„Piękność. silna technicznie ze słodkim liryzmem”, „Eteryczna, o nienagannej technice”, „Gwiazda i mistrzyni” – piszą o niej recenzenci. Yuka Ebihara, pierwsza tancerka Polskiego Baletu Narodowego. Japonka w Warszawie. Europejka, która tańczyć uczyła się najpierw w Chinach. Jakie znaczenie mają w jej życiu granice? Te na mapie i te metaforyczne.
Teatr Wielki – Opera Narodowa ma jedną z największych scen operowo-baletowych na świecie (mówi się, że z kulisami pomieściłaby cały gmach mediolańskiej La Scali), ale też imponujące zaplecze. Z pracowniami, między innymi krawiecką, szewską, stolarnią czy malarnią, gigantycznymi magazynami, salami ćwiczeń, biurami i garderobami – przypomina labirynt. Odnaleźć się tutaj to wyzwanie, bywa, że i dla pracowników. Jakiś czas szukamy się więc z Yuką nawzajem, a jednocześnie – pustej garderoby nr 175, gdzie możemy spokojnie porozmawiać. Choć i tak naokoło jest wyjątkowo spokojnie. Korytarzami przemykają pojedyncze osoby w maseczkach. Gdyby nie odgłosy prób operowych i fragmenty rozmów, teatralne zaplecze można by uznać za wyludnione. Przez obostrzenia związane z COVID-19, zmieniło się zresztą nie tylko to. Codzienne próby baletu skrócono, nie trwają już od rana do 18. Dzięki temu Yuka Ebihara może wyrwać z grafiku kilka godzin na spotkanie.
Rozpoczęła swój dziesiąty sezon w Polskim Balecie Narodowym. Od ośmiu jest pierwszą solistką. To zazwyczaj sam szczyt baletowej hierarchii, ale w styczniu tego roku oficjalnie ogłoszono, że Yuce Ebiharze nadano rangę pierwszej tancerki. To synonim primabaleriny. Tego dożywotniego tytułu nie przyznawano u nas od dawna, ostatnim razem w Teatrze Wielkim dwie dekady temu. Yuka ma też na koncie między innymi Srebrny Medal „Zasłużona Kulturze Gloria Artis”, dwukrotnie została laureatką Nagrody im. Jana Kiepury dla najlepszej tancerki klasycznej w naszym kraju.
W Warszawie mieszka od ponad dziewięciu lat. Ma tu mieszkanie, pracę, grupę przyjaciół, studio, do którego jeździ ćwiczyć. Tutaj się zakochała i wzięła ślub. Często słyszy pytania, na ile czuje się Japonką, a na ile Europejką, Polką, warszawianką. Gdzie jest jej miejsce? Czy czuje się tu jak w domu? Przyznaje, że tylko na ostatnie z tych pytań ma prostą odpowiedź.
Yuka: – Coraz wyraźniej czuję, szczególnie od kiedy jestem w stałym związku, że udało nam się z mężem stworzyć tutaj dom.
Co do reszty, tu odpowiedzi są o tyle trudne, że niemal całe dotychczasowe życie Yuki Ebihary to – bardziej niż szukanie sobie miejsca – raczej nieustanna droga i przekraczanie granic. Metaforycznie, ale też zupełnie dosłownie.
Miała pięć lat, kiedy zobaczyła pierwszy w życiu balet. Dziecięcy spektakl, w którym występowała jej kuzynka. Trudno powiedzieć, co tak zachwyciło pięcioletnią Yukę. Sama śmieje się, że mogło równie dobrze chodzić o tiulowe spódniczki, jak o prezent, który kuzynka dostała po występie. A jednak kiedy Yuka mówi mamie, że też chce chodzić na balet, wydaje się na tyle zdecydowana, że mama rozmawia na ten temat z ojcem. Tyle że to nie czas na takie decyzje. Rodzina Ebiharów się wyprowadza, pracującego w branży ubezpieczeniowej ojca Yuki firma wysyła do swojej filii w Pekinie.
