Sławę przyniosła jej kultowa dziś postać z serii filmów o Obcym, ale Sigourney Weaver, elegancka, dowcipna i stonowana, prywatnie nie przypomina swojej bohaterki. Sama przyznaje: „Uzewnętrznianie emocji zostawiam na czas zawodowych wyzwań. W życiu nigdy mi to nie wychodziło”.
Czy to prawda, że zmieniła pani sobie imię po lekturze powieści „Wielki Gatsby” Francisa Scotta Fitzgeralda?
Tak było. Miałam 12 lat i poczułam, że nie jestem Susan.
Dlaczego akurat Sigourney? W książce tak nazywa się drugorzędna postać.
No przecież nie mogłam nazywać się Gatsby [śmiech]!
Gatsby Weaver…
W sumie nie brzmi to tak źle [śmiech]. Ale ja szukałam czegoś dłuższego. Byłam wysoka i chciałam mieć długie imię. Chyba potrzebowałam na tamtym etapie życia jakiejś symetrii.
Nowe imię spełniło swoje zadanie?
Dziś wszyscy mówią do mnie Sig, więc na dobrą sprawę mogłam też zostać Susan [śmiech]. Choć na pewno nie Suzie – muszę to chyba zapisać w testamencie i poświadczyć u notariusza, żeby na nagrobku na pewno było moje pełne imię. W dzisiejszych czasach niczego nie można być pewnym.
Miewa pani katastroficzne wizje?
Raczej nie. Wolę być świadoma zagrożeń niż snuć domysły.
A sceny z horrorów, w których pani zagrała, wracają do pani?
Kiedy czytam scenariusz i jest w nim jakaś naprawdę przerażająca scena, bywa, że wyobrażam sobie ten koszmar, a potem powraca on do mnie w snach. Właściwie dość często mi się to przytrafia, potrafię budzić się z krzykiem w środku nocy. Natomiast już po zdjęciach, kiedy odegram straszną scenę, przestaję się bać. Największe potwory istnieją w naszej głowie. A na planie to tylko dwaj „techniczni” w kostiumie ze specjalnego tworzywa utytłani w kisielu udają Obcego.
Obcy istnieją?
Pyta mnie pani…
…jako ekspertkę.
Tak, mam nadzieję, że istnieją.
Często słyszy pani w czasie wywiadów tego typu pytania?
Owszem. Jak również inne podobne, na przykład, czy w razie inwazji można szukać schronienia u mnie w domu [śmiech].
W jakim stopniu rola w kolejnych odsłonach „Obcego” zaważyła na pani życiu i karierze?
To przypadek, że akurat filmowa Ripley wyrosła na tak kultową bohaterkę, a pierwsza część filmu zaowocowała całą serią. Nikt tego nie planował. W scenariuszu pierwszej odsłony [„Obcy – ósmy pasażer »Nostromo«” – przyp. red.] zapisano, że Ripley jako jedyna z całej męskiej bandy przetrwa rzeź tylko po to, by zaskoczyć widzów. Podejrzewano, całkiem zresztą słusznie, że nikt nie będzie stawiał na dziewczynę. I rzeczywiście, to był strzał w dziesiątkę. Ludzie wychodzili z kina oszołomieni. Był rok 1979 i tego typu rozwiązania to była nowość.
Początek pani przygody z tą serią. I moment, w którym wyrasta pani na najbardziej rozpoznawalną twardzielkę światowego kina.
Proszę nie zapominać, że niezły wycisk i manto spuszczałam też w filmie „Śmierć i dziewczyna” Polańskiego. Swoją drogą bardzo ciekawe, dlaczego aktorce, która na co dzień chodzi w czółenkach, proponuje się tego typu role? Wcześniej czy później muszę biegać półnaga, spocona, umorusana w sztucznej krwi. I co jest w tym wszystkim najdziwniejsze – lubię to. Nie wiem, może rekompensuję tym sobie dobre wychowanie?
Zbyt dobre?
