czyli postaci, które grasz, zostawiasz na planie?
Kiedyś tęskniłam, wracałam myślami. Dziś wiem, że wszystko, co wtedy robimy, nawet jeśli są to bardzo intymne rozmowy i prawdziwe przeżycia – jest tylko na potrzeby filmu. I tam powinno zostać. Ale zaobserwowałam też ciekawą rzecz. Bardzo długo uważałam, że podczas pracy nad rolą nie korzystam z method acting, czyli metody Stanisławskiego, zgodnie z którą stajesz się swoją postacią – żyjesz jak ona, mówisz jak ona, nawet myślisz i czujesz tak jak ona. Ale kiedy na planie „Island” któregoś dnia odburknęłam jednemu z członków ekipy, zrozumiałam, że to nie ja, tylko moja postać. I wiesz, co odkryłam? Że tak to właśnie u mnie działało – w pokoju, w którym miałam rozwieszone moje kwestie, monologi, scenariusze, a także ubrania mojej postaci, stawałam się nią dosłownie, ale kiedy przechodziłam do drugiego pokoju – na powrót byłam sobą. Ten pierwszy pokój nazwałam „pokojem roli” i od tego momentu nigdy w nim nie spałam, by traumatyczna energia granej przez mnie Joanny na mnie nie przeszła. Czyli znowu przestrzenią musiałam oddzielić to, co jest pracą, od prywatności.

Niedawno zadzwoniłam do Agaty Kuleszy z pytaniem: „Słuchaj, jakie ty masz sposoby na to, by wychodzić z roli?”. Odpowiedziała: „Nie jestem pewna, czy nasz organizm wie, kiedy my jesteśmy w roli, a kiedy nie. Bo przecież kiedy płaczemy czy złościmy się jako nasza postać, to płaczemy czy złościmy się naprawdę”. Dlatego po zakończonych zdjęciach potrzebuję się natychmiast odciąć.

Joanna Kulig (Fot. Zuza Krajewska) Joanna Kulig (Fot. Zuza Krajewska)

Co jeszcze pomaga ci wracać do siebie?
Żeby czuć się sobą, muszę się codziennie poruszać i coś poczytać. O to drugie czasem jest trudniej, bo bywa, że ciężko mi się skupić, dlatego najlepiej czyta mi się rano, kiedy wszyscy jeszcze śpią. Ważna jest też dla mnie muzyka, chodzenie na spektakle i koncerty. Bardzo tego potrzebuję. To jest właśnie mój rozwój osobisty – rzeczy, które robię tylko dla siebie, a nie dlatego, że przyda mi się to do pracy. Ostatnio wyliczyłam, że przygotowanie się do dużego międzynarodowego projektu to w moim wypadku łącznie cztery miesiące wyjęte z życia. Dlatego nie da się tych projektów za dużo zrobić w ciągu roku. Dobrze przeplatać je innymi pasjami, u mnie jest to na przykład śpiewanie.

Wyobrażam sobie, że taka międzynarodowa produkcja destabilizuje życie bardziej niż lokalna, choć jednocześnie pewnie jest też okazją do większego rozwoju.
Oraz do większego przebodźcowania. Kiedy wchodzisz na taki plan, z miejsca poznajesz mnóstwo ludzi, w dodatku wszyscy mówią w obcym języku lub w kilku językach jednocześnie, co męczy podwójnie, a nawet potrójnie. No i jest jeszcze sama praca, która też czerpie z ciebie energię, bo kosztuje cię nie tylko fizycznie, ale i emocjonalnie. Po tym wszystkim trzeba się oczyścić, otrząsnąć. Moje problemy z przemęczeniem i przeciążeniem biorą się też z tego, że daję z siebie za dużo w kontakcie z drugim człowiekiem. Ale inaczej nie umiem. Lubię jeździć do mojej pracowni, bo wiem, że jak tam się zamknę, to nie będę mogła z nikim rozmawiać. Mam tak, że jak tylko ktoś jest w mojej orbicie, to będę gadać z nim non stop. A przecież potrzebuję też ciszy.

Coś czuję, że w tej samotności lubisz też sporo rozkminiać…
Oj tak, jestem mistrzynią nieustannej analizy! Czasem gdy za długo przebywam sama, tak się nakręcam, że muszę natychmiast wyjść do ludzi. Kiedy pracuję, wchodzę głęboko w emocje postaci, mocno to przeżywam, więc potem potrzebuję się wyciszyć, na nowo uporządkować sobie, co to jest dom, a co to jest świat, co to jest kariera, a co to jest popularność.

