O jego kinowych rolach łatwo się nie zapomina. Ale to serial „Chyłka” sprawił, że na ulicy wołają za nim: „Zordon”, od ksywki jego bohatera. Sam Filip Pławiak przyznaje, że woli mówić krótko, że najchętniej odpowiadałby na pytania dziennikarzy „tak” lub „nie”. Tym razem udało się z niego wyciągnąć dużo więcej.
Mecenas Chyłka i młody aplikant Zordon. Tę parę bohaterów, którą gracie z Magdaleną Cielecką, łączy relacja, jaką rzadko ogląda się na ekranie. Mężczyzna podporządkowany kobiecie. Jak ci się to podoba?
Zupełnie mi to nie przeszkadza. Tak to zresztą zostało napisane.
Czytałeś książkę Remigiusza Mroza, zanim dostałeś propozycję zagrania w serialu?Przyznaję bez bicia, nie. Natomiast bardzo dobrze czytało mi się scenariusz. Pomyślałem wtedy, że te wszystkie kryminalne wątki są tu, oczywiście, ważne, ale siłą tej historii jest relacja między Chyłką a Zordonem. Wiedziałem, że musi być wyjątkowa, inaczej ich rozmowy wypadną nieprawdziwie, pusto.
W scenariuszu padają niewybredne słowa, ale mnie ta szczerość i bezpośredniość Chyłki się podoba. Nawet jeśli w normalnym życiu nie do końca, jak myślę, by się sprawdziła. Podpytywałem moją siostrę, która jest prawnikiem, czy to rzeczywiście może tak wyglądać. Powiedziała, że w relacjach między aplikantem a jego patronem bywa ostro, ale chyba jednak nie aż tak jak u nas w serialu. Wiadomo – kino i telewizja rządzą się swoimi prawami. Zresztą układ Chyłka – Zordon ewoluuje. W trzecim sezonie, nad którym pracujemy, mój bohater może sobie pozwolić na dużo więcej.
A jednak to on wykonuje jej polecenia, a właściwie w większości przypadków – rozkazy. Wyobrażasz sobie tego typu układ w życiu? Potrafiłbyś tak pracować?
Mogłoby być ciężko. Mimo że na planie to reżyser ma ostateczne słowo, jeśli się z czymś nie zgadzam, mówię, co myślę. Nie umiem takich rzeczy odpuścić, zostawić.
Ma znaczenie, czy masz nad sobą szefa, czy szefową?
Nie ma żadnego.
Ile spośród filmów i seriali, w których wystąpiłeś, nakręciły kobiety?
Pracowałem z dwiema reżyserkami – Olgą Chajdas i Magdaleną Łazarkiewicz. To tyle. Może reżyserki mnie nie wybierają?
A może to sprawa kondycji naszej branży filmowej? Zdominowanej przez mężczyzn.
Jak zaczynałem studia, rzeczywiście widać było dużą różnicę. To samo dotyczyło nas, aktorów. Strzelam, że na jakieś osiem, dziewięć dużych ciekawych ról męskich przypadała jedna kobieca. A teraz jest taka „Chyłka” i tylu ludzi chce ją oglądać.
Widzę, że nasze środowisko chce zmiany i coś się jednak zmienia. Pierwszy polski serial Netflixa „1983” kręciły same reżyserki. Najnowszą „Watahę”, która niedawno dostała przecież Orła, podobnie. Olga Chajdas, Magdalena Łazarkiewicz, Agnieszka Holland, Małgośka Szumowska, Agnieszka Smoczyńska dostają nagrody na festiwalach. Coraz więcej kobiet ma dużo do powiedzenia w tej branży. Wierzę, że to się ma szansę wyrównać.
Codzienne życie za tym nadąża?
No właśnie według mnie nie nadąża. Ta zmiana, którą widzę w kinie, poza nim powinna postępować szybciej. Nie chcę tu mówić o polityce, ale w naszym kraju, szczególnie ostatnio, jest za mało widoczna.
