Supermanka. Śpiewała, że jest kamieniem i skałą. I że się podnosi jak Feniks z popiołów. Kayah nie ustaje w poszukiwaniach. Właśnie przygotowała nowy projekt muzyczny z Transoriental Orchestra – pieśni żydowskie śpiewane w wielu językach.
Jerozolima czy Tel Awiw?
Uwielbiam kolorowy, otwarty na wszystkich Tel Awiw, jego rozrywkę i kulturę, plaże, pyszne wina i najlepsze jedzenie na świecie. Za każdym razem truchleję, kiedy słyszę o zawirowaniach politycznych, działaniach wojennych, konfliktach... Znam tamtejszych ludzi, wiem, jacy są otwarci, spragnieni pokoju, zażegnania wiszącej w powietrzu groźby. Jerozolima jest piękna, na pewno trzeba raz w życiu ją zobaczyć, ale trochę przytłacza mnie jej religijna atmosfera.
Czym więc jest kabała w twoim życiu?
Pracą duchową. To, że akurat jej narzędziami są litery hebrajskie, a korzenie sięgają żydowskiego mistycyzmu, nie znaczy, że ma coś wspólnego z religią. Od 1921 roku, kiedy w Izraelu powstało Kabbalah Centre, a już na pewno od chwili, kiedy liderami są Rav i Karen Berg, nauka jest dostępna dla wszystkich niezależnie od narodowości, wyznania czy rasy. Co więcej, daje wolność wyznaniową swoim studentom.
Kiedy odnalazłaś dla siebie kabałę?
Jak trwoga, to do Boga. Sześć lat temu podejrzewano u mnie białaczkę. Zaczęłam szukać pomocy wszędzie. Sięgałam także po niekonwencjonalne metody, szeptuchy, bioenergoterapię itd. Próbowałam zrozumieć, dlaczego ja. Dlaczego teraz, co to znaczy? Potrzebowałam duchowego wsparcia. Dotąd żadna z nauk, religii czy filozofii nie była w stanie do mnie dotrzeć w pełni. Zawsze wierzyłam, że nasza fizyczność jest manifestacją świata niewidzialnego, zatem swojego uzdrowienia szukałam także na poziomie duchowym. Poznałam termin czerwonej nitki i energii złego oka, a więc negatywnej siły zazdrości i zawiści. Nie miałam nic do stracenia. Napisałam do londyńskiego Centrum Kabały. Właśnie wysyłali nauczyciela do Polski. Spotkałam się z nim i tak już zostało. Jedną z podstaw nauk kabały jest umiejętność dzielenia się z innymi i globalna odpowiedzialność. Dzięki kabale poznałam wspaniałych ludzi, którzy opowiadali mi swoje historie. Zobaczyłam, jak ta nauka zmieniła ich życie, że dzięki niej umieją panować nad swoimi reakcjami, osądami, że po prostu wygodniej żyją.
Co znaczy żyć wygodniej?
To znaczy żyć świadomie. Nie obwiniając nikogo, nie godząc się na postawę ofiary, tylko w pełni biorąc odpowiedzialność za wszystko. Wiedzieć, że co wyślesz, otrzymasz. Wiedząc, że nic w przyrodzie nie ginie, dwa razy zastanowię się nad swoją reakcją czy osądem. Nie znaczy to, że całkiem udało mi się okiełznać temperament i już nie popełniam błędów.
Zdobywanie tej świadomości to długi proces?
Och, nie ma końca. Bo czy jest limit bycia lepszym? Praca nad sobą jest ciężka, wyniki przypominają sinusoidę. Bywamy leniwi, także duchowo, wygodni, nasze ego nieraz okazuje się silniejsze. Przyswoiłam sobie elementarne prawa rządzące tym światem, które są tak oczywiste, ale nieraz łatwiej nam je omijać, jakbyśmy wierzyli, że konsekwencja naszych wyborów nas ominie i jakoś się nam upiecze. Nauczyciel powiedział: „Nie wierz we wszystko, co mówię, tylko wypróbuj to na sobie”. Wypróbowałam i podziałało. Co więcej – wyzdrowiałam.
Nie poddałaś się leczeniu, farmakologii?
Nie. Po prostu choroba poszła, tak jak przyszła. Wierzę, że Bóg zsyła lekarstwo, zanim ześle chorobę.
Co było twoim lekarstwem?
Może duchowość, której w ogóle nie poświęcałam czasu, goniąc za karierą, dobrami materialnymi, pragnieniem bycia akceptowaną, kochaną, pożądaną, a nie pragnieniem rozdawania miłości i dzielenia się... Choroba była pierwszym impulsem do nawiązania kontaktu. Ordynator z instytutu hematologii stwierdziła definitywnie, że to nie białaczka, ale że też nie wiadomo, co to jest. Niby-obiecująca diagnoza, ale wciąż wielka niewiadoma. Zrozumiałam, że źródłem mojej choroby musi być coś więcej niż fizyczność. Musiałam widocznie zaniedbać duszę.
Komu dziękowałaś, wiedząc, że choroby już nie ma?
Zawsze trzeba dziękować Bogu. Ideałem jest wstawać codziennie rano i dziękować za to, że się wstaje. Wdzięczność i docenianie powinny towarzyszyć nam już od śniadania. Jak wszystkich dotyczą mnie problemy codzienności, zdarzają mi się wpadki i dołki. Jak każdy potrafię pogrążyć się w chaosie, zwątpieniach. Czasem wracają moje głupie skorpiońskie cechy – podejrzliwość, czarnowidztwo, knucie. Uświadomienie sobie tego jest sygnałem, że się oddalam od wiedzy, którą zdobyłam. Ale Skorpion ma też mnóstwo pozytywnych cech: wierność, lojalność, namiętność. To, że mam taką konstelację gwiazd, dodaje mi waleczności. Niepowodzenia mnie nie załamują. Uwielbiam wyzwania i nie tchórzę w ich obliczu. Staram się walczyć z tym, czego nie lubię u siebie, co utrudnia innym życie ze mną.
Co dzieje się, kiedy przychodzą zwątpienia?
Mam mądrych przyjaciół. Poza nielicznymi podłymi wyjątkami mam ogromne szczęście do ludzi. I nie mówię tylko o tych z wielkimi nazwiskami, jak Czesław Niemen, Grzesiek Ciechowski, Edyta Bartosiewicz i inne postaci z górnej półki, które miałam zaszczyt poznać. Nieraz dziwi mnie ten zaszczyt, przecież ja tylko śpiewam piosenki. Spotykam też mnóstwo fantastycznych ludzi, o których można powiedzieć – zwykli śmiertelnicy, ale te kontakty są dla mnie bardzo ważne. Szczególnie kiedy i we mnie widzą przede wszystkim człowieka.
Grzegorz Ciechowski nadal pozostaje dla ciebie punktem odniesienia?
Był fantastycznym artystą, miał szalone wizje, ale ja pamiętam głównie przyjaciela. Mam w pamięci sceny i stop-klatki. Siedzę w wynajmowanym mieszkanku na Jana Pawła II, właśnie udało mi się napisać piosenkę, dzwonię do Grzesia. Mówi: „Słuchaj, nie śpiewaj przez telefon, przyjedź”. Mieszkał na Puławskiej za wyścigami, wydawało mi się, że to bardzo daleko, a nigdy nie miałam pieniędzy na taksówkę. Mówił: „Nic się nie martw, zamów, ja zapłacę”. Potem nocna sesja muzyczna. Albo śpiewam mu nieśmiało piosenkę „Jak liść”. Grzesiek mówi: „Wykonasz ją na koncercie Republiki”. „Nie, Grzesiek, nie rób mi tego”. „Usiądziesz do fortepianu”. „Błagam cię, umrę ze wstydu”. No i zagrałam, i nie umarłam. Pamiętam bardziej od jego piosenek czy wywiadów fakt, że był dowcipny, szalony i serdeczny. Czesława Niemena też tak wspominam. W domu, zaplątanego w kable od licznych instrumentów, trochę malkontenta, bardzo wymagającego od siebie i innych, namawiającego mnie na wegetariańskie gołąbki. Pierwszy raz je jadłam. Dostałam od Czesława i jego żony Małgosi zabytkową łyżeczkę do cukiernicy. Codziennie nią wsypuję cukier do kawy. I co dzień o nich myślę. Cóż, muzyka jest ważna. Życie jest ważniejsze.
Dla ciebie muzyka nie jest celem samym w sobie?
Jest środkiem wyrazu. Czasem wydaje mi się, że artystycznie już chyba wszystko powiedziałam. Aż nagle, przechodząc obok fortepianu, kiedy się tego nie spodziewam, jakaś siła mnie przy nim sadza, zaczynam grać, zaskakiwać siebie. Dlatego nie poddaję się presji rynku. Nie zamierzam wydawać płyt co roku. Bardzo poważnie traktuję to, co robię, bo wierzę w prawdę. By coś napisać, muszę coś przeżyć. Potem muszę nabrać do tego dystansu, znaleźć właściwe słowa, by to nazwać. To wymaga czasu.
Na tegorocznym festiwalu Warszawa Singera zaśpiewałaś zupełnie nowy program, rozwibrowany, w wielu językach, sięgnęłaś również do muzyki Żydów sefardyjskich, przemierzałaś tymi utworami i świat, i historię, śpiewałaś na nowo utwory grane przed setkami lat. Czekam, aż wydasz ten program na płycie. Uciekasz od popu?
Współczesny pop mnie męczy, nie ma w nim kompozycji, melodii, piosenki budowane są na dwóch dźwiękach. Teksty są coraz rzadziej o czymś. Od lat w domu słucham jazzu, muzyki etnicznej i klasyki. Klasyka daje mi poczucie totalnej harmonii. Słucham Bacha i od razu siedzę inaczej, bardziej elegancko, ładniej jem, ładniej się wysławiam. Harmonia i krystaliczność tej muzyki jest natychmiast obecna w całym domu. A kiedy chcę pochuliganić, wybieram jazz z jego improwizacjami. Muzykę etniczną uwielbiam od dziecka. Najpierw fascynowała mnie muzyka afrykańska, później indyjska. Był taki czas w moim życiu, że królowała w nim tylko muzyka brazylijska, która zresztą zaraziła mnie miłością do Brazylii. Etno pozwala mi na iluzję podróży, którą mogę przeżyć, siedząc w domu, w kapciach. Muzyka powinna służyć wyższym celom, uniesieniom, refleksjom, ale może też koić. W czasie wczesnego macierzyństwa i półrocznej depresji poporodowej słuchałam tylko płyt Cesarii Evory, utrzymywały mnie przy życiu. Tak boleśnie śpiewała, że wydawało się, że mogę dzielić z nią swoje cierpienie. Powiedziałam jej to później, po jednym z jej koncertów w Warszawie, jeszcze zanim nagrałyśmy nasz duet.
W którym momencie odkryłaś Cesarię Evorę?
Na rok przed poczęciem mojego syna odkryłam soundtrack do filmu „Underground” i muzykę Gorana Bregovicia. Była tam piosenka „Ausencia”, która zrobiła na mnie ogromne wrażenie swoją melancholią, goryczą. Fascynowała mnie oszczędna i nietypowa aranżacja, ale i piękny nasycony smutkiem głos. Nie znałam kobiety, do której należał. Któregoś dnia byłam gościem w radiowej Trójce, u Marka Niedźwieckiego. Wychodząc, zajrzałam do jego magicznej walizeczki pełnej płyt. Na wierzchu leżała płyta o intrygującej okładce – pani o kreolskiej urodzie, z niezłym zezem, z jednym bardzo długim paznokciem podpartej ręki. Zapytałam kto to. Marek zdziwił się, że nie znam. To była Cesaria. Już od jej pierwszej płyty wiedziałam, że jej muzyka jest mi bardzo bliska i droga. Nie sądziłam, że poznam ją osobiście i że jeszcze zaśpiewa ze mną wspólnie moją kompozycję. Według jej zespołu bardzo „tamtejszą” zresztą. Cesaria miała bardzo ciężkie życie. To uwiarygadnia jej smutek w piosenkach. To nie jest tylko szansonistka, która śpiewa utwór. Tak samo jest z Edytą Bartosiewicz. Jej piosenki, jej interpretacje są poruszające, bo są prawdziwe.
Kiedy Edyta przerwała karierę, próbowałaś jej pomóc?
Zaprosiłam Edytę jako gościa specjalnego na mój koncert przed Stingiem. Wzruszające było, jak ludzie ją przyjęli. Miałam dreszcze. To taka zdolna artystka, bardzo głęboki człowiek, być może zbyt głęboki, bo dzisiejsze czasy i przemysł muzyczny spłycają potrzeby. Niektórym artystom z prawdziwego zdarzenia trudno jest się z tym pogodzić.
Zaskoczyło mnie, że pierwsza książka, którą czytałaś, to „Pokój na poddaszu”. To też była pierwsza książka Henryki Krzywonos. Napisała o niej: „Jest to książka, która przypominała trochę moje dzieciństwo. Wtedy myślałam sobie, że nie jestem sama na tym świecie, co ma tak źle. Są inne dzieci, które mają gorzej, bo ich mama umiera. Pamiętam, jak mocno przeżywałam z tymi dziećmi te wszystkie upokorzenia, i było łatwiej (nie byłam sama)”. Mogłabyś się pod tym podpisać?
Absolutnie. Myślę tak samo. Drugą książką, która była dla mnie ważna w tamtym czasie, była „Mała księżniczka” o dziewczynce posiadającej wszystko, bogatego ojca, piękne sukienki, lalki... Nagle po zaginięciu ojca została zdegradowana do roli sprzątaczki. Świat, który był dla niej dotąd taki łaskawy, okazał się interesowny, okrutny. Ta opowieść uczy dzieci, że nic nie jest stałe, że trzeba doceniać to, co się ma, bo można to szybko stracić, ale też uczy, że można odmienić swój los pracą, wiarą, siłą charakteru. Uwielbiałam te książki. Doskonale umiałam się wcielić w sytuacje bohaterów. Dziękuję Bogu, że poznałam smak biedy, samotności, wielkiego rozczarowania, nawet najbliższymi. Bardzo przeżyłam mój wieloletni konflikt z ojcem, jego nieustanną krytykę, rozwód z mamą itd. Ale nauczyłam się wybaczać. Dzisiaj umiem być empatyczna, mam łatwość wchodzenia w cudze buty. Ludzie to wyczuwają. Opowiadają mi bardzo intymne historie, jakby mi dozgonnie ufali. A ja się cieszę, bo chociaż żyję bardzo ciekawym życiem, to żyję jednym życiem, a dzięki tym opowieściom poznaję wiele losów, które między innymi potrafią być dla mnie wspaniałą inspiracją do tekstów.
Wybaczyłaś ojcu, bo do tego dorosłaś?
Myślałam: „OK, nie jestem już dziewczynką, która potrzebuje ojca, jego autorytetu, uczucia, opieki”. Teraz już mogę wybaczyć, bo jestem dorosła i mocno stoję na nogach. Tymczasem odkryłam, że zwyczajnie go kocham. Parę lat temu do głowy by mi to nie przyszło. Wszyscy dorastamy do umiejętności wybaczania, do bezwarunkowej miłości. Odrabiamy zaległe lekcje. Dochodzimy do zaskakujących wniosków. Zresztą mój tata też dojrzewa do tego, żeby przyjrzeć się swojemu życiu. Poza mną ma jeszcze dwie córki. Ostatnio powiedział mi, że chyba nigdy nie dorósł do roli ojca. „Do roli dziadka też nie” – zażartowałam.
Powiedziałaś kiedyś, że wybrałaś drogę muzyczną jemu na złość. Nie wierzył w ciebie?
Mój ojciec bardzo mnie krytykował. Ma ogromnie cyniczną naturę. Nie jest łatwym człowiekiem, ale i w życiu łatwo nie miał. Nie wiem, czy naprawdę we mnie nie wierzył, czy sam miał ze sobą problemy. Był bardzo utalentowanym człowiekiem, któremu system w tym kraju podciął skrzydła. Za granicą był cenionym naukowcem, elektronikiem, tutaj był popychadłem. Jego frustracje wynikały z bezsilności. Narastała w nim agresja, którą najłatwiej było wyładować na najbliższych.
Mama osłaniała?
Była bardzo dzielna. Kiedy ojciec nas zostawił i wyjechał z Polski, musiała walczyć o nasze bardzo skromne życie w stanie wojennym. Ojciec poinformował nas, że będzie miał drugie dziecko. Miałam 11 lat. Była we mnie naturalna reakcja totalnej negacji i agresji. Mama mówiła: „Słuchaj, to dziecko ci nic nie zawiniło, proszę, odrzuć co złe od siebie”. Miała klasę. Do dzisiaj nie ma w niej za grosz zawiści, złości, nawet jeżeli coś się dzieje kosztem jej życia. Jest otwartą, serdeczną osobą. Któregoś dnia odwiedziły mnie obie siostry ze swoją matką, też już po rozwodzie z moim ojcem, i wszystkie pięć, stojąc w naszej kuchni, zrobiłyśmy sobie zdjęcie i wysłałyśmy ojcu. Musiał mieć niezłą minę.
Masz kontakt z siostrami?
Oczywiście. W ostatnią Wielkanoc mama, ciocia, ja, mój syn i mój mężczyzna byliśmy gośćmi Eriki, byłej żony mojego ojca. Była też cała jej rodzina. Gościem był nawet mój ojciec, a sałatki podawał mu obecny partner mojej macochy. Być może komuś wydaje się to dziwne, ale ja wolę taki miły bałagan niż wrogi porządek.
Moje stosunki z byłym mężem i jego wspaniałą kobietą są równie przyjazne, też jestem do nich zapraszana i vice versa. Emocje wygasają. A jeżeli było się z kimś naprawdę, to poza namiętnościami musiała być też przyjaźń. Przecież coś musiało być w tym człowieku, co mnie do niego ciągnęło – fascynacja życiową filozofią, charakterem, talentem, ciepłem, wyobraźnią. To zostaje poza wszelką fizycznością.
Kiedy w domu było źle, radość znajdowałaś u dziadków?
Białystok, gdzie mieszkali, to są moje wspaniałe wspomnienia. Wszystko było na spowolnionych obrotach. Sąsiadki potrafiły pół dnia gadać przez płot. Poza tym bardzo mi odpowiadała wielokulturowość. W sąsiedztwie mieszkali Cyganie, bardzo mnie lubili, traktowali jak swoją. Bawiłam się z ich dziećmi. Zaszczepili we mnie miłość do odmienności, szacunek dla innych kultur. Białystok dawał wolność, której nie miałam w Warszawie. Jako sześcioletnia dziewczynka ganiałam całe dnie po sadach, łąkach, ulicach i tylko wpadałam umorusana po pajdę chleba z musztardą, po czym biegłam dalej. Miałam swoje życie po prostu. Wszyscy idealizujemy świat dzieciństwa, bo widzieliśmy go czystym sercem.
Pogodziłaś się z tym, że na miejscu sadu pełnego jabłek wyrosły bloki?
Pogodziłam się, bo byłam świadkiem, jak dziadkowie zostali w te bloki „wsadzeni”. Okna, za którymi mieszkali, też mi się z nimi kojarzą. O wiele większą wyrwę w sercu mam po starym Białymstoku, który niszczeje. Z dzielnicy Bojary zostało już kilka przecznic, parę domków. To mnie boli, bo to znaczny fragment historii tego miasta, jego społeczności, mojej historii. Z drugiej strony Białystok się zmienia, staje się europejski. Ulica Lipowa tętni życiem. Nad miastem góruje kościół św. Rocha, jest biały, wygląda jak meczet. Uwielbiałam od dziecka to imię, Roch. Zastanawiałam się, kim był ten święty. Nie wiedziałam jeszcze wtedy, że za jego sprawą dokonywały się cudowne uzdrowienia i że jest patronem zwierząt domowych. Kiedy dowiedziałam się, że będę miała syna, długo zastanawiałam się, jakie mu nadać imię. W rodzinie mojego męża była tradycja imion na literę „R”. Roch, Roszek, Groszek – zdrabniałam. Z naszym obco brzmiącym nazwiskiem nie gryzie się to imię, jest oryginalne, ale nie pretensjonalne. Strzał w dziesiątkę.
W swoim synu widzisz siebie?
To bardzo świadomy chłopiec, świetny obserwator. Też ciągle gdzieś biega i niełatwo jest mi go nakłonić do skupienia. Kiedy widzę, jak opiekuje się zwierzętami, które sceny na filmach go poruszają, jak bardzo jest wrażliwy, to widzę siebie. Kiedy jednak odnajduję w nim ogromną wiarę we własne możliwości, optymizm i otwartość na radość, jaką niesie życie i świat, wydaje mi się, że jest bliżej osobowości ojca. To osobowość króla życia, ale nie w negatywnym znaczeniu tego słowa. Wierzy, że świat niesie samo dobro, że nie ma rzeczy niemożliwych, odrzuca kompleksy i poczucie niskiej wartości. Mam nadzieję, że to zwiastuje szczęście.
A ty czujesz się królową życia?
Czuję się szczęściarą, bo robię to, co lubię. Śpiewam, mam fantastyczne zespoły, z którymi gram liczne koncerty, jestem twarzą i ambasadorem marki kosmetycznej, mam firmę fonograficzną Kayax promującą bardzo utalentowanych artystów, fantastycznych współpracowników...
Dzięki pracy, życiowym wyborom spotykam mnóstwo ludzi, podróżuję, cały czas chłonę. Zawsze marzyłam o tym, żeby mieć dom z ogrodem. Mam, i to niejeden. Wszyscy moi bliscy są zdrowi, nawet moja ukochana kotka, która ma 24 lata, wciąż jest ze mną. Odnalazłam miłość. Ale czy jestem królową życia? Wciąż boję się świata i ludzi. Na wszystkich zdjęciach z dzieciństwa mam głowę pochyloną, jakbym spodziewała się ciosu. Mój syn ma zawsze głowę podniesioną wysoko…
Jak ta dziewczynka z fotografii wyobrażała sobie przyszłość?
Cha, cha, miałam w planach być 18-letnią blond pięknością w Nowym Jorku! Poważnie! Marzyłam jak inne dziewczynki. Śpiewałam do spłuczki w łazience, bo wyglądała jak mikrofon. W łazience była superakustyka. Grałam na tenisowej rakiecie, udając, że to gitara. Kratkowana tapeta u dziadków była wielotysięczną widownią. Wyginałam się przed lustrem do „Papai” Uli Dudziak, udając, że to śpiewam ja. Skąd mogłam wiedzieć, że tak intensywne marzenia mogą się spełnić?
Ile trzeba przejść, żeby podnieść głowę?
Nie mówmy o upadku, tylko o powstaniu. Bo to jest prawdziwe zwycięstwo. Upadek nie jest wstydem.
Od kiedy masz podniesioną głowę?
Mam głowę podniesioną na scenie, na sesjach zdjęciowych. W codziennym życiu często spoglądam w dół, czasem, aby zobaczyć, jak wysoko stoję, a czasem, by wiedzieć, po czym stąpam. Poza tym jestem trochę malkontentem. „Kubuś Puchatek” daje taki przekrój osobowości, w którym każdy może znaleźć swojego odpowiednika. Jestem Kłapouchym. Tylko czy muszę z tym walczyć?
Kayah wokalistka, autorka tekstów, kompozytorka, współwłaścicielka firmy fonograficznej Kayax (wydała właśnie debiutancką płytę Skubasa „Wilczełyko”). Nagrała albumy: „Kamień”, „Zebra”, „Kayah i Bregović”, „Jaka ja Kayah”, „Stereotyp”, „The Best & The Rest”, „MTV Unplugged”, „Skała”, „Kayah & Royal Quartet”.