I co to jest popularność?
Czasem myślę, że dzięki temu, że jestem rozpoznawalna, przydarzają mi się rzeczy, które inaczej by mi się nie przydarzyły. Na przykład ludzie często mi się zwierzają z bardzo osobistych historii. Czasem po prostu podchodzą i robią to na ulicy, czasem całą podróż samolotem spędzam na rozmowie z kimś, kto mnie rozpoznał i chciał mi powiedzieć, że mnie bardzo lubi. Ostatnio, wracając do Polski, słuchałam historii pani, która mieszka w Chicago, ale wcześniej śpiewała i tańczyła w Mazowszu – historii łudząco podobnej do tej, którą opowiadamy w „Zimnej wojnie”.

Joanna Kulig (Fot. Zuza Krajewska) Joanna Kulig (Fot. Zuza Krajewska)

O takich osobach jak ty mówi się: wysoko wrażliwe, nadwydajne mentalnie… Odnajdujesz się w tych określeniach?
Czytam właśnie książkę „Neuroróżnorodne” Jenary Nerenberg i bardzo wiele z tego, o czym ona pisze, znajduję u siebie. Na przykład moją nadempatię. Bardzo silnie zarażam się emocjami innych. Wiem już, że jak jestem zmęczona, a mam iść na jakieś towarzyskie czy zawodowe spotkanie, to lepiej, żebym je przełożyła na inny dzień. Co nie znaczy, że coś jest ze mną nie tak, ale skoro tak mam – powinnam o siebie zadbać. Nauczyłam się, że to nie zawsze ja muszę się dopasować i nagiąć do świata, bo da się wszystko zorganizować tak, by świat też w jakiś sposób dopasował się do mnie. Mogę wybierać z niego to, co mi służy, i rezygnować z tego, co nie jest dla mnie dobre. Tylko aby to zrobić, trzeba siebie najpierw dobrze poznać. Wiem, że jak jestem przebodźcowana, to powinnam się na jakiś czas schować, wyciszyć, pomedytować, bo jak w takim stanie wyjdę do ludzi, to sytuacja tylko się pogorszy. Wiem też, że jak codziennie nie wyrobię swojej normy kroków, to będzie mnie roznosiło w czterech ścianach. Zimą bardzo mi pomaga wcześniejsze wstawanie.

Kiedy pytałam moich znajomych o ich noworoczne postanowienia, bardzo często odpowiadali: robić mniej, odpocząć, zadbać o siebie.
I ja się pod tym podpisuję. Dodałabym jeszcze: złapać balans. Czyli na przykład mierzyć swoje siły na zamiary. Bo ja czasem zakładam sobie nierealne cele. Na przykład upycham w swój grafik rozmaite zajęcia, nie biorąc pod uwagę rzeczy ode mnie niezależnych, jak korki w mieście. W konsekwencji non stop się nie wyrabiam i tym frustruję. A to wszystko dlatego, że planuję sobie różne aktywności na styk, podczas gdy lepiej zakładać większy zapas czasu i najwyżej jak coś wcześniej się skończy, poczekać, porobić nic. Żeby było jasne: takie nicnierobienie to u mnie sytuacja tylko na chwilę. Bo ja uwielbiam, jak coś się dzieje.

Balans, o którym mówię, to też znalezienie czasu na pobycie ze sobą – dobrze jest wyjechać raz w miesiącu na dwa dni albo złapać takie dwie, trzy godziny w tygodniu tylko dla siebie. To także pogodzenie się z tym, że pewnych rzeczy po prostu nie da się zrobić, przeciwko czemu często buntuje się moja perfekcjonistyczna natura.

Zawód, który wykonuję, z jednej strony zupełnie nie sprzyja mojej potrzebie spokoju, a z drugiej pozwala mi się wyżyć artystycznie. Jak to ogarnąć, żebym była szczęśliwa? Niełatwe zadanie, zwłaszcza dla kogoś takiego jak ja – impulsywnego, posiadającego znikome zasoby cierpliwości.

Joanna Kulig (Fot. Zuza Krajewska) Joanna Kulig (Fot. Zuza Krajewska)

