O Tbilisi dzisiaj i przed laty, z którego jako mała dziewczynka wyjeżdżała na zawsze. O zadbanych londyńskich ogrodach, zatłoczonych lotniskach, ale przede wszystkim o sobie we wszystkich tych miejscach, które zostawiły w niej wyraźny ślad, opowiada Katie Melua.
Jak przestrzeń i architektura wpływają na nasze emocje?
Mam sporo dowodów na to, że wpływają znacząco. Pamiętam, jak dwa lata temu, z okazji 60. urodzin mojej mamy, polecieliśmy rodzinnie do Włoch. Spacerowałam po Lecce, mieście na krańcu obcasa włoskiego buta, wśród tych wszystkich łuków, kolumn i przepięknych budynków o ścianach w kolorze piasku. I nagle stanęłam naprzeciwko całkiem zwyczajnego, metalowego płotu z bramą. Był nieznośnie brzydki, a ten kontrast z pięknem wokół tym bardziej mnie uderzył. Poczułam się, jakby mnie wyrwano ze snu. Gwałtownie spadłam z nieba – bo obcowanie z pięknem wprowadza mnie w stan uniesienia – z powrotem na ziemię.
Zaczęłam naszą rozmowę od pytania, które było dla Ciebie, jak sama powtarzasz, inspiracją do nagrania najnowszej płyty. Słuchając jej, odtwarzałam sobie w głowie mapę miejsc, którą w gruncie rzeczy jest ten album. Skąd na przykład pomysł, żeby poświęcić jedną z piosenek pewnemu hotelowi w Tbilisi?
Wyemigrowałam z rodzicami z Gruzji jako ośmioletnia dziewczynka, ale zachowałam w pamięci niesamowity stosunek Gruzinów do sztuki. W stolicy patronami ulic są poeci i pisarze, niemal na każdym rogu jest niewielka galeria, na ogół w salonie albo garażu artysty, który tam mieszka i tworzy. Hotel Stamba wydał mi się uosobieniem tej gruzińskiej miłości do sztuki, która jest w nim obecna na każdym kroku. Skala i architektura tego budynku robi wrażenie [za klasyczną fasadą ukryty jest szkielet z surowego betonu – przyp. aut.], lobby cię zniewala, podnosisz głowę, a tam wiszą podwieszone stare maszyny tkackie, bo w czasach sowieckich mieściła się tu fabryka tekstyliów. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam rozmach i styl tego wnętrza, poczułam się dumna z moich gruzińskich korzeni. Wiesz, Gruzja to niewielkie państwo, Gruzinów jest zaledwie 4 miliony, żyjemy z przeszłością dawnej sowieckiej republiki i w cieniu wyzwania, jakim jest graniczenie z Rosją. Teraz zresztą to wyzwanie jest jeszcze większe. W Tbilisi wszędzie pełno przypominającej o nie tak przecież dawnej przeszłości architektury. I nagle powstaje coś tak pięknego, jak ten hotel.
Często bywasz w Tbilisi?
Przez ostatnie sześć lat dużo pracowałam w Gruzji, podróżowałam tam i z powrotem. Do nagrania mojej ósmej solowej płyty zaprosiłam gruzińską orkiestrę symfoniczną. Zresztą właśnie przy akustycznej wersji tego albumu poznaliśmy się z Simonem Goffem [skrzypkiem, kompozytorem i inżynierem dźwięku, nagrodzonym Grammy za ścieżkę dźwiękową do serialu „Czarnobyl” i filmu „Joker” – przyp. red.], z którym nagraliśmy najnowsze „Aerial Objects”.
Te ostatnie sześć lat to czas, w którym w Gruzji zaczęło się wreszcie dobrze dziać. Od mody, po targi sztuki, wszędzie czuć było artystyczny ferment. To był piękny czas, boję się, że teraz może się to zatrzymać, zobaczymy, jak się sprawy ułożą. Ale nie ukrywam, że mocno zaprząta mi to głowę.
Łącznikiem pomiędzy Tobą ośmiolatką i Tobą dziś, podróżującą pomiędzy Londynem a rodziną czy artystycznymi projektami w Gruzji, jest lotnisko Tbilisi. Jemu też poświęciłaś piosenkę. Jakie wspomnienia przywołuje to miejsce?
Architektonicznie nie jest spektakularne, ale we mnie uruchamia mnóstwo emocji. Jestem na nim bardzo często, a raczej bywałam przed nastaniem pandemii. Zresztą ta piosenka opowiada właśnie o tym, jak czujemy się na wszystkich lotniskach świata. O ich przejściowej roli. Te myśli o ludziach, których zostawiasz, kiedy wyjeżdżasz nie na wakacje, tylko „na zawsze”. Albo nawet to lotniskowe ciekawskie gapienie się na współpasażerów, którzy nie mają nic lepszego do roboty poza czekaniem. Ciekawie było przekuć to wszystko w piosenkę.
