Na scenie jestem najlepszą wersją siebie. Tworzę, grając na najgłębszych nutach mojej wrażliwości. Ale gdy odkładam mikrofon i gitarę, czeka inna wersja mnie: poszukiwaczka przygód – mówi Katie Melua. Jak zmieniła się przez ostatnie 15 lat? Czego nauczyły ją trudne momenty w życiu? I dlaczego ważna jest dla niej teraz cyfra 8?
Dziewięć milionów rowerów – tyle jeździło po Pekinie w 2005 roku, gdy twoja piosenka „Nine million bicycles” stała się wielkim, światowym hitem. Wiesz może, ile rowerów jest w Pekinie dzisiaj?
Nie mam pojęcia! Dla mnie zawsze będzie ich tam dziewięć milionów. Zresztą nie wiem nawet, czy 15 lat temu było ich tam dokładnie tyle. Przewodniczka, która nas oprowadzała po mieście, rzuciła to zdanie, a później powstała z niego piosenka.
Jeździłaś na którymś z tych rowerów?
Niestety nie, ale muszę kiedyś wrócić do Pekinu i to nadrobić. Chociaż teraz, w czasach COVID-19, kto wie, kiedy to będzie.
No właśnie, pandemia bardzo pokrzyżowała ci plany? Cały świat się zatrzymał, a twój?
Mój pędził! Początku lockdownu w ogóle nie zauważyłam, bo właśnie kończyłam nagrywać płytę, nad którą pracowałam przez ostatnie trzy lata. Siedziałam w studiu, miksując muzykę, gdy ze świata dobiegały coraz bardziej przerażające wiadomości. Cieszę się bardzo, że byłam tak zajęta, bo zaoszczędziło mi to sporo nerwów.
Musiałaś przełożyć premierę płyty?
Zaledwie o kilka tygodni, na 16 października, ale od początku planowaliśmy, że moja ósma studyjna płyta – „Album No. 8” – ukaże się na jesieni. Miałam sporo szczęścia, bo do jej nagrania zaprosiłam gruzińską orkiestrę symfoniczną i skończyliśmy nagrywać w styczniu. Chwilę później świat zaczął się zamykać.
Polecamy: Katie Melua, „Album No. 8”
Ilu muzyków liczy ta orkiestra?
Dwadzieścioro troje, plus ja i zespół, czyli razem nas jest nas na scenie 40. A raczej było, bo nie wiem, kiedy znowu będzie nam dane zagrać w takim składzie. Musiałam odwołać prawie całą trasę koncertową, koncerty w Polsce, we Francji i w Wielkiej Brytanii są niewielkim okruchem tej trasy i niezwykle się na nie cieszę. Choć do ostatniej chwili będę drżała, czy na pewno je zagramy.
Pamiętasz, co robiłaś, gdy płyta była już gotowa i w końcu – chcąc nie chcąc – musiałaś skonfrontować się z pandemią?
To był czas telefonów do rodziny w Gruzji, gdzie mieszkają moi dziadkowie. Na szczęście są otoczeni kuzynami, wujkami i ciotkami, więc wiedziałam, że są zadbani, że nikt ich nie zostawi samych w potrzebie, bo my, Gruzini, trzymamy się razem. Obawiałam się też o moją rodzinę w Wielkiej Brytanii. We wrześniu wprowadziłam się do mieszkania, w którym są moi rodzice i brat, bo po rozstaniu z mężem dom rodzinny wydał mi się najlepszym miejscem na przeczekanie trudnych chwil. Miałam z nimi mieszkać tylko przez moment, a potem zaczęła się pandemia i wywróciła wszystkie plany do góry nogami, więc dopiero teraz myślę o wyprowadzce. Cieszę się jednak, że w trudnych czasach byłam blisko najbliższych. Choć to też niosło obawy, bo mój ojciec jest lekarzem rodzinnym, pracował na pierwszej linii, więc wszyscy drżeliśmy o jego zdrowie.