Sukces, który odniosłaś, i niesłabnące zainteresowanie tobą od czasów „Zimnej wojny” wiążą się pewnie z dużą presją.
Musiałam się nauczyć wybierać to, co jest dobre dla mnie, nie dla innych. To odbywa się czasem kosztem rezygnacji z różnych intrygujących propozycji, ale kiedy dopuści się możliwość straty, widzi się, że w dłuższej perspektywie ta decyzja była korzystna.
Amerykański przemysł filmowy jest dość specyficzny. Kiedy dzwonią ze Stanów, to często od razu zaznaczają, że czas na odpowiedź to maksymalnie dwa dni. A ty jesteś na przykład na planie innego filmu lub podczas urlopu z rodziną. W pierwszym odruchu chcesz odmówić, ale zaraz sobie myślisz: „dobry reżyser, fajny scenariusz”, boisz się, że więcej nie zadzwonią. Zawsze wtedy pytam siebie, komu lub czemu ten czas, jaki spędzę na przygotowaniach do tej roli, odbiorę. I czy naprawdę to jest tego warte. Podobnie jest z propozycjami nagrania selftape’a. Kiedyś godziłam się, by przygotować takie nagranie na następny dzień, nawet jeśli byłam w trakcie urlopu – bo Aronofsky, bo inny wielki reżyser. Dziś mówię z góry, że potrzebuję na to czterech dni. Jak się zgodzą – OK, jak nie, odmawiam bez żalu. I co? Parę razy się okazało, że jednak mogą poczekać.

To, co lubię najbardziej w swojej pracy, to sam proces przygotowywania się do filmu, opracowywania postaci, za to nie przepadam za okresem premier i czerwonych dywanów. Nauczyłam się to robić, wiem, że to część tego zawodu, ale nie mam frajdy z pozowania na ściankach, z wbijania się w eleganckie sukienki i niebotyczne obcasy. Podchodzę do tego zadaniowo, ale częściej mnie to stresuje, niż cieszy. Za to uwielbiam udzielać się na różnych charytatywnych koncertach, jak na przykład u Ani Dymnej z jej podopiecznymi – wtedy zupełnie mi nie przeszkadza, że ktoś robi mi zdjęcia, że w jakiś sposób promuję to wydarzenie sobą. Robię też różne rzeczy z Ewą Błaszczyk czy księdzem Wojtkiem Drozdowiczem – lubię z nimi rozmawiać, wspólnie wymyślać, co jeszcze możemy wykombinować. Wiem, że cenią mnie nie za to, kim jestem, tylko jaka jestem. Natomiast nie cierpię, jak ludzie czają się wokół mnie dlatego, że jestem tą Joanną Kulig, albo kumplują się ze mną dlatego, że może będą mieć z tego coś dla siebie. Wyeliminowałam takie osoby z mojego życia, choć na początku niełatwo było odkryć ich intencje. Może to brutalne, ale kiedy uświadomiłam sobie, jak bardzo jest to dla mnie przykre, postanowiłam postawić na prawdziwą przyjaźń. Najbliższe mi osoby to w większości ludzie, których poznałam jeszcze przed sukcesem, kiedy mieszkałam w małym mieszkanku i nie na wszystko mi starczało. Oczywiście pojawiają się bardzo fajne nowe znajomości, ale także ludzie, dla których blichtr, który mnie kompletnie nie interesuje, jest ważny. Po co tracić na nich energię?!

Dziś już to rozpoznajesz i mówisz: „Nie jestem zainteresowana”?
Nie muszę, bo to jest o wiele prostsze. Kiedy nie dostają tego, czego chcieli, odchodzą. To się samo klaruje. Kiedyś czułam, że dla wszystkich powinnam być miła, każdemu powinnam coś dać. Może dlatego, że jestem z małej wioski i pochodzę z wielodzietnej rodziny, gdzie wszyscy wszystkim się ze sobą dzielili… Nie wiem, czy takie wychowanie popłaca w dzisiejszym świecie. Musiałam się nauczyć asertywności.

To zabawne, co mówisz o czerwonych dywanach, bo sądzę, że większość z nas kojarzy cię właśnie z nich. Cannes, Berlin, Wenecja, Hollywood…
Czerwony dywan czerwonemu dywanowi nierówny. Kiedy byłam w jury podczas 75. festiwalu w Cannes, bardzo mi się podobało kroczenie po czerwonym dywanie z tymi wszystkimi cudownymi kobietami. Miałyśmy tam też bardzo fajnego stylistę, Jonathana. Dobierał mi ubrania, w których czułam się naprawdę swobodnie. Bardziej męczy mnie sam proces promocji filmu – to niekończące się udzielanie wywiadów, pozowanie. Trzeba być cały czas skupionym i wyglądać nienagannie.