Wielokrotnie w życiu miałam ochotę powiedzieć komuś do słuchu albo zachować się arogancko, ale, niestety, wychowanie mi na to nie pozwalało. Mam swoje zahamowania, które dziś mogą wydawać się staromodne.
Prawdę mówiąc, nigdy nie byłam typem, który dawał się ponieść emocjom. Raczej bywałam zdystansowana, racjonalna, analityczna. Są, oczywiście, pewne aspekty rzeczywistości, które uruchamiają we mnie jakieś poruszenie, mam swoje pasje, które czasem graniczą nawet z namiętnością, ale uzewnętrznianie emocji zostawiam na czas zawodowych wyzwań. W życiu nigdy mi to nie wychodziło.
Nie straciła pani nigdy kontroli?
Nie.
Naprawdę?! A okres dojrzewania? Nawet wtedy nie zdarzało się pani zrobić czegoś naprawdę szalonego?
Pamiętam, jak miałam 12 lat i dostałam się na koncert Beatlesów.
Była pani ich fanką?
Naturalnie, ale jak się okazało, były większe fanki ode mnie. To był pierwszy koncert, na który trafiłam w życiu, i przyznam szczerze, że byłam oszołomiona nie tyle tym, co dzieje się na scenie, ile raczej histerią trybun. Chyba wszyscy znają utwory Beatlesów i wiedzą, że na ogół są to bardzo optymistyczne piosenki. Żywiołowe, energetyczne, afirmujące życie i radość. Szlochy, dygoty i spazmy wokół... tak to wspominam. W tym wszystkim ja, niepotrafiąca się odnaleźć. Pamiętam, że mamrotałam pod nosem – prawie szeptem – „John, John...”, bo rzeczywiście Lennon był mi najbliższy, ale tak wyglądało moje „szaleństwo” w najbardziej ekstremalnej wersji [śmiech]. Z kolei zgromadzone wokół mnie dziewczyny wyły. I ja kompletnie tego nie rozumiałam, co więcej, zamiast na koncercie, skupiałam się na publiczności. Nie mogłam pojąć, o co w tym wszystkim chodzi.
Tymczasem jako 30-latka stworzyła pani archetyp filmowej bohaterki: walecznej, odważnej, nastawionej na przetrwanie.
Kluczem do postaci Ripley była androgyniczność. Producenci chcieli, żeby z moją bohaterką mogli identyfikować się mężczyźni: żeby im imponowała, ale żeby nie była odpychająca, zbyt męska. Z kolei kobietom... wiadomo było od razu, że się im spodoba [śmiech]! Każda z nas chciałaby być Ripley w pewnych sytuacjach, prawda?
A wie pani, że gdy angażowano mnie do filmu, byłam za gruba? W zasadzie nie tyle za gruba, co za mało atletyczna. Wiadomo też było od razu, że będę musiała ściąć włosy. Podobało mi się to, bo – znowu – to było dość odległe od tego, w czym tkwiłam na co dzień.
Chciałam zapytać panią też o inny film, oglądałam go wiele razy z mamą. To „Pracująca dziewczyna” z Melanie Griffith i Harrisonem Fordem.
Uwielbiam ten tytuł! Koniec lat 80. był przełomowy pod wieloma względami. To był czas hedonizmu, szybkich karier w kręgach finansowo-bankowych, zresztą nie bez powodu – środowiska polityczne i biznesowe krzyżowały się bezkolizyjnie ze światkiem przestępczym. Pamiętam dobrze, że reżyser Mike Nichols rysował nam tło obyczajowe za każdym razem, kiedy mieliśmy wątpliwości, zresztą w scenariuszu miało to również swoje odbicie. To był już moment, kiedy cały świat zrozumiał, że HIV nie dotyczy tylko kręgów homoseksualnych, a narkotyki – wyłącznie przestępców i kryminalistów. Pracownicy nowojorskiej giełdy nocami imprezowali z bossami mafii, podział na dobro i zło się zacierał. Atmosfera końca jakiejś epoki, jakiejś ery udzieliła się i nam na planie.
