Mija ćwierć wieku, od kiedy pojawiła się na muzycznej scenie. W tym czasie nieraz udowodniła, że jest niezależna, że nie ma zamiaru odcinać kuponów od tego, co było. – przez te 25 lat nauczyłam się, że przede wszystkim żyjesz dla siebie, i to siebie, nie innych, musisz w pierwszej kolejności zadowolić – mówi Anita Lipnicka.
Dobrze pamiętam nasze pierwsze spotkanie. Był rok 1994, świeżo po wydaniu twojej pierwszej płyty z zespołem Varius Manx. Krótkie włosy, skórzana marynarka, dżinsy – tak cię zapamiętałam. I to, że w czasie rozmowy często uciekałaś wzrokiem. Wtedy, jako nastolatka, nie bardzo wiedziałam, jak to zinterpretować. Uznałam chyba, że to oznaka nieśmiałości.
To akurat mało prawdopodobne. W tamtym czasie byłam raczej bardzo pewna siebie, może nawet chwilami arogancka. Miałam silny charakter, nawet jeśli od samego początku na sesjach zdjęciowych wszyscy z uporem maniaka stylizowali mnie na anielicę w zwiewnych sukienkach. A mnie spod tej zwiewnej kiecki wystawał diabelski ogon.
W momencie, o którym mówisz, byłam też mocno zdezorientowana. Wyobraź sobie, co się działo. Kiedy wyszła płyta „Emu”, byłam w klasie maturalnej. Sprawy potoczyły się błyskawicznie, sława spadła na mnie nagle i z całą mocą: wywiady, koncerty, sesje zdjęciowe. Prosto z ławki szkolnej w Piotrkowie Trybunalskim wskoczyłam w muzyczny show-biznes. Żeby sobie poradzić, chroniłam się w jakichś pozach. To była moja postawa obronna.
Wydawałaś mi się strasznie dorosła.
A czułam się staro. Mam dziwną naturę, bo w ciągu tych lat wiele razy wydawało mi się, że jestem dużo starsza, niż rzeczywiście byłam, z kolei teraz coraz częściej czuję się młodziej. Zupełnie jak w tym filmie o Benjaminie Buttonie, tylko u niego zachodziła odwrotna przemiana fizyczna, a u mnie to dzieje się w głowie.
Myślisz z czułością o tamtej pewnej siebie dziewczynie?
Zwłaszcza teraz, kiedy sama mam córkę z mocnym charakterem. Myślę, że pewna doza zdrowej arogancji jest potrzebna, żeby odnieść sukces w życiu. Zdecydowanie łatwiej jest do czegoś dojść, jeśli wierzysz w siebie i w swoje wybory.
25 lat na scenie. Dobry powód do świętowania.
A ja się długo oswajałam z myślą, żeby cokolwiek z tej okazji zrobić, żeby jakoś to uczcić. Zresztą w ogóle nie jestem typem osoby, która ogląda się wstecz. To jeden z powodów, dla których bardzo długo prawie w ogóle nie grałam swoich starych piosenek.
Co się zmieniło?
Zmobilizowali mnie fani, którzy są ze mną od samego początku, którzy dorastali razem ze mną i moją muzyką. Ludzie przychodzili do mnie po koncercie i dzielili się swoimi historiami. To są czasem bardzo intymne rzeczy – że w ciężkich chwilach poczuli się lepiej dzięki jakiemuś tekstowi albo że przy moich piosenkach po raz pierwszy uprawiali seks.
