Czy rację mają ci, którzy boją się jego najnowszego filmu i zarzucają mu, że oczernia górali z Podhala? Czy „biała odwaga” to rzeczywiście opowieść o zdradzie i zdrajcach? Marcin Koszałka mówi, dlaczego zdecydował się na taki właśnie temat i co ta przypominająca szekspirowski dramat historia ma wspólnego z jego własną historią.
A Podhale, jego historia, kultura góralska? Krążyłeś wokół tych tematów od dawna czy pojawiły się dopiero wraz z pomysłem na film?
Mnie jako młokosa, który się wspinał, górale wychowali i ukształtowali – górale taternicy, toprowcy, ludzie uprawiający wyczynowo narciarstwo wysokogórskie. No i siłą rzeczy jak gościłem u nich w domach, to przy okazji poznawałem brata, matkę, wujków. Miałem kontakt z prawdziwą kulturą góralską. Mówię „prawdziwą” w opozycji do całego tego Disneylandu, który widać, jak się wchodzi na Krupówki czy kiedy się wysiada na dworcu PKP Zakopane.
Jak tylko ogłoszono, że „Biała odwaga” powstaje, pojawiły się głosy, że przypominając Goralenvolk, epizod współpracy części mieszkańców Podhala z Niemcami podczas II wojny światowej, chcesz górali oczernić, pokazać jako zdrajców.
Jest dokładnie odwrotnie. Zacząłem grzebać w temacie Goralenvolku dlatego, że jakoś mi się nie chciało wierzyć, że część górali ot tak, nagle okazała się zdrajcami. Jest w filmie taka scena góralskiej narady, kiedy bohater, którego gra Jasiek Karpiel-Bułecka rzuca: „Do zdrody namawiacie!”. Po czym słyszy: „Do zdrody? Kogo?”. To był mój punkt wyjścia, bo jak sobie człowiek zada to pytanie, zapala mu się czerwona lampka, zaczyna na sprawy patrzeć trochę inaczej.
Kiedy tobie zapaliła się czerwona lampka?
Niedawno, może jakieś 15 lat temu. Nic o Goralenvolku wcześniej nie wiedziałem, bo przecież w szkole nikt nas tego nie uczył. Po prostu przeczytałem notkę w Wikipedii i w pierwszym odruchu pomyślałem: „Co za kanalie!”. Choć w sumie od początku coś mi się w tej opowieści nie kleiło. Tutaj cała Polska przeciw okupantowi i nagle akurat na Podhalu znaleźli się tacy jacyś parszywi? Zacząłem o tym więcej czytać, docierać do literatury: do książki „Goralenvolk. Historia zdrady” Wojtka Szatkowskiego czy „Krzyżyka niespodzianego” Kurasia i Smoleńskiego. Poznałem też Stanisławę Trebunię-Staszel, antropolożkę, badaczkę kultury zakopiańskiej. Stasia brała udział w sprowadzeniu do Polski odnalezionej w Stanach kolekcji fotografii i dokumentów z Podhala z II wojny światowej. Część z tych niesamowitych archiwalnych czarno-białych fotografii otwiera nasz film.
Niemcy przeprowadzili gigantyczną akcję badawczą, największe w historii ziem polskich badanie antropologiczne, które miało udowodnić, że górale podhalańscy są germańskiego pochodzenia, że z krwi są, tak jak Niemcy, potomkami plemienia Gotów. Akcją kierował dr Anton Plügel, pierwowzór postaci granej u nas przez Jakuba Gierszała. To na jego polecenie zwożono ludzi z okolicy, m.in. do kościoła w Szaflarach. Byli tam fotografowani, ważeni, mierzeni, opisywani itd. Plügel przyłożył się do tego, żeby podczas okupacji językiem wykładowym w kilku szkołach na Podhalu była gwara góralska. Nie język niemiecki, tylko właśnie góralska gwara. I kiedy wie się takie rzeczy, cała sprawa zaczyna zyskiwać więcej światłocienia.
W „Białej odwadze” jest między innymi scena, w której Filip Pławiak, czyli filmowy Jędrek Zawrat, pojawia się w Krakowie na Wawelu jako przedstawiciel społeczności góralskiej i zostaje tam przyjęty z honorami przez niemieckiego gubernatora. Widzimy powiewające nazistowskie flagi, a za zamkniętymi drzwiami gubernator oferuje mieszkańcom Podhala współpracę.
Ta scena nawiązuje do tego, co faktycznie działo się w 1939 roku. Od generalnego gubernatora Hansa Franka górale usłyszeli, że Polski już nie ma i że jak zastąpi ją wielka Germania, to oni wreszcie będą mieli własny kraj. Naziści mówili o równości krwi góralskiej i niemieckiej, co dla górali, których od wieków różni władcy próbowali sobie podporządkowywać i kolonizować, było jednak pewną nowością. Pojawiła się obietnica autonomii i, biorąc pod uwagę choćby ten wykładowy góralski w szkołach, z początku wyglądało na to, że ma ona szansę się spełnić.
Dzisiaj odruchowo myśli się o góralu podhalańskim jako o stuprocentowym Polaku, chociaż jednocześnie zdajemy sobie przecież sprawę z jego odrębnej tożsamości. Widać ją w języku, tradycjach, stroju. A jeśli cofniemy się jeszcze dalej w przeszłość i zobaczymy, co kulturę Podhala ukształtowało, trafimy na niezłą mieszaninę. Na przykład pasterstwo, które wcale nie jest wyborem polskiego górala, bo wypas owiec sprowadzili górale rumuńscy z Bałkanów, czyli Wołosi. Z kolei rzemiosło sprowadzili Niemcy spiscy, którzy w XIV wieku tworzyli wioski niemieckie: Waksmund, Szaflary. W tradycyjnym stroju góralskim znajdą się naleciałości i węgierskie, i słowackie. Zresztą to zachłyśnięcie się góralszczyzną jako symbolem polskiego patriotyzmu też ma swoje wytłumaczenie.
Co masz na myśli?
U schyłku Młodej Polski pojawiła się duża potrzeba nowych nośnych symboli polskości. Chłopomańska formuła z „Wesela” się wyczerpywała i w pewnym momencie młodopolskie zachwyty nad chłopem bronowickim ustąpiły miejsca zachwytom nad chłopem góralskim. Umówmy się, nawet najładniejsza łąka czy chochoł w polu nie są aż tak atrakcyjne jak skaliste turnie. Znajdą się oczywiście tacy, którzy uważają, że krakowski strój też jest piękny, ale jak się spojrzy na ten wysoki męski pas góralski, każdy widzi, jaki on jest sexy. W sam raz, żeby w teatrze w Krakowie wystawić dla publiczności balet, gdzie piękni młodzi tancerze będą tańczyć w pasach wzorowanych na góralskich i w obcisłych trykotach.
Polskiemu panu, który coraz chętniej pojawiał się w Zakopanem, podobało się, że góral jest szybki i zwinny, ale też to, że jest hardy i niepokorny, dobrze więc pasował na wolnościowy symbol. Nie to co chłop pańszczyźniany, przyzwyczajony do uginania karku. I ten brak pokory z jednej strony się podobał, a jednocześnie koniecznie chciano górala wbić w czyjeś buty. W buty Polaka, Niemca, a jeszcze wcześniej miał być wiernym poddanym cesarza. Jak górale spotkali się wtedy w 1939 roku z Hansem Frankiem, to część z nich przyszła właśnie w austro-węgierskich mundurach, które im zostały ze służby wojskowej jako pamiątka po I wojnie światowej.
Na pewno mogę powiedzieć, że zabierając się do tematu Goralenvolku, nikogo nie chciałem ani potępiać, ani poniżać. Nie chciałem pokazywać szumowin, bo to byłoby według mnie totalnie nie w porządku. Pokazuję człowieka, którego próbuje się „kupić” koncepcją lepszej krwi i autonomii, a jednocześnie alternatywą jest groźba zagłady. Kiedy w filmie Jędrek opuszcza Wawel, gubernator nie pozostawia nam co do tego złudzeń. Mówi: „Jeżeli nie staną po naszej stronie, to ich wyrżniemy tak samo jak Żydów i Polaków”.
Rafał Pawłowski, krytyk filmowy, napisał o „Białej odwadze”, że to Szekspir po góralsku. Wydaje mi się to w pewnym stopniu trafione – oczywiście nie chcę porównywać się z Szekspirem, tu nie chodzi o klasę autora, tylko o rodzaj dramatycznych wyborów, przed którymi stają moi bohaterowie. I to bez znaczenia, czy mówimy o bracie współpracującym z Niemcami, czy o tym, który zostaje tatrzańskim kurierem i pracuje dla polskiego podziemia. Bardzo nie chciałem, żeby ten film był o zdradzie. Chciałem, żeby był o dramacie ludzi, którzy urodzili się w tak wspaniałym miejscu, jakim są wysokie góry, ludzi mających swoją tożsamość, w której zawierają się różne wspaniałe cechy, ale w historii zawsze znalazł się ktoś, kto ich chciał dla swoich celów wykorzystać. No a przede wszystkim wcale nie miałem zamiaru robić filmu historycznego…
Przecież konsultowałeś się z historykami, inspirowaliście się z Łukaszem M. Maciejewskim, współtwórcą scenariusza, konkretnymi historycznymi postaciami.
W naszym założeniu „Biała odwaga” to jest ballada górska opowiedziana na fundamencie prawdziwych wydarzeń, choć domyślam się, że nie ucieknę od łatki filmu historycznego. Budując postać Jędrka, specjalnie staraliśmy się nie za bardzo wzorować na Wacku Krzeptowskim, którego Hans Frank przyjął jako przedstawiciela górali. Krzeptowski miał ogromne długi, Niemcy mu je umorzyli, łatwo na niego patrzeć jak na sprzedawczyka. Już bliżej naszemu bohaterowi do Henryka Szatkowskiego, człowieka, który mimo że współpracował z Niemcami, był postacią bardzo niejednoznaczną, pomógł wielu ludziom. No i u nas napięcie fabularne bierze się też stąd, że Jędrek się przecież wyczynowo wspina, to go na początku łączy z Niemcami, daje się uwieść idei nowoczesnego alpinizmu niemieckiego.
Imponujące są w „Białej odwadze” zdjęcia kręcone w Tatrach. Choć słyszałam, że nie było łatwo kręcić. Jedna sprawa to wnoszenie w wysokie góry filmowego sprzętu, ale też z powodu kontrowersji wokół filmu utrudniano wam realizację na różne sposoby.
Spotkaliśmy się z pewnym ostracyzmem, wiem, że część lokalnych działaczy dostawała sygnały, żeby nam nie pomagać. Był na przykład problem ze scenami tańca. Na współpracę z nami nie zgodził się żaden regionalny zespół ludowy, wycofali się wszyscy nauczyciele tańca. Skończyło się na tym, że wsparli nas tancerze ze Słowacji.
Korzystaliśmy też z pomocy nosiców, słowackich szerpów, którzy te kilkaset kilogramów sprzętu nosili na własnych plecach, ale w tym wypadku nie chodziło o to, że nie znaleźliśmy nikogo w Polsce, tylko po prostu Słowacy są w tym świetni.
Zastanawiam się, czy nakręciłeś męskie kino. Kobiety jako żony, córki, ukochane są tu z pozoru tylko tłem, ale jeśli myślę o odwadze, to, prawdę mówiąc, jako pierwszą mam przed oczami Sandrę Drzymalską, filmową Bronkę…
Tak, i to trochę wynika ze scenariusza, ale też nie do końca. No bo ile ta Bronka ma do powiedzenia? Kilka scen, kilka linijek, jakieś półsłówka. Co to znaczy w świecie, gdzie mężczyźni rozdają karty. I też patrząc na fizyczność Sandry, pierwszym, co ci przychodzi do głowy, nie jest, że wygląda na siłaczkę. W sumie się nie spodziewałem, że jej postać będzie miała taki wydźwięk, że to ona w dużej mierze napędzi walec tego dramatu. Nie zaplanowałem tego, to się po prostu stało.
Skoro o męskim świecie mowa, czy to ojciec nauczył cię wspinania?
Nie no, gdzie tam! Ojca nigdy nie było, jako inżynier projektował rafinerie, jeździł po całym świecie. A nawet jak siedział w domu, to i tak był raczej osobą wycofaną. Moimi wzorcami męskości byli starsi koledzy wspinacze. Mnie wspinanie cholernie imponowało też dlatego, że to bardzo elitarny sport, niszowy. Wszyscy ci ludzie skupieni wokół taternictwa, alpinizmu, ludzie, których wtedy znałem, a kumplowałem się z najlepszymi, dysponowali taką wiedzą i taką elokwencją, że przy okazji uczyłem się od nich życia. Co czytać, jak się wysławiać. Poza tym wspinając się, uciekałem z domu.
To znaczy?
Uciekałem od matki, od jej krzyku. Matka w górach nie mogła mnie dopaść. Chociaż w sumie i tak mnie kilka razy dopadła [śmiech]. Kiedyś była taka sytuacja: niestety powiedziałem jej, gdzie konkretnie będziemy się wspinać. W pewnym momencie na ścianie skalnej złapała nas z kolegą burza. Zjazd na dół był bardziej ryzykowny ze względu na pioruny, uznaliśmy więc, że lepiej przeczekać i się z tej ściany nie ruszać. Tylko że w tym czasie matka zadzwoniła do TOPR-u i nie odpuszczała, zmusiła ratowników, żeby nas znaleźli. Pojawili się, zaczęli wołać, żebyśmy złazili – to był dla mnie straszny wstyd.
„Uratowali” was?
Odkrzyknąłem gościom w niewybrednych słowach, żeby dali mi spokój i wracali do bazy, bo ja się nie dam ściągnąć ze ściany i tyle [śmiech].
A czy to prawda, że miłość do filmów i studia na wydziale operatorskim wzięły się stąd, że pracowałeś przez jakiś czas jako stróż nocny w kinie?
Byłem wyjątkowo nieudanym nocnym stróżem, najpierw w kinie Kijów, a potem w nieistniejącym już kinie Wanda przy Starowiślnej. Fajnie to brzmi jako dykteryjka, że stąd się wzięły studia filmowe, ale jak się pomyśli, że w Wandzie na kasie siedział wtedy Przemysław Wojcieszek [reżyser filmowy i teatralny, scenarzysta – przyp. red.], ja byłem nocnym stróżem, a na przykład krytyczka Anita Piotrowska pracowała w wypożyczalni kaset wideo, to widać, że takie po prostu były czasy, taki był Kraków. Wybrałem szkołę filmową z kilku powodów, uznałem, że jako filmowiec bardziej się realizuję. Natomiast góry nie zniknęły nigdy. Stąd dokument „Deklaracja nieśmiertelności”, stąd teraz „Biała odwaga” i jeszcze jeden projekt górski, dokument o Andrzeju Marciszu [cenionym polskim wspinaczu, z którym Koszałka współpracował przy scenach wspinania w „Białej odwadze” i we wcześniejszych filmach – przyp. red.], który właśnie kończę.
Wiem, że masz już trochę dość, bo w prawie każdym wywiadzie z tobą wraca się do twojego dokumentalnego debiutu „Takiego pięknego syna urodziłam” i prędzej czy później pada pytanie, dlaczego skierowałeś kamerę na swoją matkę. A jednak w jakimś sensie chciałabym do tego nawiązać, bo kiedy oglądałam „Białą odwagę”, zastanawiałam się, czy wciąż nie opowiadasz w gruncie rzeczy o tym samym, czy nadal nie interesuje cię przede wszystkim rodzina. To jej się najuważniej przyglądasz.
