Aktorki dopiero zaczynają się upominać o równouprawnienie w środowisku filmowym, ale przecież kino zna wiele silnych bohaterek. Czego możemy się od nich nauczyć – zastanawiają się filmolożka Grażyna Torbicka i psycholożka Martyna Harland.
Martyna Harland: Kino jest bardzo czułe na zmiany społeczne. Jaki film według ciebie najlepiej oddaje myśl „nadszedł czas kobiet”?
Grażyna Torbicka: Dla mnie kluczowym dziełem jest „Thelma i Louise” Ridleya Scotta, z Susan Sarandon i Geeną Davis w rolach głównych. Zrealizowany w 1991 roku, ukazuje historię dwóch kobiet, które wywodzą się z amerykańskiej prowincji, gdzie nie istnieje coś takiego jak równouprawnienie. Zajmują się głównie domem i obsługą męża. Realia, w jakich funkcjonują, a także związki, w których są, skazują je na uprzedmiotowienie. Całym sercem jestem z tymi dwiema kobietami, nierozumianymi przez mężczyzn. Od tego czasu dużo się oczywiście zmieniło, ale aktualny pozostaje problem samotności silnych kobiet. W poszukiwaniu wolności Thelma i Louise poszły na całość. To mnie w tym filmie najbardziej poruszyło.
Co znaczy dzisiaj być silną kobietą?
Każda z nas musi sama znaleźć definicję tych słów. Rozumienie siebie to proces, który trwa całe życie. Ważne, żeby mieć świadomość tego, że warto poznać swoje potrzeby, pragnienia, ale i granice. To nas buduje. Filmy dają kobietom szansę na to, żeby wzmocnić swoją osobowość. Nie musimy przeżywać czegoś w realnym życiu, wystarczy, że bliżej przyjrzymy się bohaterkom. Śledząc różne sytuacje, w których się znalazły, możemy stać się mądrzejsze i silniejsze. Przeanalizować nasze obawy i emocje. Właśnie o to chodzi w filmoterapii.
Według mnie silna kobieta, to taka, która walczy o to, żeby być sobą. Walczy o siebie, niezależnie od tego, co myślą o niej inni, rodzina i przyjaciele. Wymaga akceptacji i szacunku wobec tego, jaka jest. Takie kobiety znalazłam w filmach „Mów mi Marianna” Karoliny Bielawskiej i „Fantastyczna kobieta” Sebastiána Lelio. Mówią o kobietach transseksualnych, które nie boją się być sobą.
Bohaterami są w tych filmach mężczyźni, którzy czują, że pierwiastek żeński jest w nich tak silny, że pragną zostać kobietami. Trochę dziwi mnie, że właśnie takie postaci są dla ciebie przykładem silnych kobiet. To kolejny dowód na to, że każdy z nas ogląda filmy inaczej, ale też definiuje siłę inaczej. Ja bym powiedziała, że to są raczej silne osobowości, które walczą o to, co jest ich głębokim pragnieniem.
To moim zdaniem właśnie największa oznaka siły kobiety. Ale też walka o swoje pragnienia, jak w filmie „Lady Bird” Grety Gerwig, gdzie główna bohaterka uczy się w katolickim liceum i pomimo sprzeciwu matki wyjeżdża do Nowego Jorku, czy Agnieszka z „Człowieka z marmuru” Andrzeja Wajdy, która do końca walczy o swoje.
To rzeczywiście silne kobiety, które potrafią walczyć o siebie, ale są jeszcze za młode, żeby wiedzieć, czym jest odpowiedzialność za drugiego człowieka: za rodzica, dziecko czy partnera... A oznaką prawdziwej siły jest odpowiedzialność za drugiego człowieka. Agnieszka samotnie walczy o swoją ideę i cel, jakim jest realizacja filmu. Jednak na mnie największe wrażenie robią te osoby, które musiały zmierzyć się z wielkimi trudnościami w życiu osobistym, jak bohaterki „Kobiety samotnej” Agnieszki Holland czy „Matki Królów” Janusza Zaorskiego.
Taką superbohaterką jest Ola z filmu „Komunia” Anny Zameckiej. Dziewczynka jest najbardziej dojrzała w rodzinie. Wspiera innych, mimo że sama nie ma wsparcia.