Szczerze powiedziawszy, mam za sobą takie muzyczne wątki, do których chętnie bym nie wracała. Bo już jestem gdzie indziej, bo poszukiwałam zawsze nowych muzycznych wrażeń. Ale też w pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że, owszem, mogę uważać, że jakaś aranżacja jest straszna, żałować, że kogoś kiedyś posłuchałam i zrobiłam coś, co nie do końca było moje, albo że po prostu byłam niedojrzała. Tylko że dla innych to nie ma większego znaczenia. Kiedy pracujesz nad piosenkami, to one są jeszcze tylko twoje, ale jak już je wydasz, należą do tych, którzy chcą ich słuchać. Doszłam do wniosku, że to nie jest tylko moja twórczość, ale i przeszłość, ścieżka dźwiękowa do życia innych ludzi, i ja się z tą przeszłością zaczęłam bardziej godzić, w końcu ją do siebie przytuliłam. O, na przykład, ostatnio na Facebooku napisał do mnie pan marynarz, że pozwalam mu przetrwać na morzu podczas rejsów. W tej otchłani bezkresnej…
Co mu odpowiedziałaś?
Że chciałabym się z nim zamienić [śmiech]. Tyle czasu dla siebie, takie piękne tło do rozmyślań.
(Fot. Adam Pluciński/ Move Picture)
Bywasz jeszcze czasem w Piotrkowie?
Bywam, bo mieszka tam nadal moja mama. Te wizyty wywołują we mnie ambiwalentne emocje. Z jednej strony czułość i tęsknotę. Z drugiej – właściwie wszystko jest już tam dla mnie obce. Bo prawie nic już z tego miejsca, w którym dorastałam, nie zostało. Nie ma knajpy, do której chodziłam na wagary, restauracji Ormianin
– nie wiem, skąd ta nazwa, bo nie serwowali tam nic ormiańskiego. Ani kina Hawana, w którym oglądałam po raz pierwszy filmy Polańskiego. A przede wszystkim nie ma mojego taty, który zmarł, kiedy byłam z Polą w ciąży. I bez niego nie ma już domu.
W jednym z wywiadów opowiadałaś o tym, jak to w dzieciństwie po raz pierwszy dorwałaś się do mikrofonu. Przełomowe wspomnienie związane z twoim tatą.
To było podczas gwiazdki zakładowej u niego w pracy. Tata był elektrykiem, pracował w Rejonie Budowy Dróg i Mostów. Wyjechał nawet na kontrakt do Iraku.
Ile miałaś wtedy lat?
Byłam w trzeciej klasie szkoły podstawowej. Wtedy takie wyjazdy były dość powszechne, mama koleżanki jako pielęgniarka pracowała w Libii. Mój tata wyjechał na rok. Strasznie przeżyłam jego zniknięcie. Do tego stopnia, że nie mam z tamtego okresu żadnych wspomnień. Z mamą, bratem. Pamiętam tylko jedno – że właśnie wtedy mama zapisała mnie do szkoły muzycznej na skrzypce, których nienawidziłam. Tak naprawdę marzyłam, żeby grać na pianinie, ale nie było nas na nie stać, zresztą i tak gdzie byśmy je wstawili, żyliśmy w dwóch pokojach. Skrzypce to była porażka, nauczyciel był surowy i chyba generalnie nie bardzo się nadawał do pracy z dziećmi. Pamiętam tylko swoją spuszczoną głowę i że na lekcjach patrzyłam cały czas na buty. Swoje i jego, jego były ogromne! To było tym bardziej przygnębiające, że na początku powiedziano mamie, że mam słuch absolutny, a już pierwszy egzamin oblałam. Usłyszałam, że się do niczego nie nadaję.
Uważasz się za dziecko PRL-u?
Tak, i nawet myślę, że to, że dorastałam w tamtej dojmującej szarości, było pozytywne. Rozbudzało pragnienia. Jak masz wszystko, trudno jest do czegokolwiek aspirować. Patrzę na swoje dziecko i widzę, że obfitość wyboru może być przytłaczająca. Problemem Poli jest bardziej to, że sama nie wie, czego chce, na co się zdecydować.
Ty w jej wieku wiedziałaś?