Tokio i Pekin, dwa miasta kolosy, mocno się od siebie różniące. Yuka w Japonii chodziłaby do szkoły pieszo w tłumie innych pierwszaków, dźwigających na plecach charakterystyczne japońskie „pudełkowe” tornistry z klapką. W Pekinie rodzice wszędzie podwożą ją autem, a jednak życie płynie tam jakoś wolniej. Mieszkają w dzielnicy dla obcokrajowców, Yuka jest uczennicą szkoły japońskiej, do której – oprócz dzieci pracowników na kontraktach – chodzą chińskie dzieciaki z zamożnych domów. Na miejscu wśród dodatkowych zajęć jest balet. Nauczycielka, Chinka, dostrzega coś w Yuce, zaprasza więc dziewczynkę do prowadzonej przez siebie bardziej zaawansowanej szkółki baletowej. To moment, w którym balet staje się dla niej bardzo ważny. Do tego stopnia, że kiedy nadchodzi czas powrotu do Tokio, dziesięcioletnia wtedy Yuka zastanawia się, jakby to zrobić, żeby jednak zostać w Pekinie i dalej tam tańczyć. Nie udaje się, znalezienie dla niej opiekuna prawnego okazuje się zbyt skomplikowane.
W Japonii zajęcia baletowe są drogie i postrzegane jako prestiżowe, ale najczęściej traktowane jednak jak hobby, a nie wstęp do profesjonalnej kariery. Yuka widzi, że w Chinach większą wagę przykładano do podstaw, precyzji ruchu. Jest ambitna, bierze udział w różnych konkursach, a jednocześnie pilnie uczy się do słynących z surowości japońskich egzaminów i zostaje przyjęta do jednego z lepszych tokijskich ogólniaków. Wieczorami dojeżdża na balet. Półtorej godziny w jedną stronę, kilka przesiadek. Do domu wraca koło 23, a i tak wie, że to za mało. W Europie dziewczyny w jej wieku zaczynają już kariery w zespołach, a ona właśnie zdaje na uniwersytet. Obiecała rodzicom, że w ten sposób zabezpieczy sobie przyszłość. Traktuje obietnicę poważnie, ale dociera do niej, że musi wybrać. Decydującą rozmowę z ojcem pamięta jak przez mgłę. Jakich argumentów użyła, przekonując, że chce jechać za granicę, skończyć profesjonalną szkołę baletową i potrzebuje finansowego wsparcia?
W Goh Ballet Academy w Vancouver przyjmowano także trochę starsze dziewczyny. Dzisiaj Yuka potrafi się śmiać z tego, że została „studentką ostatniej szansy”, ale wtedy, jak wspomina, „każda lekcja, próba, przesłuchanie były sprawą życia lub śmierci”. Miała poczucie, że postawiła wszystko na jedną kartę, choć sama woli metaforę stromych schodów.
Yuka: – Wspinałam się na kolejne stopnie przekonana, że każde zawahanie, każde spojrzenie wstecz oznaczałoby, że się zachwieję i z tych schodów spadnę.
W wieku 18 lat na dobre opuszcza Japonię. Po kanadyjskiej akademii, na której imponująco szybko nadrabia zaległości, będzie tańczyła między innymi w zespołach baletowych w Stanach, Norwegii, Wielkiej Brytanii, Francji. Ale po drodze, jeszcze w Vancouver, obejrzy (a ogląda w tamtym czasie na kanale YouTube wszystkie nagrania baletowe) spektakl „Dama kameliowa”. Zrobi na niej duże wrażenie. Oparty na wątkach z powieści Aleksandra Dumasa (syna) melodramat ukazujący miłość XIX-wiecznej kurtyzany i arystokraty to historia niemal filmowa, do muzyki Fryderyka Chopina. Libretto i reżyseria: guru współczesnego baletu John Neumeier. Yuce przemknie przez głowę myśl, że byłoby wspaniale zatańczyć w „Damie…”. Problem w tym, że teatrom rzadko udaje się zdobyć prawa do spektaklu. Taka rola to jak wygrana na loterii, Yuka musiałaby się znaleźć w odpowiednim miejscu i czasie. Nie może wtedy wiedzieć, że tym miejscem będzie Warszawa i Teatr Wielki – Opera Narodowa.
Na nasze spotkanie wzięła torbę z pointami i najpotrzebniejszymi akcesoriami. Niezbędnik tancerki baletowej: igły i nici, żeby przeszywać troczki, nożyczki, bandaże, sprej, którym pryska się podeszwy, żeby się nie ślizgały. Są tu także nożyk tapicerski i tubka kleju. Klej Yuka wlewa do środka postawionej na sztorc pointy, usztywniając jeszcze bardziej i tak twardy czubek (czyli tak zwany „boks”). Nożykiem przycina i „kaleczy” skórzane podeszwy. Pointy dostarcza tancerkom teatr. Są ręcznie szyte w Anglii, kilkadziesiąt funtów za parę. Wybierasz sobie model, ale żeby naprawdę dostosować pointę do unikalnego kształtu stopy, niezbędne są wyżej wymienione zabiegi. Tak spreparowana para czasem starczy na kilka prób, czasem tylko na jeden spektakl.
Yuka zapamiętała, z jakim przejęciem kupowała z mamą pierwsze w życiu pointy, ale dnia, w którym pierwszy raz stanęła na czubkach palców, już nie. Nie przypomina sobie tamtej ekscytacji. Ani bólu. Wiele tancerek twierdzi, że bez niego nie ma baletu, że towarzyszy im cały czas, ale Yuka się z tym nie zgadza. O bólu szybko przestaje się myśleć i go zauważać. O „normalnym” bólu intensywnie pracującego lub dochodzącego do siebie po wysiłku ciała. Zna swój organizm świetnie, od razu wie, kiedy coś jest z nim nie tak. Ale ma też z własnym ciałem niewyrównane rachunki. Patrząc na nią, trudno w to uwierzyć, ale jako młodziutka baletnica miała na punkcie swojej sylwetki ogromne kompleksy. Przyglądała się, jak sama mówi, idealnie zbudowanym koleżankom z Europy czy ze Stanów i różnice w budowie uznawała za swoją wielką słabość. Aż doszła do wniosku, że musi te ograniczenia jakoś obejść, włożyć dwa razy więcej wysiłku, żeby osiągnąć to, co sobie założyła.
Jej pracowitość jest legendarna, potwierdza ją każdy, kto zetknął się z Ebiharą zawodowo. Wrażenie jest tym większe, że choć ma opinię fighterki, sprawia jednocześnie wrażenie niezwykle kruchej i nieśmiałej.
Spytana o to, jakie jest źródło jej siły, długo się zastanawia: –
Wydaje mi się, że buduję swoją motywację, czując ciągły niedosyt. Że gdybym raz pomyślała, że to już to, że się udało, właśnie o to mi chodziło, to tę motywację bym straciła. To mi się kojarzy z odpuszczaniem.
Ciało jest jej sojusznikiem. Nigdy jej dotąd poważniej nie zawiodło. Od dziesięciu sezonów nie miała żadnej kontuzji, zastępstwa na żadnym spektaklu. To rzadko spotykane w tym środowisku osiągnięcie. Co nie zmienia faktu, że niektóre z dawnych kompleksów zostały. Yuka: – Szczególnie na punkcie nóg. Na szczęście z wiekiem myślenie się zmienia, do wielu spraw podchodzę już inaczej, z większym spokojem.
Nie bez znaczenia są także zmiany, jakie zaszły w samym balecie. Czy raczej zachodzą, choć według wielu komentatorów – nadal zbyt wolno.
Taniec klasyczny, czyli w dużym uproszczeniu taki, do którego tancerkom niezbędne są pointy, to technika, która narodziła się w XIX-wiecznej Europie. Wtedy powstawał również baletowy kanon – z „Dziadkiem do orzechów” czy „Jeziorem łabędzim” na czele – kategorie estetyczne i założenia, które przetrwały przez kolejny wiek. Jeszcze nie tak dawno powszechnie rozważano kwestię, czy corps de ballet, czyli zespół baletowy, nie powinni tworzyć wyłącznie białe tancerki i tancerze. To samo dotyczyło solistów. Dziś takie rozważania, choć scena baletowa nie jest od nich zupełnie wolna, odchodzą do lamusa.
Twarzami swoistej rewolucji są wspinające się po kolejnych szczeblach baletowej hierarchii Afroamerykanki, ale też Latynoski i Azjatki tańczące w Stanach. Ich historie stały się symbolem walki o balet wolny od uprzedzeń. Rewolucyjna fala rozlała się również po Europie, otwierając drzwi tak utalentowanym tancerkom jak Ebihara.
