Co jest najważniejsze w życiu? Wzajemne zaufanie, szacunek dla inności, pomoc drugiemu człowiekowi. To oczywiste? Niestety, nie do końca – mówi Anna Jakubowska „Paulinka”, bohaterka powstania warszawskiego.
W komunistycznym więzieniu spędziła ponad pięć lat. Nie załamała się. Wciąż wierzy w ludzi, choć martwi się o to, co przed nami…
Anna Jakubowska „Paulinka”, ur. w 1927 r. Walczyła w powstaniu warszawskim, w latach stalinowskich skazana na osiem lat więzienia, spędziła w celi ponad pięć. Działała w Solidarności, w wolnej Polsce odznaczona orderem Polonia Restituta. Mówi, że jest zwyczajną kobietą, której przyszło żyć w niezwyczajnych czasach.
Kim chciała pani zostać, gdy była małą dziewczynką?
Miałam 12 lat, kiedy wybuchła wojna. I nie zdążyłam zrobić planów, nawet takich dziecięcych, bo przed wojną cieszyłam się chwilą, żyłam swobodnie w dobrej atmosferze. Rodzice się kochali, byli wykształceni. Nieszczęściem było to, że umarł ojciec – w 1933 roku – ale mieliśmy dziadków, bardzo zamożnych, którzy dbali, żebym razem z siostrą i młodszym bratem żyła w dobrych warunkach. Dziadek, Edward Natanson, był doktorem fizyki, znanym przemysłowcem, ale też kolekcjonerem sztuki: miał obrazy Chełmońskiego, Wyspiańskiego, Bruegla. Wszystko, oczywiście, potem przepadło, ale do 1939 roku żyliśmy swobodnie, bez problemów. I właściwie wtedy niczego nie planowałam. Po prostu sobie żyłam jak dziecko, i to szczęśliwe.
I przyszła wojna. Gdy wybuchło powstanie warszawskie, miała pani 17 lat.
Bardzo szybko wydoroślałam i – odpowiadając raz jeszcze na pierwsze pytanie – nie miałam czasu na dziewczęce marzenia. Dziadek zmarł w 1940, rok później nasza mama została aresztowana przez Niemców, musiałyśmy z moją starszą siostrą się usamodzielnić, zmienić tryb życia. W czasie okupacji dość szybko dostałam się do konspiracji. I wtedy dopiero starałam się ukierunkować swoje zainteresowania. Zawsze miałam ciągoty do działań prospołecznych, tak to określę, do wspólnotowego działania na rzecz innych.
Chciała pani zostać politykiem?
Nie! To nie było w żadnej mierze polityczne, zresztą nigdy nie zostałam politykiem i nie należałam do żadnej partii. Może opowiem taki epizod z końca 1939 roku, kiedy zbierałyśmy książki dla jeńców stalagów i oflagów niemieckich. Byłam najmłodsza w klasie, dziewczyny miały po 13 lat, ja 12, pomyślałyśmy: „Co my, dziewczynki, możemy zrobić dobrego?”. I to była zbiórka książek, którą przeprowadziłyśmy wbrew woli naszych przełożonych, takie pierwsze nieposłuszeństwo obywatelskie. Uznałyśmy, że argumenty dorosłych są nieprzekonujące i że ta zbiórka, doprowadzenie do wysyłki książek przyniosą pożytek i przyjemność żołnierzom w niewoli – dostaną znak, że się o nich pamięta.
To wyniosła pani z domu? Także pani mama była zaangażowana w pomoc innym.
Działalność charytatywna, zwłaszcza po śmierci ojca, wypełniała jej życie. Kiedy spisywałam wspomnienia o mojej mamie, już po jej śmierci, znalazłam list, w którym napisała, że nie może się otrząsnąć z tego szoku, jakim było odejście ojca, i że gdyby nie dzieci, to nie wiedziałaby, po co żyć, a teraz to życie uzupełnia jej też praca dla innych. Została nawet przewodniczącą charytatywnego Stowarzyszenia Pań Miłosierdzia św. Wincentego à Paulo. Całe życie, także po wojnie, temu poświęcała. Mimo żydowskich korzeni była żarliwie wierzącą katoliczką. Dla mnie religia nie była wówczas tak istotna.