Chciałam się wyrwać, uciec. Miałam ulubioną pozycję i miejsce do rozmyślań. Siadywałam na wiadukcie kolejowym ze spuszczonymi nogami. Ludzie chodzili za moimi plecami, a ja siedziałam i patrzyłam, jak pociągi jeżdżą w jedną i drugą stronę. Lubiłam sobie wyobrażać, że któregoś dnia w jakiś wsiądę i nie wrócę. Ten motyw ucieczki i pragnienia lepszego życia pchał mnie do przodu.
Dopiero potem, kiedy liznęłam trochę świata, odkryłam, że jest też jednak coś, czego nigdy z siebie nie wykorzenię. Kompleks bycia obywatelem drugiej kategorii, z gorszego świata. To dziecko z PRL-u się we mnie mazgaiło i do dzisiaj czasem się we mnie odzywa.
Tamten rok bez taty wpłynął na waszą późniejszą relację?
Jak wrócił, długo nie odstępowałam go na krok. Ja w ogóle byłam zawsze bardziej zżyta z nim. Miał dla mnie dużo czułości, jak na tamte czasy to było coś wyjątkowego u ojców. Jeździliśmy na ryby. Ja czytałam książkę, tata zapuszczał wędkę, uwielbiałam być blisko niego w ciszy. Albo zbieraliśmy razem grzyby. Tata nie był typem człowieka, który udziela ci rad, przekazuje mądrości życiowe. To, co nas łączyło, to było coś pozawerbalnego. Moja relacja z mamą była dużo bardziej złożona, trudniejsza.
Uważasz, że ta silna więź z ojcem wpłynęła na to, jak się później dogadywałaś z facetami?
Mam jeszcze starszego o trzy lata brata [Arkadiusza Lipnickiego, artystę kabaretowego związanego z Grupą Rafała Kmity – przyp. red.]. Rodzice dużo pracowali, chodziliśmy z kluczem na szyi, ja byłam skazana na niego, on na mnie. I kiedy tak się za nim wszędzie ciągnęłam, musiałam wypracować pewne strategie, jakoś w tym chłopackim świecie przetrwać, a przynajmniej być niezauważona, żeby mnie z niego nie wyrzucili. Myślę, że to mnie w dużej mierze ukształtowało. A potem jakoś tak naturalnie przeszłam do kolejnego etapu, zaczęłam pracować z facetami, stałam się dziewczyną z bandu. I do dzisiaj pracuję i przebywam głównie w męskim gronie. Zawsze miałam trudności w budowaniu silnej więzi z kobietami. Nie nauczyłam się tego. Moja mama była wiecznie zapracowana, brakowało mi jej uwagi, nie pamiętam, żebym robiła z nią jakieś babskie rzeczy. W podstawówce miałam bliską koleżankę, potem inną w liceum, ale nasze drogi się rozeszły. Jedyna przyjaciółka, z którą utrzymuję w miarę regularny kontakt, zwykle się denerwuje, że jej nie odpisuję, nie oddzwaniam, że zniknęłam. A mnie wciąga życie, praca. Zazdroszczę dziewczynom, które potrafią tak po prostu razem iść na zakupy i gadać godzinami. W ogóle nie uważam, żeby to było mało poważne. Zazdroszczę, ale ja tak nie umiem. Dlatego tak się ucieszyłam, że urodziłam córkę, i bardzo się starałam, żeby nic w tej relacji nie zepsuć.
Było ci trudno?
Kiedy Polcia przyszła na świat, zupełnie nie wiedziałam, co z nią zrobić, nie rozumiałam jej sygnałów. Teraz myślę, że znaczenie miało to, co się stało, kiedy byłam z nią w ciąży, że umarł nagle w wypadku mój tata. Jak się Pola urodziła, była cała roztrzęsiona. Dużo płakała. Do tego stopnia, że pewnego dnia pojechałam z nią do szpitala, położyłam ją na przewijaku w gabinecie i powiedziałam, że już nie dam rady. Że mój instynkt macierzyński nawala, nic mi nie podpowiada. Niech mi ktoś powie, czy jej za zimno, czy gorąco, czy jest głodna, czy przejedzona. Byłam bezradna. Musiałam swoje przejść, odkryć, że ona to nie miniwersja mnie samej. Że inaczej widzimy, czujemy świat. Paradoksalnie spadł ze mnie olbrzymi ciężar, kiedy pojęłam, że moja córka nie należy do mnie. Jest osobną, absolutnie wyjątkową istotą.
