Viggo Mortensen nosił się z tym zamiarem od dawna. Teraz wreszcie debiutuje jako reżyser. Przy okazji mocno się odsłania, wracając w swoim filmie „Jeszcze jest czas” do wspomnień z dzieciństwa, ale też opowiadając o relacji dorosłego syna z ojcem i o godzeniu się z przeszłością.
Długo kazał pan czekać na swój reżyserski debiut.
Sam w siebie zaczynałem już wątpić. Ale też nie chciałem niczego przyspieszać, pewne historie musiały we mnie dojrzeć.
„Jeszcze jest czas” to autobiografia?
Nie, ale dotyczy mnie i mojej rodziny w znacznym stopniu. Moi rodzice rozstali się, kiedy miałem 10 lat. To był dziwny czas. Wchodziłem w wiek nastoletni, co niosło ze sobą wiele zmian, a tu jeszcze doszła transformacja rodziny. W filmie sporo jest moich własnych obserwacji. Starałem się oddać pewne trudne do uchwycenia napięcia, które towarzyszą kobiecie i mężczyźnie w tym szczególnym momencie. Posiadanie dzieci to zawsze jest próba dla związku. Założenie rodziny to test na odpowiedzialność. Nie każdy go zdaje. Ciężar odpowiedzialności doskwiera nam najmocniej właśnie w momencie rozstania. Jak nie skrzywdzić bliskich? Czy można utrzymać jakąś formę relacji? Szacunku? Mam strzępki wspomnień, zapachy łączą się z kolorami, echa rozmów uruchamiają się w mojej głowie nagle i bez kontekstu. Od dawna chciałem coś z tym zrobić, uporządkować swoje emocje i to, co jeszcze pamiętam. Zrealizowałem rodzinny dramat, mam nadzieję uniwersalny i wiarygodny. W szerszym wymiarze rzecz dotyczy rozpadu pewnych wartości czy wręcz świata, który składa się na portret dzieciństwa każdego z nas. Na pewnym etapie życia zdajesz sobie sprawę z tego, że pochodzisz z wymiaru, który już nie istnieje. Nie ma tej rzeczywistości, znajomej, bezpiecznej, bo wszystko ulega dekonstrukcji: ludzie, miejsca, emocje. I o tym jest ten film. Na pewno nie zrobiłem go po to, żeby rozliczyć się z bliskimi.
Viggo Mortensen z Lance'em Jenriksenem w filmie „Jeszcze jest czas” (Fot. M2Films)
To raczej opowieść o wybaczaniu.
Istotnie. Grany przeze mnie bohater John Peterson chce się zaopiekować swoim ojcem [w tej roli 80-letni Lance Henriksen, znany choćby z kultowej serii „Obcy” – przyp. red.]. Willis staje się niedołężny, ma problemy z pamięcią, więc John zabiera go do siebie. Problem w tym, że nestor rodziny jest konserwatystą, a trafia do domu, w którym para gejów wychowuje adoptowaną córkę.
Różnice światopoglądowe to jedno. Tymczasem twój bohater musi mieć anielską cierpliwość do człowieka, który w przeszłości bywał nieobliczalny, agresywny, okrutny.
Filmowy Willis nie dość, że nie był dobrym ojcem, on najprawdopodobniej nie był dobrym człowiekiem. I co? Nic. John musi się z tym zmierzyć. Musi podjąć decyzję, czy chce pomagać człowiekowi o odmiennych od jego moralności i poglądach, który przy okazji skrzywdził jego matkę oraz siostrę i który, tak się składa, jest jego ojcem. Czy to czyni go współodpowiedzialnym za los niedołężnego, przerażonego i wściekłego człowieka?
Widz cały czas zastanawia się, jak można pogodzić się z tak złymi doświadczeniami, jak można coś takiego wybaczyć. Czy to w ogóle możliwe?
Nie zawsze się to udaje. Ale też gorycz czy rozpamiętywanie ran nie przynoszą ukojenia. Świadomość i zgoda na to, że nie jesteśmy w stanie nikogo zmienić, może przynieść ukojenie. Nie sama naprawa, ale właśnie zgoda na brak porozumienia bywa uwalniająca. Trzeba pozwolić ludziom odchodzić na ich własnych warunkach. Filmowy Willis wie, że popełniał w przeszłości błędy, ale nie zamierza za nie przepraszać. Jest wściekły, bo starość... No, starość nie jest dla mięczaków.
Ten starszy człowiek, jakkolwiek złośliwy i wściekły, wydaje się już kimś innym niż wszechmocny ojciec z dziecięcych wspomnień. Kimś nieszkodliwym, wymagającym opieki.