Joanna Kulig (Fot. Zuza Krajewska) Joanna Kulig (Fot. Zuza Krajewska)

Dlatego bardzo się ucieszyliśmy, kiedy zgodziłaś się na naszą wizję sesji, która towarzyszy tej rozmowie. Powiedziałaś, że to jesteś właśnie ty, to jest twój styl i w takich ubraniach chodzisz na co dzień.
To była sesja, na której ani przez moment nie czułam się przebrana, tylko byłam sobą. Po prostu. A gdybym miała określić swój styl, to powiedziałabym: czapki z daszkiem i adidasy. Generalnie nie lubię za dużo myśleć o tym, co mam na sobie, lubię, jak jest wygodnie. Może to bierze się z tego, że nas, aktorów, nieustannie się przebiera i maluje, dla przeciwwagi potrzebujemy więc odrobiny zwyczajności. Zdaję siebie sprawę z mocy, jaką mają ubrania, dobrane do okazji i sylwetki potrafią podkreślić twoje atuty, dodać pewności siebie – o tym jest cały współczesny power dressing. Ale ubrania to też nasza strefa komfortu. Dobrze wiedzieć, kim się jest, wiedzieć, jak to wyrazić strojem. W sumie, jak tak patrzę na siebie w przeszłości, to żałuję, że częściej nie chodziłam ubrana na luzie. Ciuchami można się bawić, ale ja zawsze po takiej zabawie lubię wrócić do dobrze znanego mi komfortu.

Kiedy myślę o twoich dwóch ostatnich wcieleniach, Magdzie z „Miłości bez ostrzeżenia” i Izie z „Kobiety z…”, to myślę, że – zabrzmi banalnie – łączy je to, że ostatecznie wybierają miłość.
To, co mnie ujęło w postaci Magdy, to przemiana, jaką przechodzi. Zaczyna rozumieć, że przekłada własne lęki na córkę i z miłości do niej odkrywa siebie na nowo.

Choć na początku zupełnie się tego po niej nie spodziewamy…
Scenariusz tego filmu został tak skonstruowany, że każdy bohater ma tu swoją ścieżkę, żadna nie jest oczywista, w każdym dokonuje się jakaś przemiana. Kiedy pierwszy raz go czytałam, pomyślałam, że moja Magda to jednak pewien stereotyp Polki za granicą, ale kiedy dobrnęłam do końca, odkryłam, że jest tam jednak wiele ciekawych rzeczy do zagrania. Co ważne, wcześniejszy pobyt w LA i te moje emigracyjne tęsknoty, o których mówiłam, bardzo pomogły mi w skonstruowaniu tej postaci. Pamiętam, że przychodziła do mnie wtedy pani sprzątająca, z pochodzenia Meksykanka, bardzo ciepła osoba, dużo rozmawiałyśmy, podpatrywałam jej pracę z myślą o tym, że wykorzystam to potem w filmie, w końcu Magda też tak zarabia na życie. Zrozumiałam wtedy, że czymś innym jest emigracja z wyboru – jak wtedy moja, a czymś innym sytuacja, kiedy musisz to zrobić. Ameryka to kraj emigrantów, ale ma znaczenie, z którego ich pokolenia się wywodzisz. Aktorka, która grała moją córkę, młoda dziewczyna, już tam się urodziła, tymczasem dla jej ojca, Francuza, Ameryka stała się dopiero drugą ojczyzną. Dotarł do mnie cały trud starszych pokoleń, które musiały utorować swoim dzieciom drogę ciężką pracą. Poprzedni mąż mojej bohaterki nie był dobrym partnerem, nie tylko pił, ale też doprowadził ich do ruiny finansowej, Magda musiała zaczynać praktycznie od zera. Dlatego tak bardzo jej zależy, by córka otrzymała dobrą edukację, dlatego tak inwestuje w jej naukę i dlatego tak boi się, że poważny związek w młodym wieku jej to wszystko udaremni.

Stany to fascynujący kraj, ale też trudny do życia. Za trudny dla mnie. Nigdy nie będę wiarygodna jako Amerykanka na ekranie, nikt by mnie zresztą w takiej roli nie obsadził. Mogę być naturalna jedynie w rolach emigrantek. Zaakceptowałam to i polubiłam. Nie oczekuję więcej. Jedyny warunek, żeby to były dobrze opowiedziane historie, a ta właśnie taka jest.

Podobnie jak ta w „Kobiecie z…”. To film, jakiego w Polsce jeszcze nie było.
Historia Anieli jest prawdziwa i tym bardziej poruszająca. Mnie jednak od początku bardziej ciekawiło zagranie jej partnerki. Miałam możliwość porozmawiania z wieloma osobami w podobnej sytuacji i muszę przyznać, że to ogromnie zmieniło moje spojrzenie na kwestie seksualności, tożsamości, ale też związków. Nigdy wcześniej nie zgłębiałam tematu osób trans i ich bliskich, bo też nikogo takiego nie znałam – dzięki „Kobiecie z…” moje horyzonty się poszerzyły. Pamiętam zwłaszcza jedno spotkanie z partnerką osoby transpłciowej, dziękowała mi za to, że swoją rolą w jakiś sposób opowiadam także o jej doświadczeniu. Czyli o tym, jak to jest przez kilkanaście lat myśleć, że żyje się z mężczyzną, a tak naprawdę żyć u boku transkobiety. Jej świat w pewnym momencie runął, bo choć nigdy nie uważała siebie za osobę bi- czy homoseksualną, to okazało się, że kocha osobę tej samej płci. I co teraz? Nie chciałaby się z nią rozstawać, ale nie jest pewna, czy zaakceptuje jej tranzycję.

