„Ze śmiercią mi do twarzy” to tytuł rozdziału, który otwiera autobiografię Sharon Stone. Jedna z najbardziej znanych aktorek na świecie w 2001 roku doznała rozległego wylewu, który kosztował ją nie tylko zdrowie, ale także karierę, rodzinę, majątek i globalną sławę. W książce „Pięknie jest żyć dwa razy” aktorka pisze o wysiłkach, by odbudować swoje życie, i powolnej drodze do odzyskania pełni siebie i pełni zdrowia. W branży, która nie akceptuje porażek, w świecie, w którym zbyt wiele głosów jest uciszanych, Stone znalazła siłę, by powrócić, odwagę, by zabierać głos, i wolę, by zmieniać życia mężczyzn, kobiet i dzieci na całym świecie. Książka ukazała się nakładem wydawnictwa Agora.
Fragment pierwszego rozdziału książki Sharon Stone „Pięknie jest żyć dwa razy”, wyd. Agora
Otworzyłam oczy, a on pochylał się nade mną, tuż przy mojej twarzy. Jego spojrzenie było tak łagodne, że pomyślałam: zaraz umrę. Nieznajomy gładził mnie po głowie, po włosach, o Boże, był taki przystojny. Wolałabym, żeby to był mój kochanek, a nie ktoś, kto właśnie powiedział: „Doszło u pani do krwawienia w mózgu”.
Delikatnie dotykał mojej głowy, a ja leżałam i myślałam, że w tym pokoju nie ma nikogo, kto by mnie kochał. W głębi duszy wiedziałam, że oto niespodziewanie zaczęło się nowe, sparaliżowane życie. Mój krwawiący mózg wciąż sobie tego nie uświadamiał. Był koniec września 2001 roku. Leżałam na ostrym dyżurze w California Pacific Medical Center w San Francisco.
Spytałam Doktora Przystojnego, czy stracę zdolność mówienia. Powiedział, że to możliwe. Poprosiłam o telefon. Musiałam zadzwonić do mamy i do siostry. Chciałam, żeby usłyszały to ode mnie, póki jeszcze mogłam im powiedzieć. Lekarz uścisnął moją dłoń. Zrozumiałam, że robi, co może, żeby dać mi odrobinę szczególnej miłości, która przychodzi, kiedy ktoś usiłuje sprostać swojemu powołaniu. Nawet jeśli powołanie ujawnia się tylko w takich momentach jak ten. Wiele się wtedy od niego nauczyłam.
Najpierw zadzwoniłam do Kelly, mojej siostry. Zachowała się tak jak zawsze, jak najwspanialsza z osób, które znam – wyrozumialsza dla innych niż dla siebie, aż naiwna w swojej łagodności. Następnie zadzwoniłam do mamy. Przyszło mi to o wiele trudniej, bo sądziłam wtedy, że za mną nie przepada. Odebrała, pracowała w swoim ogrodzie na szczycie jednego z pensylwańskich wzgórz. Poryczała się, kiedy jej powiedziałam.
Warto zaznaczyć, że Dot potrafi poryczeć się nawet przy reklamach w radiu, więc czekałam. Wiedziałam, że zaraz się pozbiera. Pomimo odległości pojawili się z ojcem w niecałe dwadzieścia cztery godziny. Mama wbiegła do szpitala w roboczych spodenkach, umazana ziemią, z brudem pod paznokciami i strachem na twarzy. Lata niepewności i nieporozumień, które nas dzieliły, zniknęły za jednym spojrzeniem. Leżałam na szpitalnym posłaniu, świadoma, że mogę umrzeć w każdej chwili, a ona zaczęła gładzić moją twarz zakurzoną dłonią. Wtedy poczułam, że matka mnie kocha, to uczucie rosło i rosło.
Ojciec stał obok niej jak byk szykujący się do ataku.
Zadzwoniłam do Mimi, przyjaźnimy się od ponad dwudziestu lat. Powiedziałam jej to, co zawsze, kiedy któraś z nas ma nadzwyczajnie dobrą lub złą nowinę: „Lepiej usiądź”. Usłyszałam, jak Mimi gwałtownie nabiera powietrza, i oznajmiłam: „Być może niedługo umrę, a ty jesteś jedyną osobą, z którą mogę być szczera. Mówię ci to, bo ktoś musi się zaopiekować wszystkimi, a tym razem nie będę to ja. Mam jakieś krwawienie w mózgu. Nie wiedzą dlaczego”.
Odpowiedziała: „O cholera”, a ja na to, że spotkałam tu jednego takiego bardzo przystojnego doktora i niestety nie mogę z nim poflirtować. Mimi próbowała się nie rozpłakać. „Och, skarbie – szepnęła – wsiadam w samolot”. Wiedziałam, że nie zawiedzie.
Potem znów nastała cisza. Słyszałam tylko echo odbijające się od kafelków na SOR-ze i bicie własnego świeżo złamanego serca. Pamiętam, że czułam coś pomiędzy strachem a fascynacją: nikt nie biegał, krzycząc: „Na OIOM z nią!”, jak w telewizji. Zdumiewały mnie bezruch i brak pośpiechu. Lekarz (tak, właśnie ten) poinformował mnie, że niedługo przyjedzie po mnie karetka i przewiozą mnie do innego szpitala, do Moffitt-Long, który specjalizuje się w chorobach neurologicznych. Powiedział, że tam dobrze się mną zaopiekują.
O rety, od razu poczułam się gorzej. To był ten moment, kiedy obietnica, że ktoś się tobą dobrze zaopiekuje, może co najwyżej przygnębić. Nie chodziło ani o miejsca w pierwszym rzędzie na meczu Lakersów, ani o stolik przy oknie w ulubionej restauracji. Nie chodziło o przywileje ani o sławę. Jasna cholera.
Właśnie wtedy poczułam, że wszystko zaczyna się dziwnie poruszać, jakby taśma, na której nagrano moje życie, przewijała się w kamerze do tyłu. Szybko. Wydawało mi się, że spadam, a potem poczułam, jakby ktoś mnie w siebie zagarniał, razem z ciałem i duszą. Wreszcie nastąpiło coś wspaniałego: uskrzydlającego i oświecającego. Wypchnięto mnie z mojego ciała i umieszczono w innym, równocześnie zdumiewającym i swojskim. To ciało składało się jakby tylko… ze świadomości? Światło wokół było jasne i przenikliwe. Poczułam się… mistycznie. Chciałam to lepiej zrozumieć. Chciałam się w tym zanurzyć. Widziałam znajome twarze, były takie pozaziemskie. Niektóre z nich odeszły niedawno. O niektóre troszczyłam się aż do końca. Były tam moje najbliższe przyjaciółki i przyjaciele: Caroline, Tony Duquette, Manuel. Tak bardzo mi ich brakowało. W sali, z której przyszłam, było mi tak zimno, a te osoby były ciepłe i szczęśliwe. Zapraszały mnie do siebie. Nie padło ani jedno słowo, ale rozumiałam wszystko: że nie musimy się bać i że jesteśmy bezpieczne, bo otoczono nas miłością. Że jesteśmy miłością.
Wtedy poczułam, jakby muł kopnął mnie w sam środek klatki piersiowej. Uderzenie było potężne i ze zdumieniem zobaczyłam, że jestem znowu na oddziale ratunkowym
– obudzona. Dokonałam wyboru. Wzięłam głęboki oddech, jak wtedy, kiedy wynurzasz się po zbyt długim pobycie pod wodą. Usiadłam, światło było oślepiające. Mogłam dostrzec jedynie Doktora Przystojnego, który zrobił krok do tyłu i mi się przyglądał.
Bardzo chciało mi się siku, ale kiedy obróciłam się, żeby wstać z łóżka, zobaczyłam, że do podłogi jest strasznie daleko. Poczułam się jak Alicja w Krainie Czarów z Bieli i Stali Nierdzewnej. Lekarz zapytał, czego potrzebuję. „Łazienki”, odpowiedziałam. Wskazał mi drzwi.
Zsunęłam się z posłania i postawiłam stopy daleko, daleko na zimnych kafelkach. Czułam, jakbym płynęła w kierunku łazienki. Długo siedziałam na sedesie, po czym ruszyłam w podróż powrotną. Lekarz podsadził mnie na łóżko, lekko niczym piórko, którym widocznie się stałam.