Simon Goff, z którym nagrałaś „Aerial Objects”, zdaje się podzielać Twoją fascynację lotniskami, uważa, że: „Z jednej strony są pełne nadziei i obietnic, ale też często przywodzą na myśl czyściec, gdzie można na dobre utknąć. Kiedy jesteś na lotnisku, to tak naprawdę nigdzie cię nie ma”.
Zgadzam się w stu procentach. Nie jesteś ani w piekle, ani w niebie. Raczej czekasz na podwózkę do nieba. (śmiech)
Najnowszy album Katie Melua „Aerial Objects” ukazał się na rynku 2 września. (Fot. materiały prasowe)
Jak dobrze pamiętasz siebie ośmioletnią na tbiliskim lotnisku, kiedy wyjeżdżaliście „na zawsze”?
Były lata 90., niezwykle ciężki dla Gruzji czas, gospodarka cienko przędła, nie było prądu, ciepłej wody… Zero szans na pracę, a już na pewno dla kobiet, które mogły jedynie siedzieć w domu. Dopiero dziś rozumiem, jakie to musiało być trudne dla mojej mamy i ciotek. Dziadkowie hodowali kury, więc chodziłam po jajka na śniadanie. Byliśmy więc szczęśliwi, ale bez perspektyw. Mój tata, lekarz, zarabiałby lepiej, gdyby pracował jako… taksówkarz. Jednak to właśnie dzięki temu, że jest lekarzem, mogliśmy się przeprowadzić, bo na Zachodzie jego zawód i kwalifikacje były poszukiwane i doceniane. Wielka Brytania zmieniła w życiu moim i mojej rodziny wszystko.
A kiedy miałaś 19 lat, sukces odniosła Twoja debiutancka płyta „Call Off the Search”, z kolei w wieku lat 21 po raz pierwszy zaśpiewałaś wielki przebój „Nine Million Bicycles”. W „Aerial Objects” – przyznajesz, że pracując nad tym albumem, przeglądałaś swoje stare pamiętniki – opowiadasz o syndromie ocalałej. Czym on w Twoim przypadku jest?
To taki trochę kac, ciągnący się za mną, dzieckiem imigrantem, któremu udało się odnieść sukces w branży muzycznej. Dopada mnie znienacka, odkąd wyjechaliśmy. My najpierw pojechaliśmy do Stambułu, gdzie po raz pierwszy zobaczyłam inny świat i uginające się od towarów sklepowe półki. Rodzice kupili mi wielką torbę słodyczy i kiedy wypakowywałam je na łóżku, byłam niezwykle szczęśliwa i potwornie smutna jednocześnie, bo nie mogłam się tym wszystkim podzielić z moją przyjaciółką Nino, która została w Tbilisi. Wtedy po raz pierwszy poczułam się okropnie winna. Jak widzisz, są to takie małe, ale wryte w pamięć doświadczenia.
Znalazłaś na te emocje jakieś antidotum?
Robię co mogę dla moich przyjaciół, spędzam z bliskimi tyle czasu, ile się da. Jestem dla nich. Ale oczywiście na przeszkodzie stoi wypchany kalendarz oraz to, że nie zawsze mogę im dać to, czego akurat najbardziej potrzebują. I tu automatyczne włącza się u mnie wyrzut sumienia.
Katie Melua: „Pytanie »kim jestem?« nie zajmuje mi głowy. Może powinno, ale tak nie jest”. (Fot. Sebastian Kite)
Udało Ci się ocalić kontakt z dawną przyjaciółką?
Tak. Nino mieszka teraz w Wiedniu, ma dwóch synków, spotykamy się przy okazji tras koncertowych.
A czy wspomniany syndrom ocalałej pomógł Ci w karierze, umocnił Cię na tyle, że dotarłaś do miejsca, w którym dziś jesteś?
Na pewno pomogła specyficzna mentalność imigranckiej rodziny. Starasz się aż za bardzo, dajesz z siebie wszystko na każdym kroku, żeby zasłużyć na ten – zbyt piękny, by był prawdziwy – świat wokół. To się objawiało na różne sposoby. Wyobraź sobie, że tuż po przeprowadzce mój tata jeździł samochodem niezwykle wolno, żeby za nic nie złamać przepisów i nie dostać mandatu.