Znam wiele osób, które muszą się opiekować swoimi rodzicami. Niektórzy mają poczucie krzywdy, inni robią to z empatią i oddaniem. Ale równie często widzę fatalny stosunek młodych do starszych: traktują ich protekcjonalnie, lekceważą ich autonomię czy resztki wolności osobistej. Próbują zmieniać na siłę rodziców albo oczekują wdzięczności za okazaną pomoc. Ludzie pozostają ludźmi, do końca. To Oscar Wilde powiedział: „Nie jest problemem to, że się starzejemy. Problemem jest fakt, że pozostajemy młodzi”. Myślę, że dotknął istoty rzeczy. Pamiętajmy, że rodzice to ludzie, którzy mieli życie przed tym, zanim pojawiły się na świecie ich dzieci. I że gdy odchodzą wszyscy, z którymi łączy cię doświadczenie pokoleniowe, wspólne przeżycia i jakiś kulturowy budulec – twoje życie staje się naprawdę nieznośne.
Niejeden rodzic powinien obejrzeć „Jeszcze jest czas” jako film instruktażowy, czego unikać, wychowując dzieci. Mimo to uważam, że złożył pan hołd swojej przeszłości. Z czułością potraktował pan temat relacji między ojcem a dorosłym synem.
Przede wszystkim warto pamiętać, że dzieci pojawiają się w naszym życiu na chwilę. Nie mamy tej świadomości, gdy je wychowujemy na bardzo wczesnym etapie ich życia. Zresztą ludzie często dają się złapać w taką pułapkę myślenia, że pewne rzeczy są im dane raz na zawsze. Nic takiego, każdego dnia trzeba walczyć o to, co się kocha, kim się jest, jak chce się żyć.
Pan tak robi?
Chciałbym! Mądrzę się tu, ale w młodości przez wiele lat po prostu dryfowałem bez celu. Wiele zawdzięczam przypadkowi. Jako młody, bezczelny i naiwny gówniarz pozwalałem, żeby rzeczy po prostu się działy. Miałem szczęście. Dużo szczęścia.
Viggo Mortensen na planie filmu „Jeszcze jest czas” (Fot. M2Films)
Przypomniał mi się rok 2008. Jedliśmy z kolegą zapiekanki na dworcu Łódź Fabryczna. Głęboka noc, jedyna czynna buda z naprawdę podłym żarciem. Festiwal Camerimage trwał w najlepsze, musieliśmy się posilić i ruszaliśmy dalej w miasto. I nagle kumpel łapie mnie za ramię i szepcze: „Patrz, Aragorn!”.
[śmiech] Do Polski przyleciałem o dość późnej porze, wylądowałem chyba w Warszawie, dojechaliśmy do Łodzi około drugiej w nocy. Byliśmy jeszcze w trasie, kiedy ktoś do nas zadzwonił i uprzedził, że hotelowa restauracja jest już zamknięta. Poprosiłem kierowcę, żeby zawiózł mnie gdzieś, gdzie jeszcze o tej porze będę mógł coś zjeść. Rzucił tylko, że nie będzie to nic wykwintnego. Pokiwałem głową i parę minut później jadłem te bułki na dworcu. Ktoś mi coś zamówił, ktoś za mnie zapłacił...
Chciałam zapewnić, że zapiekanki z pieczarkami nie są kwintesencją polskiej tradycji kulinarnej, mamy też inne specjały.
A ja tamto zdarzenie wspominam bardzo dobrze. Dużo lepiej niż proszoną, formalną kolację w bardzo eleganckiej, ale nadętej restauracji, w której wszystko smakowało tak jak wszędzie indziej, w rozsianych po świecie identycznych miejscach tego typu. Właśnie w takich sytuacjach poznaje się kraj i jego mieszkańców. Żarcie rzeczywiście nie było wykwintne, ale nie w tym rzecz. Ujęła mnie prostota, serdeczność. To, że nikt nie dał mi zapłacić wtedy za siebie. Potraktowano mnie jak swojego.
To nie była pana pierwsza wizyta w Polsce. W 1994 roku zagrał pan w „Ewangelii według Harry’ego” Lecha Majewskiego.
To nie była pierwsza wizyta, ale pierwsze w życiu zapiekanki [śmiech]. Rzeczywiście odwiedzałem już wcześniej Polskę, zawodowo i prywatnie. Grając u Lecha, mieszkałem w wyjątkowym miejscu, na wydmach na terenie Słowińskiego Parku Narodowego. Zresztą plany Lecha Majewskiego zawsze są specyficzne, mają swój rytm, porządek. Lech jest artystą, więc wszystko, co robi, naznaczone jest jego specyficznym, autorskim odbiorem świata. Pamiętam, że czułem się wolny, mieszkając wtedy na tych wydmach.
A to prawda, że zabrał pan syna w podróż po Polsce? Że wsiedliście w pociąg i jechaliście gdzie oczy poniosą?
Mamy, czy może raczej mieliśmy, nasze męskie wyprawy. Zdarza mi się łączyć prywatne wycieczki z przygotowaniami do pracy. Na przykład przed wejściem na plan filmu „Niebezpieczna metoda” pojechałem na kilka tygodni do Wiednia. Chciałem zobaczyć i poznać ukochane przez mojego bohatera, Zygmunta Freuda, miasto. Po jakimś czasie dołączył do mnie syn. Z kolei przed realizacją filmu „Wschodnie obietnice” podróż do Rosji wydała mi się kluczowa. Najpierw odwiedziłem Moskwę i Petersburg, na moment zatrzymałem się w wiosce na Syberii. Potem wróciłem do Petersburga i tam też dołączył do mnie Henry. Zawsze miałem w sobie wielki głód odkrywania tego, co nieznane. I chciałem to zaszczepić swojemu dziecku. Nie wiem, na ile mi się to udało, ale mam poczucie, że żaden system edukacyjny nie rozbudzi w takim stopniu w młodym człowieku głodu wiedzy – nic nie może się równać z podróżami i doświadczaniem świata.