Melanie Griffith gra w tym filmie pierwsze skrzypce i jest w tym świetna. Tess jest wspaniałą sekretarką, oddaną i pracowitą, ale ma apetyt na więcej. Ja wcielam się w jej szefową, apodyktyczną i fałszywą, która nie dość, że zaczyna rywalizować z Tess o tego samego mężczyznę, to jest wstrętnie niesolidarna wobec swojej pracownicy.
Ten film jako jeden z nielicznych w tamtym czasie portretował zjawisko, z jakim borykamy się do dzisiaj, czyli tzw. szklany sufit. Tess przebija ten sufit sama, choć w finale staje się jasne, że właściwie wcale nie przebija, najwyżej zostawia na nim rysy…
Szalenie cenię „Pracującą dziewczynę”. To niby prosty komediodramat, ale są w nim zawarte uniwersalne prawdy o ludziach. Pamiętam, jak Nichols pytał nas: „Co sprawia, że ty to ty? Sukces? Inni? Akceptacja innych? Awans?”. To były ważne pytania.
Ostatnio grywa pani w serii „Avatar” u Jamesa Camerona. Część czwartą zaplanowano na 2025 rok, a część piątą na rok 2027. Projekt obliczony na lata.
Kompaktowo. Ekologicznie. Teraz realizowaliśmy równocześnie część drugą i trzecią. Zaraz wchodzimy na zdjęciowy plan do dwóch kolejnych. Po co budować dwa razy taką samą scenografię? Po co szyć te same kostiumy? Tak jest efektywniej. Cameron świetnie to wymyślił.
Fabuła „Avatara” nie jest do końca znana.
I my jej nie znamy, a przynajmniej jeszcze nie wszystkie wątki. Mogę zdradzić jedynie, że zagram najprawdopodobniej nie jedną, tylko może dwie albo jeszcze więcej postaci. I kto by pomyślał, że będę miała 70 lat i znowu dam się porwać kinu akcji?!
Zdaje się, że ma pani słabość także do horrorów.
A debiutowałam w „Annie Hall” Woody’ego Allena [śmiech]!
Kogo pani tam zagrała?!
Grałam dziewczynę, którą spotyka Alvy [w tej roli Woody Allen – przyp. red.] przed kinem. To był mniej niż epizod. Postałam sobie koło reżysera i tyle. Pomyślałam nawet wtedy: „Te plany filmowe to nuda”. „Annie Hall” kręciliśmy w 1977 roku, a dwa lata później złamałam żebro na planie filmu „Obcy – ósmy pasażer »Nostromo«” [śmiech].
A gdyby zaproponowano pani udział w kolejnym „Obcym”?
Biorąc pod uwagę mój wiek, byłoby to dość bezprecedensowe. Nie wiem, co dokładnie mogliby mi teraz zaproponować producenci, chyba rolę samego Obcego [śmiech].
Nigdy nie mówię „nie”. Podchodzę dość racjonalnie do zawodowych wyzwań. Przede wszystkim sprawdzam, czy moje ciało podoła treningom. Zresztą aktorstwo jest jak sport, to zawód niemalże fizyczny. Ja należę do aktorek, które muszą się nieźle napocić, by pokazać emocje.
Pamięta pani swoje największe aktorskie wyzwanie?
Nie było chyba takiego. Jestem zadaniowcem, więc gdy mam cel, to obmyślam plan, który realizuję w możliwie najlepszy sposób. Chciałabym, aby każdy projekt był wyzwaniem. W moim wieku to nie jest już takie oczywiste, tym bardziej że ja zawsze wolałam małą rólkę w kameralnym filmie niż dużą w produkcji, która nic mnie nie obchodzi.
Sigourney Weaver, urodziła się w 1949 roku w Nowym Jorku, ale jako 12-latka wraz z rodzicami przeprowadziła się do Kalifornii. Jej ojciec był producentem telewizyjnym, mama aktorką. Nominowana do trzech Oscarów za role w filmach: „Obcy – decydujące starcie” (1986), „Pracująca dziewczyna” (1988) i „Goryle we mgle” (1988). W 1994 roku zagrała w filmie „Śmierć i dziewczyna” Romana Polańskiego.