Takie nastawienie to oczywiście pułapka. Przez ostatnie kilka lat największą pracę musiałam włożyć w to, żeby nauczyć się dawać sobie prawo do relaksu, skupiać się na pozytywach. I doceniać sukces. Bo można się do niego bardzo szybko przyzwyczaić, uznać za coś normalnego.
O, na przykład „Aerial Objects” nagrywaliśmy z Simonem w absolutnie niezwykłym londyńskim studiu, jego reżyserka była najbardziej cenioną w branży postacią, jaką w życiu spotkałam. Zresztą całe hiperprofesjonalne studio to było istne szaleństwo. Weszliśmy tam pierwszego dnia i szczęki nam opadły. A po dwóch dniach już nam znormalniało. Tak to działa. Poza tym sukces sam w sobie też jest trochę pułapką. Jeżeli robisz coś z całego serca i na dodatek ci to wychodzi, a wszyscy – czy to słuchacze, czy wytwórnia – chcą od ciebie więcej i więcej, łatwo się zapętlić. Nie masz chwili, by się zatrzymać i powiedzieć sobie: Wow! Patrz, co udało ci się dokonać, ciesz się tym. Może teraz dla odmiany zasługujesz na przerwę?
Zasłużona przerwa w Twoim zawodowym życiu została właściwie wymuszona. Nie ukrywasz, że masz za sobą załamanie nerwowe wynikające z przepracowania, a o tym, że w 2011 roku spędziłaś sześć tygodni w szpitalu, piszą nawet w Wikipedii.
I niech piszą, bardzo dobrze. Oczywiście nie jestem szczęśliwa, że przeszłam załamanie, ale też jestem poniekąd za nie wdzięczna. Sprawiło, że dzisiaj bardziej doceniam życie, to, że mogę pracować, że jestem zdrowa. Musiałam się pogodzić z własnymi ograniczeniami. No i zacząć doceniać to, co mam. A nie wciąż biec po więcej i więcej.
Podziwiam to, że artyści mają niesamowitą umiejętność przekuwania problemów w inspiracje. Bo przecież pisząc piosenki, bardziej niż o hotelach czy lotniskach opowiadasz tak naprawdę o sobie, o tym, jak Ty się w nich czujesz. Wytłumacz mi, dlaczego niebo jest tak inspirujące. „Chmury… latawce… ptaki… tęcze… człowiek z gwiazd… drzewa… liście… fajerwerki…” – śpiewasz w tytułowym utworze „Aerial Objects”.
To piosenka o tym, jak wielu artystów czerpie inspirację, patrząc w niebo. Jeśli raz to dostrzeżesz, nie możesz się od tej refleksji uwolnić. Od „Somewhere over the Rainbow” Judy Garland przez „Feeling Good” Niny Simon po „Starmana” Davida Bowiego. Słuchając tych utworów, zdajesz sobie sprawę, jak często motyw nieba przewija się w popkulturze i ile jest w tych chmurach, ptakach na niebie czy spadających liściach prawdy o nas samych. Kiedy to zauważyłam, nie mogłam się powstrzymać, żeby nie skomentować tego… w piosence. (śmiech) Zresztą to spostrzeżenie dotyczy każdego. Pomyśl – chcesz znaleźć odpowiedź na jakieś trudne pytanie, to gdzie patrzysz? W niebo albo w sufit. (śmiech)
Podróż, w którą zabierasz nas na najnowszym albumie, rozpoczyna się na lotnisku, a kończy wśród przyrody i pszczół. Brytyjczycy mówią o sobie, że są narodem ogrodników. Podzielasz tę pasję?
Uwielbiam w Brytyjczykach ich miłość do natury i do ogrodów. Mieszkam koło pięknego londyńskiego parku i z tego, co zauważyłam, tamtejszy zespół ogrodników jest jak mała armia!
Widzisz jakąś różnicę pomiędzy Katie Meluą w Londynie a Katie Meluą w Tbilisi?
Jestem taka sama niezależnie od szerokości geograficznej, ale w tym, że jestem z Gruzinką mieszkającą w Wielkiej Brytanii, najbardziej podoba mi się to, że obie te nacje mogę obserwować w jakimś sensie z zewnątrz. W Gruzji mówią mi, że jestem bardzo brytyjska, a w Londynie – że gruzińska. Dzięki temu doceniam rzeczy, których miejscowi nie dostrzegają, uznają za normalne. Na tym się skupiam. Pytanie „kim jestem?” nie zajmuje mi głowy. Może powinno, ale tak nie jest.
A jak chcesz porządnie przekląć, w którym języku to robisz?
Po angielsku. Chociaż są rzeczy, które potrafię wyrazić tylko po gruzińsku.