Obserwowałam z daleka, jak radzi sobie Gruzja i byłam pod wrażeniem zdecydowanych działań, szybko udało się tam opanować wirusa tak, że zakażeń nie było koniec końców tak wiele. Starałam się wspierać rodaków, jak tylko mogłam. W czerwcu dałam wraz z bratem, który jest gitarzystą, koncert charytatywny, wprost z salonu, transmitowany na żywo na YouTubie. Chcieliśmy zebrać pieniądze na gruziński oddział Czerwonego Krzyża i podziękować wszystkim zaangażowanym w walkę z COVID-19, śpiewając piosenki, o które prosili moi fani w mediach społecznościowych.
Jak w czasie pandemii radziłaś sobie ze stresem?
Dużo spacerowałam i słuchałam dobrej muzyki. Zrobiłam sobie nawet specjalną playlistę. Przeczytałam też masę książek. No i uciekałam w pracę. Wcześniej sporo podróżowałam. Dużo, wręcz za dużo czasu spędzałam w samolotach i byłam rozdarta pomiędzy troską o planetę a koniecznością przemieszczania się, związaną z moją pracą. Miałam też dość radykalne podejście do zakupów. Krzywo patrzyłam na kobiety przechadzające się od jednego butiku do drugiego, a nadmierny konsumpcjonizm mnie mierził. Ale podczas pandemii sama zatęskniłam za czymś tak przecież zwykłym jak pójście na zakupy. Marzyłam też, żeby dokądś polecieć. Mam teraz więcej zrozumienia dla ludzkich słabostek.
Katie Melua (Fot. materiały prasowe/Rosie Matheson)
Gdy miałaś dziewięć lat, twoi rodzice przeprowadzili się z Gruzji do Irlandii Północnej, a trzynaście – gdy zawędrowaliście do Wielkiej Brytanii. Teraz masz podwójne obywatelstwo. Czujesz się bardziej Gruzinką czy Brytyjką?
Jestem jakimś dziwnym tworem gdzieś pomiędzy. Gruzini mówią mi, że mam wiele angielskich cech charakteru, a Anglicy, że gruzińskich…
Jakie to cechy?
W dużym uogólnieniu, jestem z angielska powściągliwa i trochę nieśmiała oraz po gruzińsku optymistyczna i często daję się ponieść emocjom. Choć nie pokazuję tego od razu – tu blokuje mnie angielski gorset. Na gruzińską modłę celebruję życie, umiem cieszyć się z drobnostek. Brytyjczycy też oczywiście doceniają uroki życia, ale pogoda zbyt często sprowadza ich na ziemię.
Takie nastawienie przydaje się, gdy w życiu pojawiają się trudności. Nie ukrywasz, że masz za sobą załamanie nerwowe wynikające z przepracowania, a o tym, że w 2011 roku spędziłaś sześć tygodni w szpitalu, można przeczytać nawet w Wikipedii.
Zaczęłam występować jako piętnastolatka, a gdy miałam dziewiętnaście lat, ukazała się moja debiutancka płyta „Call off the Search”, która – to wielkie szczęście – sprzedała się doskonale (w nakładzie 1,9 miliona egzemplarzy i była numerem jeden na wielu listach przebojów – przyp. red.). W wieku dwudziestu jeden lat po raz pierwszy zaśpiewałam „Nine million bicycles”, przebój z mojej drugiej płyty.
Mimo młodego wieku już wtedy byłaś jedną z najlepiej zarabiających brytyjskich artystek…
Moje życie w tamtym czasie było jak szaleństwo: koncerty, trasa, płyty, promocja, wszystko na pełnych obrotach. Nie zatrzymywałam się, dopóki moje ciało mnie do tego nie zmusiło, i to w bardzo brutalny sposób. Nagle poczułam się jak w jakimś apokaliptycznym filmie, nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Dziś, gdy patrzę na to z dziesięcioletniej już perspektywy, myślę, że dobrze się stało. Zatraciłam się, miałam wrażenie, że świat się kręci wokół mnie. To załamanie było przebudzeniem.
Czego się o sobie nauczyłaś?