Skąd brałaś wzorce kobiecości, które jej dzisiaj przekazujesz?
No właśnie. Trudne pytanie. Paradoksalnie wiele zawdzięczam jednak mamie. Przesiąknęłam nią. O ile mój tata był takim typem człowieka, który w kolejce wszystkich puści przodem, aż dla niego samego nie będzie już w środku miejsca, o tyle mama jest tą osobą, która się wepchnie na sam przód kolejki. Pracowita, ambitna i niezależna, z różnych powodów nie mogła iść na studia, ale zawsze miała otwartą głowę, zawsze była bardzo nowoczesna. Wszyscy znajomi mi tego zazdrościli. Myślę, że to po niej mam to wewnętrzne poczucie niezależności. „Nie dam się złapać”, i już. Jak czuję, że ktoś przejmuje nade mną kontrolę, albo kiedy tkwię w sytuacji, w której mi ciasno, duszno, niewygodnie, to się wyślizguję, wyswobadzam i ulatniam.
Jak wtedy, kiedy w wieku 15 lat zdecydowałaś, że praca modelki na pewno nie jest dla ciebie?
Pamiętam ten moment, bo to wtedy się do siebie z mamą bardziej zbliżyłyśmy. Jakby mnie nagle dostrzegła, zobaczyła w innym świetle. Teraz sądzę, że w pewnym sensie byłam przedłużeniem jej własnych niespełnionych ambicji, marzeń. „Gazeta Wyborcza” ogłosiła nabór do agencji modelek w Tokio. Pół roku trwały ogólnopolskie eliminacje, przyjeżdżałam do Warszawy na zdjęcia próbne, w końcu wybrano pięć dziewczyn, w tym mnie. Doświadczenie całkowicie nierealne, jak sen. Ale było też sporo sytuacji, które mogły się skończyć źle. Jako białe modelki miałyśmy wstęp do klubów, barów, a tam drinki za darmo. Pamiętam jedną taką noc, kiedy jadę gdzieś autem z ludźmi, których nie znam. Nie za bardzo rozumiem angielski, nie mówiąc o japońskim, ktoś wychodzi nagle z tego samochodu, dzwoni domofonem, ktoś inny znosi biały proszek. Zaczyna robić się dziwnie, a ja w przypływie zdrowego rozsądku wybiegam z tego auta. To była pora deszczowa, po ulicach przelewały się strumienie, a ja biegłam przed siebie w środku nocy, zupełnie nie wiedząc dokąd. Cudem znalazłam odpowiednią stację metra i dotarłam nad ranem do domu.
Dlatego tak szybko wróciłaś do Polski?
Patrzyłam na 13-, 14-letnie dziewczyny, które już nie chodziły do szkoły. Byłam skrajnie niedojrzała, ale gdzieś mi w głowie świtało, że to nie jest dobra droga. Uznałam, że jak we wrześniu nie wrócę do liceum, to już po mnie. Poza tym świat modelingu, podszyty dwuznacznymi spojrzeniami otaczających cię facetów – już wtedy wiedziałam, że się do tego nie nadaję.
Zaraz po powrocie miałam totalne wyparcie kobiecości. Wzięłam nożyczki i zaczęłam ścinać włosy do samej skóry. Chodziłam z łysą głową, w ciężkich butach i wyciągniętych swetrach. Mój ówczesny chłopak jeździł na motorze, a ja razem z nim. Robiłam wszystko to, co chłopaki. Nie chciałam, żeby koledzy zauważyli, że mam piersi, że jestem ładna. Po jakimś czasie wszystko wróciło do jako takiej normy, ale trochę mi zajęło, zanim przygoda z modelingiem przestała mi się odbijać czkawką.