Kiedy słuchasz jej historii, to ich doświadczenia wydają ci się na pierwszy rzut oka odległe od twoich, a z drugiej strony takie pary borykają się z podobnymi problemami, jakie dotykają wszystkie związki z wieloletnim stażem. Moja rozmówczyni wspominała, że w pewnym momencie w terapii, na którą uczęszczały, zaczęło jej przeszkadzać, że rozmawiają tylko o tranzycji, a nie o związku. Kiedy zapytałam, co było dla niej najtrudniejsze, odpowiedziała: „Utrata zapachu ukochanej osoby”. Bo hormony zmieniają zapach. W życiu bym o tym nie pomyślała.

Joanna Kulig (Fot. Zuza Krajewska) Joanna Kulig (Fot. Zuza Krajewska)

Nie da się patrzeć na świat stereotypowo. Trzeba dużej wrażliwości i nieoceniania, póki nie zgłębi się dokładnie tematu. Dlatego przygotowując się do tej roli, czytałam „Trans” Laury Jane Grace, „Argonautów” Maggie Nelson czy „Trans i pół, bejbi” Torrey Peters – pozwalały mi spojrzeć na siebie w nowy sposób. To była prawdziwa lekcja seksualności, tolerancji, ale też spokoju – z tak przyjaznym i otwartym środowiskiem jak społeczność osób trans dawno się nie spotkałam.

A czy miało znaczenie, że twoją partnerkę gra twoja dawna profesorka z krakowskiej szkoły teatralnej – Małgorzata Hajewska-Krzysztofik?
Haja wprawdzie nie miała ze mną zajęć w szkole teatralnej, ale była moją mentorką w Starym Teatrze, do którego później trafiłam. Jest nie tylko znakomitą aktorką, ale i świetnym pedagogiem. Na scenie spotkałyśmy się ostatnio w „Śnie nocy letniej”, to był mój debiut, czyli było to kilkanaście lat temu. Oczywiście przypomniały mi się czasy krakowskie, zrozumiałam też, jak bardzo brakuje mi stałego kontaktu z polskim środowiskiem aktorskim. A ponieważ kręciliśmy dużo zdjęć wyjazdowych, z dala od naszych rodzin, miałyśmy czas, by coś razem zjeść i pogadać o tym, co u nas. To było trochę jak powrót do domu.

Stęskniłam się za tobą w polskim kinie, wracaj do niego częściej.
Też bym chciała. Budować sobie to wszystko spokojnie, bez presji, ale do przodu. 

Joanna Kulig rocznik 1982. Aktorka i wokalistka. Urodziła się w Krynicy-Zdroju, dzieciństwo spędziła w Muszynce.
Jest absolwentką Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej im. Ludwika Solskiego w Krakowie, laureatką Złotych Lwów, Orłów oraz nagrody Europejskiej Akademii Filmowej, a od ubiegłego roku także członkinią Amerykańskiej Akademii Sztuki i Wiedzy Filmowej, przyznającej Oscary. Znana z ról w filmach Pawła Pawlikowskiego („Ida”, „Zimna wojna”, „Kobieta z piątej dzielnicy”), w „Sponsoringu” Małgorzaty Szumowskiej, ale też w serialach, m.in. „O mnie się nie martw”. Prywatnie żona reżysera Macieja Bochniaka, mają pięcioletniego synka Jasia.

Makijaż: Waldemar Pokromski/ DR IRENA ERIS. Fryzury: Adrian Własiuk/ VAN DORSEN ARTISTS. Stylizacja: Karla Gruszecka. Asystentka stylistki: Paulina Tarnowicz.Scenograf: Piotr Piwowar.
JOANNA ma na sobie: Bluza Magda Butrym, spodnie Magda Butrym, buty Nike, czapka vintage, kurtka Rhude/ vitkac.com, okulary Rick Owens, t-shirt vintage, szorty Nudyess, kurtka Magda Butrym, buty H&M, okulary Rick Owens, kurtka MMC, czapka The Love Love Life, buty- H&M, kolczyki- Berries&Co.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze