W Marii Czubaszek bardzo łatwo było się zakochać. Genialne, abstrakcyjne poczucie humoru, dziecięca świeżość i wielki dystans do siebie. Ale było też w niej mocne pęknięcie, które powszechnie nazywa się depresją. Za uśmiechem często krył się wielki ból. Mówiła: „Im większy mam problem, tym większa samotność jest mi potrzebna”.
Fragmenty pochodzą z książki Violetty Ozminkowski „Maria Czubaszek. W coś trzeba nie wierzyć”, wydawnictwo Prószyński i S-ka. Premiera 23 lutego.
Nikt tego nie zrozumie, kto nie przekroczył Rubikonu. Nie radzimy sobie z banalnym rytuałem umierania. Nie ma takiego przedmiotu w szkole: „przygotowanie do śmierci”, a przecież to jeden z głównych tematów życia. Jest zwyczajna jak chleb, bo dotykamy jej każdym oddechem. W kościele? Wolne żarty. To raczej straszenie Sądem Ostatecznym i trąbami jerychońskimi. Na bogato.
Każdy ból po stracie jest inny. Nie można odtworzyć jakiegoś uniwersalnego wzoru. Żałoba jest emocją, jedną z najgorszych. Nie można w żaden sposób jej zadośćuczynić. Żeby to zrobić, musiałoby się stać coś niemożliwego – osoba zmarła musiałaby wrócić. Dlatego każda żałoba zaczyna się od czekania na jej powrót. To naturalne. Tyle masz do opowiedzenia. Ta cała ceremonia, zdjęcie (czy dobra ostrość?), ta kobieta na cmentarzu (to nie była jej siostra cioteczna?). A potem z dnia na dzień zaczynasz zdawać sobie sprawę, że nie wróci.
Trzeba się przyzwyczaić.
Przyzwyczaić się do czegoś złego to nie znaczy przestać reagować na to, że jest źle, to znaczy, że ta niedobra sytuacja staje się trwałym elementem życia.
Że każdy dzień się z tym zaczyna, każdy się z tym kończy.
A potem coraz bardziej zaczyna być jasne, że śmierć nie oznacza końca istnienia.
Nie chodzi tu o jakieś dziecinne skłonności do ezoteryki czy mistycyzmu. Chodzi o zwykłą codzienną pogawędkę. Nie trzeba od razu wierzyć, że oni tam na górze słyszą, co się do nich mówi, ale jeśli jest taka potrzeba, trzeba to robić, bo to przynosi ulgę.
Jeśli chodzi o życie wieczne – dupa, sałata, pieprzenie głupot.
Ale to doczesne życie nadal trwa.
Porady: a może kupisz sobie psa?, brzmią groteskowo. Nikt nie śmiał proponować Hiobowi takich pocieszajek. Nikt nie kazał mu z kalendarzem w ręku przepracowywać żałoby, mógł spokojnie rozkoszować się cierpieniem, upajać bólem, który jest rodzajem kontaktu ze zmarłą osobą. Paradoksalnie, jej dalsze istnienie pomaga żyć bliskim po jej śmierci.
Dlatego w pokoju Marii nic nie jest ruszone. Pantofelki stoją tam, gdzie stały. Portfelik leży tam, gdzie leżał. Trzeba było tylko trochę kaskę włożyć głębiej, tak by nie wystawała z portfela, bo ona lubiła porządek. Trzeba codziennie zapalić światło na noc, potem zgasić i znów zapalić.
Nawet zegar jest nastawiony, żeby szedł sobie dalej.
Ten zegar był świadkiem wielu ich dyskusji.
Na przykład Zając nigdy nie powiedział konkretnie: wyjdź za mnie za mąż. Nie, nie prosił jej o rękę nigdy, ani o nogę, ani o kawałek palca, o żadną część ciała.
To się wykluwało powoli, on mówił, że chciałby, żeby była jego. Kocha ją i chce się pobrać. Kołtuńskie? Może trochę. Ona na to, że papiery nie są żadną gwarancją i co się tak uparł?
– Mam to w dupie, nie mam ochoty, nie będę robiła głupstw – powtarzała.
I tak mocowali się przez kilka lat, aż w końcu ona, ze zmęczenia chyba, się zgodziła.
Na zasadzie machnięcia ręką: „Dobrze, tylko przestań gadać o tym! Wyjdę za ciebie, tylko już nie gadaj o tym!”.
I wyszła za niego, bo już miała dosyć tego gadania.
Wtedy się już w niej zakochał, tak serio. Poczuł to stosunkowo szybko, bo po miesiącu, dwóch. To było takie zakochanie się właściwe temu wiekowi, szczenięce. Porównując to z tym, co czuł do niej, już mieszkając na Mokotowie, kiedy posunęli się mocno w latach, to uczucie wzrastało cały czas. Najbardziej kochał ją na samym końcu. I to było uczucie prawdziwe, o którym można mówić, że to jest poważna sprawa.
Wszystko mu się w niej podobało. Fizyczność, bo to jest pierwsza rzecz, na którą zwraca się uwagę. Potem jej natura, inteligencja, poczucie humoru wspaniałe i to, że była taka buńczuczna. Te cechy, który się rzucały na pierwszy rzut oka, charakter. Dopiero potem jeszcze bardziej uczucie wzrosło, gdy zauważył, że ona przy tym wszystkim jest niesłychanie uczciwym i dobrym człowiekiem. Później już można było tylko dodawać różne, bardziej drobiazgowo sformułowane cechy: niezależność, którą sobie zresztą sama wymyśliła. Nie tyle chodzi o niezależność ekonomiczną, bytową, ile po prostu niezależność w myśleniu, którą miała, i to zasługiwało na ogromny szacunek.
Byli trochę z innej epoki. Nie potrafili, choć czasami nawet by chcieli, bo są sytuacje, w których by to się przydało, żeby umieć coś przekłamać, coś zakombinować, złapać prawą ręką za lewe ucho, ale nie potrafili, nic, absolutnie. I pod tym względem byli identyczni.
Kilka miesięcy przed śmiercią zobaczyła siebie na zdjęciu w telefonie, powiedziała, że wygląda tak koszmarnie, że jest taka stara, że rzuciła nim o ziemię.
Tu się z nią nie zgadzał.
[...]
Są różne taktyki. Najpopularniejsze jest w takim momencie wyparcie. „Nic się nie stało”, „nic się nie stało”, jakiś głos włącza się natychmiast, żeby zagłuszyć myśli. Ale inna część świadomości rejestruje, że doszło do czegoś, co można by porównać do zderzenia z pędzącą lokomotywą.
Maria patrzy teraz na makijażystkę z niedowierzaniem.
– Serio, nic pani nie powiedzieli? – Kobieta jest jeszcze bardziej zdziwiona, że to ona ma autorce przekazać tę wiadomość. – Zdjęli program z anteny, bo coś tam, coś tam, wie pani, jak to jest. Prawda jest taka, że po dwóch latach zawsze zmieniają. Ich zmieniają, programy zmieniają i tak to się kręci. Wokół własnej osi.
– Szkoda – mówi Maria – lubiłam robić te buły. – Wychodząc z charakteryzatorni, spogląda jeszcze w lustro. Wygląda jak zwykle, jakby rzeczywiście nic się nie stało.
Teraz trzeba spokojnie wyjść z budynku, zapalić, machnąć ręką, uśmiechnąć się. I jeszcze raz się uśmiechnąć, że to nic. I jeszcze raz. No ile razy?
I gdzie jechać? Do domu nie można. Zając tego nie wytrzyma. Zacznie opowiadać, że wylądują pod mostem. Skąd wziąć teraz pieniądze na czynsz? Maria jest jedynym żywicielem w domu i właśnie straciła źródło dochodu. Do tej pory codziennie o świcie przyjeżdżała do TVP, do warszawskiego programu, czyli WOT-u, i pisała teksty na aktualne tematy, które potem odgrywały lalki. To właśnie te lalki, rysowane przez Jacka Frankowskiego, były bułami. Buła wesoła, buła zagniewana, Wielki Mac.
Najgorszy jest strach. Łapie za gardło i dosłownie dusi. Sposoby radzenia sobie z nim są proste.
Przede wszystkim trzeba złapać dystans. Pomaga w tym modlitwa albo śmiech. Pątnicy w czasie dżumy we Włoszech śpiewali Stabat Mater Dolorosa, a w Wiedniu w tym samym czasie powstała popularna do dziś piosenka na skoczną nutę O du lieber Augustyn. Mówi o tym, że wszystko przepadło, że to już koniec, nie ma już nic. I można zrobić tylko jedno. Co? „Połóżże się w grobie! O ty, kochany Augustynie!”, brzmi puenta.
Maria przez dwa tygodnie, dzień w dzień wychodzi do pracy o piątej rano. Karolak właśnie kładzie się spać. Wraca około ósmej, jak zwykle, żeby nie budzić podejrzeń.
Co robi w tym czasie? Siedzi, najczęściej na przystanku autobusowym, czasem jedzie na dworzec kolejowy, zależy od pogody. Czasem idąc do domu, schyli się po większy niedopałek papierosa. Można taki jeszcze włożyć do szklanej fifki i spokojnie wypalić.
Po powrocie do domu stara się zadzwonić, to tu, to tam, rozejrzeć się za czymś nowym, zanim Zając czegoś nie wywęszy i nie zacznie mendzić.
– Jest nowy, ważny człowiek od rozrywki, nazywa się Artur Andrus, idź do Trójki, może załatwisz nam jakąś audycję – radzi Anatol Potemkowski, satyryk i pisarz.
No to idzie. Artura Andrusa spotyka na korytarzu obładowanego taśmami. „Co ty mi za głupoty opowiadasz – powie Potemkowskiemu później – to nie jest nikt ważny, on taśmy nosi!”.
– Nie rozmawialiśmy wtedy o pracy, ale potem spotkaliśmy się przy różnych okazjach i zrozumiałem, że Marysia ma problem, bo wszyscy chcą, żeby pisała coś dla aktorów, a to już ją męczy. Pomyślałem, że dobrze będzie pokazać, jak zabawna jest w tym, co mówi, ale sama, nie posługując się czyimś głosem czy wymyśloną postacią, jaki klimat stwarza – opowiada Artur Andrus.
I zaczął ją zapraszać jako gościa do Trójki pod Księżycem, do Akademii rozrywki. Wymyślił nawet specjalnie dla niej program Problemy nasze i wasze omawia Maria Czubaszek. Słuchacze dzwonili i zadawali jej absurdalne nieraz pytania, a ona na nie odpowiadała. Gdy zaczęły się do niej zgłaszać śniadaniówki, jej kariera znów zaczęła nabierać rozpędu.
– Pamiętam, jak zadzwoniłem do Tomasza Stańki, żeby zagrał na jej pogrzebie The Man I Love, jej ukochany utwór Gershwina, ale niestety, koncertował we Włoszech. Przedłużył jeszcze rozmowę na minutę i powiedział: „Wie pan, w tej całej tragicznej sytuacji jest coś pocieszającego w tym, że tak aktywnie spędziła swoje ostatnie lata zawodowe, że tak wielu ludzi przypomniało sobie o niej i że zobaczyliśmy, jaka była niezwykła”.
Artur wiedział, że Marysia to nie jest osoba, która będzie wydzwaniała do niego codziennie z pytaniem, czy go gardełko nie boli. Wiedział też, że on by ją także wkurzył takimi telefonami. Ale chciał się z nią spotykać jak najczęściej, polubił ją, więc co rusz wymyślał jej jakąś robotę. Aż wymyślił bestseller Każdy szczyt ma swój Czubaszek, po którym Maria stała się rozpoznawalna. Zdobyła swoich wiernych fanów, którzy do dziś spotykają się w mediach społecznościowych pod hasłem Czubaszkoluby. Mówiła to, co myślała. Nigdy nie robiła tego, żeby kogoś szokować czy na tym zyskać. Dla wielu ludzi było to ważne. Że jest ktoś taki.
– Na spotkaniach autorskich odnalazła się znakomicie. Parę razy z nią pojechałem, a potem zobaczyłem, że nie ma sensu, bo nie przebijałem się z żadnym pytaniem. Pomyślałem, że lepiej nie zabierać jej czasu, niech się nią ludzie cieszą.
Ona powtarzała w wielu wywiadach, że najważniejsi mężczyźni jej życia to Wojciech Karolak, Artur Andrus i Woody Allen. Wojtka i Artura widywała częściej niż Woody’ego Allena. Wiedziała, że zawsze na Artura może liczyć, ale oczywiście starała się tego nie wykorzystywać. Bo jej główny plan na życie był taki, żeby, broń Boże, nie sprawiać nikomu żadnego problemu.
Violetta Ozminkowski, "Maria Czubaszek. W coś trzeba nie wierzyć", wyd. Prószyński i S-ska.