(Fot. Adam Pluciński/Move Picture)
Druga spektakularna ucieczka: rok 1995. Jesteś u szczytu sławy i opuszczasz Varius Manx. Wytrzymałaś z nimi niecałe dwa lata. Nie mogłaś choć trochę dłużej?
Nie mogłam, bo to było zbyt intensywne, czułam się wyeksploatowana. Podpisywałam umowy, nie wiedząc, co podpisuję, sprzedawaliśmy setki tysięcy płyt, a mój poziom życia nie ulegał zmianie. Nie stać mnie było nawet na dobre ciuchy, kreacje na scenę szyła mi krawcowa z osiedla, mama kupowała materiały gdzieś na bazarze. Po pierwszej płycie natychmiast mieliśmy stworzyć następną, megahitową, było ciśnienie, żeby utrzymać popularność, i nie było na ten temat żadnych dyskusji. W tydzień czy dwa pisz 12 tekstów. Kiedy nadarzyła się okazja, skończył się kontrakt – podpisaliśmy go na dwie płyty – natychmiast z niej skorzystałam. Miałam już wtedy serdecznie dość. I zespołu, i wytwórni, i śpiewania. To jest właśnie to, o czym ci mówiłam. Czułam, że ktoś na mnie za bardzo napiera, naciska. Więc uciekłam.
Nie bałaś się, co będzie z tobą dalej?
W takich sytuacjach nigdy się nie boję. Źle się czułam tylko w stosunku do kolegów z zespołu. W młodości dwa lata to jak 20. Przeżyliśmy razem dużo ważnych momentów.
Ale nie zgodziłaś się na wspólną trasę po latach.
Dla mnie to jak ustawianie się do zdjęcia z byłym mężem w rocznicę ślubu. Nie wierzę w takie powroty.
W życiu prywatnym jesteś równie niezależna?
Czasem przesadzam. Za bardzo forsuję swoje wizje, ustawiam innych. Najpierw oczekuję, żeby ktoś coś wymyślił, zaskoczył mnie, a potem i tak decyduję ja. Trudno mi jest odpuścić. Na przykład mówię do partnera: „W tym roku ty wymyślasz wakacje”. Po czym pytam zdziwiona: „Serio? Ten hotel? To miejsce?”. I zabieram się do planowania wycieczki autem przez pół Europy.
Nie tak dawno przyznałaś publicznie, że wzięłaś ślub. Uważasz, że związek nieformalny różni się czymś od formalnego?
Tak, myślę, że tak. I mówię to, chociaż nigdy nie byłam typem osoby, która marzy o welonie, o tym jedynym, wyjątkowym dniu. Wzięłam ślub dla mojego męża. Bo to on bardzo chciał. Był pierwszym mężczyzną w moim życiu, dla którego to było tak istotne. Teraz przyznaję mu rację. Zresztą jakiś czas temu widziałam się z Kasią Nosowską. Ona też opowiadała, jak ostatnio wzięła ślub z długoletnim partnerem, i nawet w tym przypadku to coś jednak zmienia.
Na czym polega ta różnica?
Na zaufaniu. Jakimś takim oddaniu ostatecznym. Nie podpisaliśmy z Markiem żadnej intercyzy. Jesteśmy dla siebie na dobre i na złe. A może przede wszystkim na to złe. Nie sztuka być razem, kiedy jesteście młodzi, ładni i odnosicie sukcesy. Bądź z kimś i niech ten ktoś z tobą będzie, jak razem macie pod górę. To nie takie proste związać i pogodzić dwa życia dojrzałych osób, które mają dzieci z poprzednich związków i jeszcze są z innych krajów.
Kiedy po raz pierwszy mówiliśmy o ślubie, martwiłam się, że się dopiero co poznaliśmy, że może nie teraz, może nam nic z tego nie wyjdzie. A Mark mówił: „Jak nie teraz, to kiedy? Przecież mamy po 40 lat”.