Ty mówisz, że za mało, a sporo mężczyzn skarży się, że jest zdezorientowanych. Że niełatwo im się odnaleźć w tych nowych czasach, kiedy to niektórych rzeczy już nie można kobiecie powiedzieć, a niektóre zachowania, uznawane jeszcze niedawno za niewinne żarty, są piętnowane jako seksistowskie. Rozumiesz ich?
Myślę, że człowiek powinien się kierować wewnętrzną cenzurą. A jeśli chodzi o seksistowskie żarty i zaczepki, sprawa jest prosta. Trzeba je wyplenić. Nie uważam, żeby ruch #MeToo zmienił coś w moim spojrzeniu na kobiety i mężczyzn, bo tu zawsze był dla mnie znak równości. Ale może generalnie czasem lepiej dwa razy się zastanowić, zanim się coś powie? To jest ta nauka. Mam świadomość, że niekiedy można kogoś nieświadomie dotknąć, urazić.
Twardy facet. Przygotowując się do naszej rozmowy, znalazłam takie opinie na twój temat. Masz teorię, dlaczego ludzie, którzy cię znają, tak cię widzą?
Może chodzi o to, że jestem z Południa [śmiech]? Blisko gór, tam ludzie są twardzi.
Góral sądecki?
Raczej Lach sądecki [śmiech]. Ale tak, jestem silny psychicznie. Jak ktoś mnie pyta, co jest niezbędne, żeby zostać aktorem, to na pierwszym miejscu wymieniam właśnie siłę psychiczną. Nie przypadkiem w naszej branży jest tak dużo depresji, załamań psychicznych. Myślę, że ja w dużej mierze jestem odporny na stres.
Od zawsze taki byłeś, czy to już sprawa studiów i dobrego przygotowania do zawodu?
Chyba od zawsze. Jako dzieciak lubiłem konkursy recytatorskie, bo to była adrenalina. Miały w sobie coś ze sportu, panowała atmosfera rywalizacji.
Jakie znaczenie ma to, że wychowałeś się na wsi?
Dużo jest we mnie z mojej rodzinnej wsi, z mojego dzieciństwa. Jadę do rodziców i cały dzień mogę spędzić na tarasie, patrząc na góry.
Nie zapomnę, jak wracało się ze szkoły i od razu wychodziło się na resztę dnia na powietrze. To było w sumie bajkowe dzieciństwo, którego chciałbym dla swoich dzieci w przyszłości. Załapałem się, trafiłem jeszcze na dobry moment. Łatwiej nam się było, mam wrażenie, nauczyć życia niż dzieciom teraz – tylko przed ekranem komórki i konsoli.
Dusisz się w Warszawie?
Lubię Warszawę, ale faktycznie, jak zmieniam mieszkania, kiedy się przeprowadzam, wybieram takie miejsca, gdzie z okien jest jakiś widok. Jeśli nie kawałek przyrody, bo o nią tutaj ciężko, to chociaż żeby była jakaś otwarta przestrzeń.
Ty rzeczywiście chciałeś zostać informatykiem? Czy studia informatyczne to był plan B, gdybyś nie zdał na aktorstwo?
Życie ładnie budowało napięcie. Byłem po niezdanych egzaminach wstępnych na studia aktorskie w Krakowie i we Wrocławiu. W Krakowie poszło mi trochę lepiej, ale we Wrocławiu nie przeszedłem nawet pierwszej części pierwszego etapu. Nie zapomnę, jak stałem przed pasami tuż przed wrocławskim dworcem. Autentycznie ugięły się pode mną nogi, byłem tak podłamany, że znowu nie poszło. Jak się dowiedziałem, że mnie przyjęli na informatykę do krakowskiej Akademii Górniczo-Hutniczej, że zdobyłem 920 punktów, na 1000 możliwych, miałem przez chwilę poczucie, że jednak przy tej informatyce już zostanę.
To dlaczego nie zostałeś?