Do Polski Yuka trafiła w 2011 roku. Krótko przed tym pracę w Teatrze Wielkim rozpoczął Krzysztof Pastor. Po latach kariery za granicą słynny choreograf zgodził się wrócić do kraju i stworzyć tu zespół samodzielny artystycznie, na światowym poziomie. Pastor jest twórcą działającego od 2009 roku Polskiego Baletu Narodowego, do którego pozyskuje tancerzy z całego świata.
Kiedy Yuka dowiaduje się o przesłuchaniu w Warszawie, jest solistką w Zagrzebiu. To jeszcze czasy, kiedy na ponad 80 tancerzy w zespole PBN tylko kilka osób to cudzoziemcy. Podpisuje umowę i przenosi się do Polski. Nie zna języka, miasta, nikogo tu na miejscu. Czuje się obco. A potem krok po kroku odnajduje dla siebie ulubione miejsca, przyjaciół, w tym także Japończyków, których poznała dzięki temu, że przyszli na balet, a potem zaczepili ją na ulicy. Oswaja nawet język polski, choć nadal woli go słuchać i mówić po angielsku.
Z Carlosem są małżeństwem od trzech lat. On także jest tancerzem, solistą, choć bardzo rzadko zdarza się, żeby tańczyli ze sobą w duecie. Ślub wzięli w Polsce. Był plan, że pójdą podpisać papiery w dżinsach. W Japonii to możliwe, ale u nas nie da się ominąć ceremonii w urzędzie stanu cywilnego. Poza tym rodzice zapowiedzieli, że przylecą – z Tokio i z hiszpańskiego San Sebastian, skąd pochodzi Carlos. Yuka poprosiła Martę Fiedler, solistkę PBN, która projektuje także baletowe kostiumy, żeby coś dla niej na szybko wymyśliła. Panie z działu kostiumów w teatrze zaoferowały się, że sukienkę uszyją. Ale naprawdę ciekawie zrobiło się, jak rodzice państwa młodych dotarli do Polski. Wspólne rozmowy wyglądały tak, że kiedy ktoś coś powiedział, zaczynał się łańcuszek: z japońskiego Yuka przekładała na angielski, a Carlos na hiszpański, a potem z powrotem: z hiszpańskiego na angielski, z angielskiego na japoński.
Mają z Carlosem też zdjęcie w tradycyjnych ślubnych strojach japońskich. On w czarnym, ona w białym kimonie i wysokim czepcu. Tak para młoda idzie do świątyni – sintoistycznego chramu, żeby wziąć ślub. Ale można też tylko wypożyczyć stroje i zapozować do pamiątkowego zdjęcia, tak jak to zrobili Yuka i Carlos, kiedy byli razem w Tokio.
Raz w roku widzi rodzinę, leci na dwa, trzy tygodnie. Odwiedza przy okazji znajomych i teatry, ale na miejscu czuje się bardziej jak turystka. Nie zna dobrze miasta, mapa tokijskiego metra ją przytłacza, tyle kierunków i połączeń. Ma poczucie, że wszystko dzieje się za szybko, wszystkiego jest za dużo. Woli żyć w Europie, myśli o sobie jak o Europejce, a jednocześnie ma w sobie wiele, jak podkreśla z dumą, z ducha japońskiego. Cechy, nawyki, reakcje. Istotne i błahe, bardziej lub mniej świadome.
Na pytanie, czy jeśli sytuacja by tego wymagała, weszłaby do jakiegokolwiek mieszkania, nie zdejmując butów, Yuka natychmiast odpowiada, że nie, absolutnie (zwyczaj zdejmowania butów przed progiem jest w Japonii silnie zakorzeniony). Nie może patrzeć, kiedy ktoś nad talerzem bawi się pałeczkami, wskazuje nimi na kogoś albo wbija je w jedzenie (to jeden z większych nietaktów, jeśli chodzi o maniery przy japońskim stole). W szafie w warszawskim mieszkaniu wisi eleganckie, bardzo cenne kimono, które kupiła jej mama. Yuka wkłada je na specjalne okazje, zaglądając do notatek z instrukcją, jak zakładać poszczególne warstwy i jak wiązać jedwabny pas obi.