Zyskałaś poczucie bezpieczeństwa?
Raczej poczucie odpowiedzialności za siebie nawzajem. I jakiejś wspólnoty, grania do jednej bramki.
Otwarcie mówisz o tym, że przeszłaś terapię. Polecasz innym ten rodzaj pracy nad sobą?
Tylko wtedy, kiedy uda ci się trafić na kogoś, komu ufasz, kto potrafi z tobą pracować. I kiedy jesteś gotowa, by się otworzyć. Długo chodziłam na różne terapie, ale tak naprawdę nie byłam w terapii. Różnica jest zasadnicza. Jak się nie ma uczciwego związku z samym sobą, to się nie nawiąże go z żadnym terapeutą. Każdy jednak ustawia się do zdjęcia tym lepszym półprofilem.
W moim przypadku dodatkowym utrudnieniem było to, że jestem osobą rozpoznawalną. Z jednej strony trudniej się otworzyć, mówić całkiem szczerze. Z drugiej – dla ciebie samej rozpoznawalność to coś, czego po prostu nie da się zignorować, pominąć. Bo to zmienia wszystko – dynamikę relacji, także – choć komuś to może wydawać się niemożliwe – rodzinnych. Poza tym to w pewnym sensie obieg zamknięty, pułapka.
Odnosisz sukcesy? Chcesz się schować. Masz gorszy moment, ludzie nie przychodzą na koncerty, płyta się nie sprzedaje? Masz poczucie, że cię nie ma, zawodzisz, nie spełniasz oczekiwań.
Ponadto byłaś w związku ze znaną osobą...
I jak ten związek zaczął nam się z Johnem [Porterem – przyp. red.] sypać, to jeszcze jakiś czas stwarzaliśmy pozory, że jesteśmy razem, choć to dla nas obojga było bardzo trudne. Nie mieliśmy odwagi, żeby się oficjalnie rozstać, baliśmy się, że nie dadzą nam spokoju, będą pytać, wypisywać bzdury. Mieliśmy poczucie, że musimy na tyle odpowiedzialnie kierować naszym wizerunkiem, żeby któregoś dnia Pola nie przyszła ze szkoły i nie powiedziała: „Mamo, a mama Oli przeczytała o was to czy tamto”. No wiesz, fajnie się czyta o czyimś ślubie, gorzej jest, jeśli chodzi o rozstanie. Ja się zresztą bałam, że to koniec świata. Że nigdy nikogo więcej nie pokocham. Pod tym względem ostatnia terapia bardzo mi pomogła. W pewnym sensie nauczyła mnie mądrze kochać. Pamiętam taki moment, kiedy mój terapeuta już nie wiedział, co ze mną począć. I bezradny zapytał, jak ma do mnie dotrzeć. „Miłością!”. To był impuls, nie zastanawiałam się, tak po prostu odpowiedziałam. Coś się przełamało.
Czegoś szczególnie w życiu żałujesz?
Nic mi teraz nie przychodzi do głowy, chociaż życie faktycznie potrafi być przewrotne. Kiedy śpiewałam przed tłumami, z Varius Manx, miałam do swojej sławy specyficzny stosunek, może nawet mnie złościła, wkurzały mnie te tłumy rzucające we mnie maskotkami. Wokół były te tłumy, tylko mnie tam nie było. A potem bywały takie chwile, kiedy śpiewałam dla garstki publiczności, bo tyle wykupiło bilety. Nie miałam menedżera, nikogo mój los nie obchodził, musiałam przez to przejść. To, czego się przez te 25 lat na pewno nauczyłam, to to, że sukces jest czymś relatywnym. Przez pierwsze lata kariery myślałam, że pstryknę palcami, a wszystko będzie się sprzedawać – i tak się właśnie działo. A potem życie mnie nauczyło, że czasem walczysz, szarpiesz się i nic z tego nie wynika. To cię uczy pokory. I jeszcze czegoś ważnego – że przede wszystkim żyjesz dla siebie, i to siebie, nie innych, musisz w pierwszej kolejności zadowolić. Teraz na koncertach bardzo doceniam to, że ludzie przyszli, wydali pieniądze na bilet i postanowili ten wieczór spędzić ze mną. Może masz rację w tym, co zauważyłaś jako dziewczynka. Że uciekałam wzrokiem. Teraz patrzę tym ludziom w oczy, zależy mi na nawiązaniu z nimi prawdziwej więzi. Siedzę, podpisuję płyty do oporu, jestem ciekawa, co chcą mi opowiedzieć.