Do Łodzi, do filmówki, pojechałem tylko dlatego, że głupio mi było marnować pieniądze, które wydałem na egzaminy wstępne. Na wydziałach aktorskich we Wrocławiu i w Krakowie płaciło się za egzaminy na miejscu, a w Łodzi trzeba było zapłacić z góry. Inaczej bym już tam nie pojechał. Jechałem i powtarzałem sobie: „Tylko nic już nie mów, nie wychylaj się”.
Dlaczego?
Wcześniej we Wrocławiu poprawiłem przewodniczącego komisji egzaminacyjnej. Zapraszał do sali i powiedział: „Wchodzi pan X, przygotowuje się pan Pławniak”, a potem „Wchodzi pan Pławniak”. Wszedłem i pytam: „Przepraszam bardzo, czy w moich dokumentach jest błąd? Bo ja się nazywam Pławiak”. Pamiętam tamto spojrzenie przewodniczącego.
Oczywiście, nie wiem, czy to się jakoś dołożyło do tego, że mnie nie przyjęli, ale… Ja ogólnie niedużo mówię, tylko czasem lepiej, żebym w ogóle siedział cicho [śmiech]. No więc jadę do tej Łodzi, na miejscu, na egzaminie profesor Seweryński mnie przedstawia komisji: „Przed państwem Filip Pławiak, lat 19”. A ja: „Jeszcze 18!”. Jakoś tak samo wyszło [śmiech].
Zainteresowania przedmiotami ścisłymi w jakikolwiek sposób ci się potem przydały?Tak, pewnie. Mam wręcz matematyczne podejście do scenariusza, granych postaci. Analizuję, myślę obrazami, rozrysowuję sobie pewne rzeczy w głowie. Widzę: „O, tu mi czegoś w tym, co mam zagrać, brakuje, i tam się jeszcze dodatkowo coś powinno wydarzyć”.
Na studiach miałeś wyobrażenia, jak się powinna potoczyć twoja kariera?
W ogóle niewiele o tym zawodzie wiedziałem. Pamiętam, jak powiedziano nam, że mamy przygotować etiudę, a ja nie miałem pojęcia, co to jest. Musiałem zapytać. Po pierwszym semestrze byłem przekonany, że nie zagram nigdzie, nigdy mnie nie obsadzą, nawet w epizodzie. Zwłaszcza że na zajęciach z wymowy od pań prowadzących usłyszałem, że jak nie naprawię sobie zgryzu, to nic ze mnie nie będzie. Wcześniej na egzaminach w Krakowie też odpadłem ze względu na wymowę. A ja wtedy nie mogłem tak od razu pozwolić sobie na aparat, to był spory wydatek. Do tej pory nic z tym nie zrobiłem. Fajnie, że w paru rzeczach mimo to udało się jednak zagrać [śmiech].
Mecenas Chyłka i Kordian „Zordon” Oryński, czyli Magdalena Cielecka i Filip Pławiak, w drugim sezonie serialu „Chyłka – kasacja”. (Fot. materiały prasowe)
Pamiętasz, kiedy doszedłeś do wniosku, że jednak się do tego nadajesz?
Zobaczyłem nagranie z zajęć, bardzo krótkie. Ćwiczenie – przed kamerą mówiliśmy sobie chyba tylko: „Kocham cię”. Zobaczyłem i zdałem sobie sprawę ze swoich błędów. Ale ta najważniejsza myśl była taka: „Nigdy nie zastanawiaj się, czy wyglądasz dobrze i jak się ustawić do kamery, po prostu graj”. Sprawdza się do dziś.
Jeszcze będąc w łódzkiej filmówce, zagrałeś u Jacka Bromskiego główną rolę w „Bilecie na Księżyc”. Sympatycznego chłopaka, idealistę i romantyka. A zaraz potem postać skrajnie różną w „Czerwonym pająku” Marcina Koszałki. To właśnie po tym filmie, jeżdżącym po świecie po filmowych festiwalach, „The Hollywood Reporter” porównał cię do Edwarda Nortona i Ryana Goslinga. Co myślisz o takim porównaniu?
Nie mogę się nie cieszyć, bo Norton to jeden z moich ulubionych aktorów. Nigdy nie przesadza, nie stara się za bardzo, gra w punkt. Wystarczy jedno jego spojrzenie i wiesz wszystko.
To skojarzenie z Nortonem bierze się, oczywiście, także z tego, że jesteście do siebie podobni fizycznie, ale największe wrażenie robi co innego. Delikatna uroda, chłopięca niewinność w zderzeniu z mrokiem granej postaci wypada wręcz diabolicznie.
Coś podobnego usłyszałem od Marcina Koszałki. Tym bardziej jestem mu wdzięczny, że to w ten sposób zobaczył. W scenariuszu główny bohater, z ciemnymi oczami i włosami, zupełnie mnie nie przypominał. I przychodzi na casting taki chłopak jak ja. Na szczęście Marcin doszedł do wniosku, że może to nawet lepiej, że to nie takie oczywiste, że nie widać po mnie całego tego zła, które potem widzimy na ekranie.
To prawda, że w tym filmie nie poznała cię własna rodzina?
Trochę się nawet przestraszyłem. Zaprosiłem ich na premierę „Czerwonego pająka” w Krakowie, ale sam nie mogłem tam być, akurat miałem zdjęcia do innego filmu, „Prostej historii o morderstwie” Arka Jakubika.
Liczyłem na jakiś odzew, jak im się podobało, co sądzą, a oni nic, cisza. Siostra zadzwoniła pierwsza. Powiedziała, że wracają właśnie z Krakowa do Katowic i od ponad godziny rozmawiają o tym, co widzieli. Że zobaczyli w kinie Filipa, jakiego nigdy nie poznali. Najlepszy komplement, jaki aktor może usłyszeć.
Powiedziałeś kiedyś, że wszystko przychodzi ci łatwo. Brzmi to trochę jak wyzwanie rzucone losowi.
Chodziło mi raczej o to, że łatwo się uczę i wiele rzeczy przychodzi mi bez wysiłku. Zawsze tak było. Pamiętam, jak w dzieciństwie nauczyłem się jeździć na motorze. Dzień przed egzaminem na kartę motorowerową. Raz byłem u kolegi, raz się tym motorem przejechałem, ułożyłem sobie to w głowie, jak zmieniać biegi i całą resztę, i zdałem bez problemu.
Zawsze uprawiałem dużo sportu, grałem w tenisa ziemnego, stołowego, byłem w reprezentacji siatkówki i piłki nożnej w szkole, ćwiczyłem karate, jeżdżę na nartach i konno. Sport dał mi dużą świadomość ciała, kontroluję je niemal w stu procentach, jestem go pewny. No i pamięć krótkotrwała. Szybko uczę się tekstu.
Ale lubię mieć pod górkę. Przy pierwszym filmie, w którym w ogóle wystąpiłem i zagrałem epizod, zorientowałem się, że jak reżyser nic nie mówi, to znaczy, że jest dobrze. To by się mniej więcej zgadzało. Ale jak mówi, że coś jest nie tak, to też dobrze. Lubię wiedzieć, na czym stoję.
Nie tak dawno skończyliśmy zdjęcia do filmu „Orzeł. Ostatni patrol” Jacka Bławuta. O polskim okręcie podwodnym, nadal nieodnalezionym. Część zdjęć powstawała w hali pod Warszawą. Zbudowano tam osobne moduły montowane na specjalnej platformie, która się poruszała. Jak w łodzi miał być przechył czy w pobliżu wybuchała mina, to platforma nami targała, trzymaliśmy się ścian, żeby nie upaść, niesamowite doświadczenie.
Jacek Bławut, jak to dokumentalista, jest wyczulony na prawdę. Było dużo prób i długo przychodził do nas i mówił: „No, powiem wam, chłopaki, że jesteśmy bardzo daleko. Nie wierzę w nic!”. Uwielbiam tak pracować [śmiech].
Aktorskie zwierzę.
Filmowe. Właśnie szykuję się do pierwszego spektaklu od siedmiu lat. W szkole lubiłem scenę, ale tak się złożyło, że nigdy nie złożyłem do żadnego teatru papierów, cały czas to odkładałem, bo coś robiłem. Teraz pojawiła się ciekawa propozycja – „Oszuści” w reżyserii Jana Englerta w Och-Teatrze. Nie mówię, że się stresuję, ale jestem podekscytowany.
Cały czas potrzebujesz adrenaliny i endorfin? Jest w tobie choć trochę spokoju?
Raczej jest. Potrafię spędzić ze sobą całkiem dużo czasu i ze sobą wytrzymać. No i potrafię nic nie robić. Lubię takie dni, kiedy nigdzie się nie ruszam.
Często jesteś umieszczany w rankingach najbardziej obiecujących młodych polskich aktorów. Mam poczucie, że to – używając sportowej terminologii – trochę taka liga juniorów. Nie irytuje cię czasem ten przymiotnik „młody” w tym właśnie kontekście?
Znam swoją wartość, wiem, w którym miejscu jestem. Ale też nie zapominam, jak robiąc pierwszy film, myślałem, że to już. Skoro udało mi się zdobyć taką rolę, to już zawsze w polskiej kinematografii będzie dla mnie miejsce. Dość szybko zrozumiałem, że wcale tak nie jest, że za każdym razem musisz coś udowodnić. Że potrafisz, umiesz, na coś zasługujesz. Jak się raz zagra źle, to łatwo wiele rzeczy przekreślić. Zdecydowanie łatwiej wszystko zepsuć niż utrzymać. Bardzo starannie wybieram role, z wielu rzeczy rezygnuję. Na razie mogę, nie mam dzieci, rodziny na utrzymaniu. Stać mnie na to, żeby coś odpuścić, najwyżej na parę miesięcy zacisnę pasa, przebiduję. Wielu aktorów nie może sobie pozwolić na taki luksus.
Nie jest mi trudno zrozumieć, że można zagrać w czymś tylko dla pieniędzy, ale jeśli ktoś mi mówi, że po przeczytaniu scenariusza nie spodziewał się, że film będzie aż tak zły, i teraz jest zaskoczony, że dostaje Węża [polski odpowiednik amerykańskich Złotych Malin, nagród dla najgorszych filmów i ról roku – przyp. red.], to mu nie wierzę. Bzdura.
Przekroczyłeś trzydziestkę. Co to dla ciebie znaczy?
Im dalej, tym chce się więcej, lepiej. Ostatnio zdałem sobie sprawę, że kiedyś, jak odbierałem telefon i słyszałem, że dostałem jakąś rolę, którą bardzo chciałem dostać, cieszyłem się jak dziecko. Nadal się cieszę, ale jest jednak inaczej. Może powinienem bardziej doceniać niektóre rzeczy?
Lubię powtarzać sobie, że się nie zmieniam. Ale faktycznie kilka osób na planie „Chyłki” po tym, jak wróciliśmy kręcić trzeci sezon, powiedziało mi: „Coś spoważniałeś”. Może to dobrze? Choć, szczerze mówiąc, mnie to trochę zaniepokoiło [śmiech].
Filip Pławiak rocznik 1989. Znany m.in. z ról w takich filmach, jak: „Czerwony pająk”, „Bilet na Księżyc”, „Wołyń”, „Listy do M. 3”, a także w serialach: „Nielegalni”, „Pakt” i „Chyłka”, której pierwszy i drugi sezon można oglądać na platformie Player. Trwają prace nad
sezonem trzecim.
Mecenas Chyłka i Kordian „Zordon” Oryński, czyli Magdalena Cielecka i Filip Pławiak, w drugim sezonie serialu „Chyłka – kasacja”.