Pan do 11. roku życia mieszkał z rodzicami i dwoma braćmi między innymi w Argentynie. Po rozwodzie rodziców wróciliście z matką do Ameryki. Te przeprowadzki, życiowe zmiany pana w jakiś sposób ukształtowały?
Zawsze czułem, że mógłbym żyć wszędzie, o ile poczuję potrzebę stworzenia domu. Długo nie byłem na to gotowy. To też kwestia rytuałów, chęci odbywania drogi powrotnej w jedno miejsce albo w kilka, ale sprawdzonych. No, a potem masz dzieci i chcesz mieć je blisko przy sobie, bo po pierwsze, chcesz móc patrzeć, jak dorastają, w jakich ludzi się przeistaczają; po drugie, pragniesz dla nich tego, co najlepsze. I wierzysz, że możesz im to dać. A przy tym niejako zabezpieczyć ich przyszłość; nawet nie w sensie materialnym, chodzi o to, żeby wpoić im pewne zasady i wartości. To najlepszy kapitał na przyszłość. Ale przychodzi taki moment, kiedy widzisz, że drogi twoje i twojego dziecka po prostu się rozchodzą. I to dość szybko... Dziecko ma już swoje rytuały, „swoich ludzi”, z dnia na dzień przestajesz być kompanem pierwszego wyboru. Dobrze jest mieć wtedy coś w zanadrzu. Dobrze jest nie stracić siebie nigdy z oczu.
Co ma pan na myśli?
Nie chodzi o jakiś awaryjny plan, ale plan w ogóle. Trzeba mieć pasję, coś, co cię będzie nakręcać do życia, do odkrywania świata, do bycia ciekawym, autentycznym rodzicem. Oczywiście także zaangażowanym w dziecko, ale też w wymianę doświadczeń i potrzeb. Coś dajesz, ale i coś otrzymujesz w zamian. Prawdę mówiąc, wiele otrzymujesz. Gdy mój syn był mały, nie wyobrażałem sobie, że wyjadę na 15 miesięcy realizować „Władcę pierścieni” w Nowej Zelandii. Nie widzieć dziecka przez ponad rok? Nie brałem pod uwagę takiej możliwości. Henry przyjeżdżał do mnie, ja latałem między kontynentami. To była przygoda, inna dla każdej ze stron, ale frajda też, przeogromna. Nie robiłem tego tylko dla syna, robiłem to także dla siebie. Każdy świadomy rodzic to przyzna. Dziś mogę wspomnieć kilka ważnych, określających naszą relację doświadczeń. Obaj wspólnie, ja pewnie na nowo, poznaliśmy znaczenie takich słów, jak: „odwaga”, „lojalność” czy „strach”. Nikt mi tego nie odbierze. I żaden film nie jest mi w stanie zaoferować takich przeżyć.
Cały czas coś pana ciągnie do Europy, wraca pan tu.
Nie tyle wracam, co osiadłem tu na stałe. Mój ojciec pochodzi z Danii, gdzie mieszkałem przez jakiś czas, będąc dzieckiem. To w Europie zawsze czułem się na miejscu. Tęsknię za Ameryką, za pewnymi jej aspektami, ale niepokoi mnie kierunek obrany przez amerykańskich polityków. Nie chcę być tego częścią.
Na ile ktoś, kto kocha kino i bierze udział w różnych projektach, o dużym i małym budżecie, a przy tym jednak stroni od ludzi, znosi obecność tak wielu osób na planie?
Na ogół ten gwar, cała ta produkcyjna maszyneria mnie uwierają. Nie mam w zwyczaju bratać się z każdym na planie, ale nie dlatego, że uważam się za kogoś lepszego, po prostu bycie duszą towarzystwa nie jest moją mocną stroną. Preferuję kameralne projekty, także ze względu na spokój. Wszystkiego na tych planach jest mniej, i to dobrze. W gruncie rzeczy chodzi przecież o kino, a przynajmniej mnie o nie chodzi. Są producenci, którym zależy na pieniądzach, i są w stanie, niejako przy okazji, zrealizować dobry film. Z nimi też trzeba umieć się dogadać, co nie znaczy, że musimy razem spędzać czas po godzinach.
Viggo Mortensen, rocznik 1958. Trzykrotnie nominowany do Oscara, ostatnio za rolę w filmie „Green Book”. Międzynarodowy rozgłos przyniosła mu rola Aragorna w ekranizacji „Władcy pierścieni”. Mówi biegle kilkoma językami, zarządza wydawnictwem Perceval Press. Mieszka w Madrycie, jego syn Henry ma 32 lata.