Że nie jestem niezwyciężona. Że ignorować znaki, jakie daje organizm, można tylko do pewnego momentu. Dziś staram się też żyć bliżej natury, na co wcześniej nie znajdowałam czasu. Bo właśnie bliskość z naturą i z osobami, które kocham, pozwala mi utrzymać równowagę. Pułapka polega na tym, że uwielbiam moją pracę, bycie w trasie, nagrywanie płyt – czerpię z tego masę radości. Łatwo mi się zapędzić, stracić równowagę, dać się ponieść. Ale teraz słucham swojego ciała, bo wystarczająco mocno pokazało mi, co się dzieje, gdy tego nie robię. I uważam, że to wielkie błogosławieństwo, że nadal mogę tworzyć muzykę.
Gdy słucham twojego głosu i patrzę na ciebie w teledyskach, wydajesz się niezwykle wrażliwą, delikatną i kruchą osobą. Tymczasem znalazłam informację, że uprawiasz masę sportów ekstremalnych i miałaś w życiu czas, gdy sama siebie nazywałaś „uzależnioną od adrenaliny”. Jak łączysz te sprzeczności?
Bob Dylan trafnie o tym śpiewa w piosence „I Contain Multitudes” w najnowszym albumie „Rough and Rowdy Ways”. Właściwie mogłabym ją zacytować w odpowiedzi: „I'm a man of contradictions, I'm a man of many moods I contain multitudes”. Sprzeczności są w każdym z nas, to tylko iluzja, że mamy jedną osobowość. Wielu z nas ma więcej niż jedną twarz. Na scenie jestem najlepszą wersją siebie, tworzę muzykę, grając na najgłębszych nutach mojej wrażliwości. Ale gdy odkładam mikrofon i gitarę, czeka inna wersja mnie: poszukiwaczka przygód.
To poszukiwanie przygód zaprowadziło cię między innymi w głębiny. Ustanowiłaś rekord Guinnessa, grając najgłębszy podwodny koncert, na platformie wiertniczej u wybrzeży Norwegii, 303 metry pod poziomem Morza Północnego.
To było wielkie przedsięwzięcie. Musiałam przejść szkolenie z pływania w ogromnym kombinezonie ochronnym oraz z ewakuacji z rozbitego helikoptera, którą ćwiczyliśmy w basenie. Sama platforma wyglądała jak statek kosmiczny: wszędzie sterczały jakieś rury, tu coś syczało, tam dzwoniło albo świeciło. Ale nie było klaustrofobicznie, przestrzeń była gigantyczna, tyle że bez okien. Sam koncert zapamiętam do końca życia, nie tylko ze względu na niezwykłe okoliczności, ale i wspaniałą akustykę. No i nasi słuchacze mieli na sobie pomarańczowe kombinezony z odblaskami i kaski na głowach (śmiech). Ale najtrudniejszy był sam zjazd windą w dół, 303 metry pod powierzchnię morza. Trwało to 10 minut…
W ciemnościach?
Na szczęście nie. To była przemysłowa winda, metalowa klatka, która podskakiwała przy ruszaniu i za pierwszym razem byłam pewna, że spadniemy. Poza tym pomiędzy jej brzegiem a progiem była niewielka przerwa. Przed wejściem do windy spojrzałam pod nogi i zobaczyłam przerażającą otchłań. Zjeżdżaliśmy w nią powoli, a ja starałam się skupić na koncercie, żeby tylko nie spanikować.
Dziewięć milionów to nadal twoja szczęśliwa liczba?
Teraz obstawiam ósemkę. Nazwałam tak mój album, po prostu ósmy w kolejności, zanim dowiedziałam się, że osiem w chińskiej numerologii uważane jest za wyjątkowo szczęśliwą cyfrę. Teraz ta nazwa podoba mi się jeszcze bardziej.
Katie Melua, brytyjska artystka urodzona w Gruzji. We wrześniu skończyła 36 lat, a ponieważ karierę zaczynała w wieku lat 15, na koncie ma już ponad 11 milionów sprzedanych płyt i ponad 50 platynowych. 16 października ukaże się jej najnowszy, ósmy studyjny album: „Album No. 8”.