Album nagrany z okazji 25-lecia to składanka „The Best of”?
Nie, nie cierpię odgrzewanych kotletów. Wymyśliłam sobie, że najpierw pojadę i pokażę ludziom, z jakich dźwięków się składam, kim muzycznie jestem. Zamiast śpiewać tylko swoją, wzięłam na warsztat muzykę ludzi, którzy mnie inspirowali przez ćwierć wieku, swoich muzycznych bohaterów. Trasa „Z bliska” była na początku roku, jesienią jest jeszcze w planach parę koncertów w tym wydaniu. Teraz przyszedł czas na prawdziwy tort okolicznościowy. Płyta „OdNowa” to odwrotność tamtej trasy. Już nie mój muzyczny autoportret, ale portret wielokrotnie złożony. Moja twórczość przefiltrowana przez wrażliwość innych. Oddałam swoje piosenki ośmiu producentom reprezentującym różne style i pokolenia, żeby zinterpretowali je, jak chcą, jak mnie widzą.
Odnalazłaś się we wszystkich ich pomysłach?
Bywało różnie [śmiech]. Wyszły z tego ciekawe kwiatki – śpiewam dance, jest piosenka w klimacie punkowo-garażowym, brzmienia typowo klubowe, jest dużo alternatywy, elektroniki. Przy okazji robiłam wywiady z każdym z tych chłopaków, każdemu zadawałam te same trzy pytania. Na przykład: „Twoje pierwsze wspomnienie z moją muzyką”. Kuba Karaś z zespołu The Dumplings, który ma 23 lata, odpowiedział: „Pierwsze dyskoteki”. Śmiałam się: „Kuba, przecież ja »Piosenkę księżycową«, którą sobie wybrałeś, napisałam, jak ciebie na świecie nie było!”.
„Tak, ale mama puszczała w domu, więc ja potem, jak się zajmowałem didżejowaniem, zawsze puszczałem »Księżycową« na koniec klubowej imprezy”. Trzeba przyznać, przerobił ją przepięknie. Wraca brzmieniami do lat 80., których ja, nawiasem mówiąc, nie cierpię. Uważam, że to najbardziej obciachowy czas w muzyce. Jednak jeśli ktoś z takim talentem jak Kuba bierze coś na warsztat, wychodzi z tego wyjątkowa materia.
Ale też miałam taki moment, że pisałam do wytwórni i mojego menedżera: „Ja tam w ogóle nie czuję siebie! To nie wypali”. Odpisywali mi: „Przecież to są twoje piosenki!”. A ja: „Tak, ale ja do nich w ogóle nie pasuję”. To było przekraczanie własnych granic. Teraz się cieszę. Nigdy nie nagrałabym tak różnorodnej płyty. To było odświeżające.
Zaraz, zaraz, ale skąd ten przełom? Dlaczego zmieniłaś zdanie?
Po prostu odkrywasz, że nie zawsze to ty wiesz najlepiej. I to jest fajne odkrycie.
Anita Lipnicka, rocznik 1975; piosenkarka, autorka tekstów i muzyki. Na początku kariery była wokalistką grupy Varius Manx. Od rozstania z zespołem w 1995 roku nagrała 13 albumów, w tym cztery wspólnie z Johnem Porterem. Jej najnowsza płyta „OdNowa” ukazała się we wrześniu.