Nie będę zaprzeczał. Moi bohaterowie są zaplątani w tę całą globalną historię, ale dla mnie najważniejsze jest spojrzenie z mikropoziomu. Nawet ewidentnie złe postacie, szuje, które wieszają sobie Hitlera na ścianie i przejmują pożydowskie mienie, robią wszystko, żeby ocalić rodzinę. To jest dla nich punkt odniesienia, tak szukają dla siebie poczucia bezpieczeństwa.
Jasne, że opowiadam cały czas o tym samym, w jakimś sensie opowiadam w kółko o sobie. Uruchamiam cały ten proces psychoterapeutyczny, może licząc, że tym razem, w tej opowieści moja dysfunkcyjna rodzina z przeszłości zacznie działać inaczej, że coś można w ten sposób naprawić, pokleić, połączyć. Niby wiem, że się nie da, ale wychodzę z założenia, że można próbować. Mówię to z pewnego rodzaju smutkiem, bo ta nerwica, która we mnie jest, potrzeba wracania do tego samego wciąż od nowa, skupienia się na swoich emocjach, zabiera czas, który mógłbym poświęcać własnej rodzinie.
Wałkuję w kinie rodzinne tematy, a sam w domu nie mam czasu na normalną rozmowę, spacer. Na bycie ojcem. Co jakiś czas obiecuję sobie, że odpuszczę, że relacyjnie coś solidnego z moimi dziećmi zbuduję. Jest jeszcze jakaś szansa z synkiem, bo ma 13 lat, ale z córką jest już trochę za późno – studiuje fotografię, według mnie nadaje się do filmówki, ale rozumiem, że nie chce iść, nazwisko jest dla niej obciążeniem. Widzę w niej podobną wrażliwość, jaką miałem, kiedy byłem w jej wieku. Poszukiwanie twórcze, szukanie pomysłów.
Czytaj także: Czy „Biała odwaga” oczernia górali z Podhala? Recenzja filmu Marcina Koszałki
Nigdy nie uchylałeś się w kinie od trudnych tematów, uważasz się za człowieka odważnego?
Na pewno pociąga mnie ryzyko, potrzebuję wyzwań. Pamiętam, jak ze 20 lat temu w kwartalniku „Film & TV Kamera” autor artykułu nazwał mnie kaskaderem z kamerą. Teraz się trochę boję, czekam na reakcje po premierze „Białej odwagi”, wiem, że będę musiał się spotkać z publicznością na Podhalu, na pewno spotkam się z góralską młodzieżą, przecież skoro powiedziałem A, muszę powiedzieć B.
Zawsze wychodziłem z założenia, że jak w kinie opowiem o czymś, co mi nie daje spokoju, co mnie wprowadza w stany lękowe czy nerwicowe, to mi trochę potem odpuści. I to faktycznie działało. Oczywiście kino jest przy okazji też wspaniałą zabawą, można się za jego pomocą w coś zabawić. Także w to, że się jest odważnym.
Słuchaj, a właściwie dlaczego nie uśmiechasz się na zdjęciach? Przescrollowałam mnóstwo twoich zdjęć w sieci, na wszystkich, które znalazłam – zero uśmiechu.
Takie uśmiechanie się jest zupełnie nie dla mnie, czuję się, jakbym robił coś na pokaz. Przyjmijmy, że to jest mój trademark. No wiesz, starczy rzucić okiem i od razu wiadomo, że jestem człowiekiem od mrocznych historii i niewesołych tematów.
Marcin Koszałka rocznik 1970. Reżyser, scenarzysta, autor zdjęć filmowych („Pręgi”, „Rewers”, „Ciemno, prawie noc”), absolwent realizacji obrazu na Wydziale Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. Jego debiutem reżyserskim był dokument „Takiego pięknego syna urodziłam” (1999), a pierwszy film fabularny, który wyreżyserował, to „Czerwony pająk” (2015).