W ogóle mam wrażenie, że superbohaterek jest więcej w prawdziwym życiu niż w kinie. U Frederica Felliniego w filmie „Amarcord” jest scena, w której kobieta z dzieckiem na ręku podaje do stołu, zmywa, a z boku zachodzi ją jeszcze mężczyzna i w tym momencie ona jest także dla niego. To pokazuje kosmos, jaki reprezentuje kobieta, kosmos, który musi ogarnąć na co dzień. W tym sensie każda z nas jest superbohaterką. Dobrze to oddaje włoskie kino, ono całe jest oparte na matriarchacie, jego centrum stanowi silna kobieta matka. Tak samo jest u Pedra Almodóvara, który twierdzi, że wychowywał się wśród samych kobiet. Widać to w jego „Volver” z Penelope Cruz w roli Raimundy, bohaterki, która ma bardzo dużo na głowie i którą spotyka w życiu nadmiar nieszczęść. Wszystkie kobiety w tym filmie są świadome i biorą sprawy w swoje ręce. Pomimo przeszkód i klęsk, które przynosi im los, rozumieją, że trzeba żyć i cieszyć się życiem. Wiedzą, co znaczy la dolce vita.
Czy filmowe superbohaterki, jak „Wonder Woman” Patty Jenkins albo włamywaczki „Ocean’s” Garry’ego Rossa, to także odpowiedź na czas silnych kobiet?
Według mnie te filmy to jedynie marketingowe zagranie i prowokacja... Kobiety walczą dzisiaj o partnerstwo, więc na potrzeby rynku powstają filmy, gdzie w rolach głównych występują same kobiety. To wykorzystywanie ważnego trendu. Niepokoję się, żeby cała sprawa z ruchem „me too” czy „time’s up” nie przekształciła się w rodzaj manifestacji, na którą mężczyźni patrzą z dystansem. Te ruchy nie angażują mężczyzn, a chodzi w nich przecież o wzajemne zrozumienie. O zrozumienie, że pozycja, władza i hierarchia zawodowa absolutnie nie upoważniają mężczyzn do wykorzystywania kobiet, nikogo do tego nie upoważniają. Na czerwonym dywanie na festiwalu w Cannes stanęły 82 twórczynie z branży filmowej. Ale to nie jest tak, że kobiety stały się dzisiaj silniejsze, a mężczyźni słabsi – chodzi o to, żeby obok stanęło 82 mądrych mężczyzn, którzy swoją obecnością mówią: „Chodzi nam o partnerstwo, o wspólną harmonijną drogę”.
Film modeluje różne zachowania, które sprawdzają się w życiu. Czy ty sama wzorowałaś się na jakiejś bohaterce filmowej? Powiedziałaś sobie kiedyś: „To fajna babka, weźmę coś z niej dla siebie”?
Nie chodzi o to, żeby wzorować się na bohaterkach. Kino to nie życie, nie jest po to, żeby brać z niego proste recepty na życie, tylko by dokonywać analizy siebie poprzez oglądanie różnych historii i bohaterek. Kobiety, którym przyglądamy się na ekranie, mogą pomóc nam w poznawaniu i rozumieniu siebie. Dlaczego ta bohaterka nas przyciąga, a innym razem odrzuca? Jak na przykład silna bohaterka Violet Weston, grana przez Meryl Streep, w filmie „Sierpień w hrabstwie Osage”. Jakie ma cechy, których ja nie chciałabym w sobie pielęgnować i dlaczego?
Sam film nas nie leczy. Dopiero przełożenie filmowej sytuacji na życie i rozmowa o tym przeżyciu, co w psychologii nazywamy „wglądem”, ma właściwości terapeutyczne.
Żaden film nam nie pomoże, dopóki sami siebie nie naprawimy. Nie zmienimy naszego zachowania czy myślenia w kontekście tego, co zobaczyliśmy na ekranie. Dlatego filmy, które czasem nas męczą lub dają doznania, jakich nie chcielibyśmy odczuwać, zostają w nas najdłużej. Wychodzimy z kina i zaczynamy to analizować. Ważna jest możliwość rozmowy nie tylko z samą sobą, ale też z drugim człowiekiem. Dlatego na festiwalach filmowych nie spieszymy się, dajemy sobie czas na rozmowę po seansach.
Z jakim obrazem kobiety ty identyfikujesz się najmocniej?
Dla mnie najistotniejsze jest, żeby być uczciwą wobec siebie. Wtedy mam pewność, że jestem uczciwa również wobec innych. Życie stale podsuwa nam różne sytuacje, rozwiązania, dylematy... I to jest fajne. Tylko ważne, żeby określić swój system wartości, stały punkt odniesienia w życiu, „punto fisso”, jak mówią Włosi. On nas potem prowadzi przez życie, ale i stale musimy go weryfikować i nie bać się przyznawać do błędów. Dla mnie na tym właśnie polega uczciwość wobec siebie. A sztuka, w tym film, pomaga nam spojrzeć na siebie bez taryfy ulgowej. Dlatego nie warto wypierać swoich błędów, trzeba je analizować. „Nobody is perfect” – mówi najwspanialsza komedia świata „Pół żartem, pół serio” Billy’ego Wildera. Najcenniejsze w drodze do siły są właśnie nasze błędy, nie sukcesy.