I jeszcze imię, Yuka. Zgodnie z popularnym w Japonii zwyczajem rodzice wybierali je z pomocą doradcy, żeby przyniosło ich córce szczęście. Chodzi o odpowiedni dobór znaków (ideogramów). Ważne jest ich znaczenie – yu oznacza przyczynę, ka piękno, dobro, talent. Ale równie ważne jest, ile (niektóre liczby są szczęśliwe, inne nie) ruchów pędzla wymaga ich zapisanie.
Pięć miesięcy przerwy. Wiadomość o lockdownie zastała Polski Balet Narodowy w marcu tuż przed premierą „Korsarza”. Wrócili z przerwy na lunch i mieli się rozgrzewać, a dowiedzieli się, że wszyscy mają się rozejść do domów. Najpierw szok, potem kilka przyjemniejszych dni na relaks i w końcu z całą siłą dociera do ciebie powaga sytuacji. Mieli w mieszkaniu specjalną wykładzinę do prób, Yuka jeździła do swojego studia z lustrami i drążkiem. Ale to nie to samo co przestrzeń sal baletowych, nie da się w ten sposób utrzymać idealnej formy. Przed czarnymi myślami ratowała ją mała codzienna rutyna. Taniec i pilates (papiery na licencjonowaną trenerkę zrobiła jeszcze w Kanadzie, wciąż organizuje zajęcia pilatesu, w czasie pandemii online). Ale jeszcze coś.
Yuka zachowała gruby plik kartek – list, który przyniesiono jej kiedyś po spektaklu do garderoby. Anonimowy, wiadomo tylko, że napisała go kobieta. Autorka przyznaje, że kiedy dowiedziała się, że Ebihara została pierwszą solistką, nie była zachwycona, a teraz po latach chciała jej za wszystko podziękować i napisać, jak bardzo się myliła. Yuka przypomina sobie treść tego listu i inne wiadomości od widzów, kiedy ma gorsze momenty. Takie, których w życiu tancerek nie brakuje, ale też tak wyjątkowe jak czas lockdownu. Bo skoro są ludzie, których do siebie przekonała, w których wzbudziła emocje, nawet jeśli to byłaby jedna osoba, a same emocje trwałyby chwilę – to i tak cały jej wysiłek się opłacił. Teraz może się już dziać, co chce.
Zawieszona wiosną premiera „Korsarza” została przeniesiona na wrzesień i z powodzeniem otworzyła w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej nowy sezon. Ale teraz pandemia znowu przybrała na sile, według nowych zasad na widowni może być zapełnionych już tylko 25 proc. miejsc, ryzyko zarażeń w zespole jeszcze wzrosło. Sytuacja jest dynamiczna – z Yuką rozmawiamy tuż przed wznowieniem „Damy kameliowej”, ale zaraz po naszym spotkaniu Teatr Wielki musi jednak planowane spektakle odwołać.
Kurtyzana Małgorzata Gaultier z „Damy...” to jej sztandarowa, zachwycająca rola. Wymagająca nie tylko doskonałych umiejętności technicznych, lecz także wrażliwości i talentu aktorskiego, bo 81-letni dziś John Neumeier tak właśnie swoje przedstawienia pisze i reżyseruje. Ale można też tę rolę Yuki traktować jak pewną metaforę. Jej osobistej drogi i w ogóle kierunku, w którym wydaje się podążać współczesny balet. Yuka Ebihara w Polsce została gwiazdą spektaklu Amerykanina z polskimi korzeniami, pracującego od dekad w Niemczech, który francuską powieść postanowił przenieść na baletową scenę do muzyki Chopina.
Kiedy kończymy rozmawiać, na dworze robi się ciemno. Wychodząc z garderoby nr 175, przechodzimy obok ściany, na której wisi instalacja artystyczna, eksponat z jednej z wystaw zorganizowanych w Galerii „Opera”. Zadecydowano, że po zakończeniu wystawy zawiśnie właśnie tutaj. To litery ułożone z używanych point. Trzeba cofnąć się parę kroków, żeby odczytać całość – ciągnący się na kilka metrów napis: „BALET”.