W Hollywood odżyła moda na kino terrorystyczne. W najbardziej widowiskowej produkcji tego typu od lat, północnokoreański terrorysta przypuszcza atak na Biały Dom, biorąc do niewoli amerykańskiego prezydenta.
Film Antoine’a Fuqui przywodzi na myśl takie klasyki gatunku, jak „Twierdza”, „Liberator” czy „Szklana pułapka 3”.
Chodzi w zasadzie o to samo: Ameryka pada ofiarą terrorystycznego ataku, zamachowcy grożą użyciem broni masowego rażenia, a jedyną osobą, która może ten bałagan pozamiatać jest – a jakże - były agent federalny i znakomicie wyszkolony żołnierz, który przypadkiem znajduje się w pobliżu.
Tutaj jest podobnie. W pierwszych scenach na Waszyngton uderzają terroryści z Korei Północnej. W spektakularnym ataku, do którego wykorzystują m.in. olbrzymi bombowiec, arsenał broni palnej i… opancerzone śmieciarki, zamachowcy przedostają się do Białego Domu, zabijają prezydencką ochronę, a jego samego, wraz z połową sztabu, biorą do niewoli. Gdy dowiaduje się o tym były szef prezydenckiej ochrony, natychmiast wkracza do akcji.
Dziś takich filmów już się nie kręci. A przynajmniej jeszcze niedawno się ich nie kręciło, bo w obliczu ciągłych napięć na półwyspie koreańskim czy niedawnego zamachu w Bostonie temat znów stał się aktualny. Kilkanaście lat temu, gdy kino tego typu było szczególnie popularne, wytworzył się nawet pewien bezwzględnie przestrzegany, fabularny schemat: w pierwszym akcie terroryści przejmowali absolutną kontrolę, w drugim zaś łupnia spuszczał im bohater-zabijaka. Trzeciego już na ogół nie było. Dlatego, gdy grany przez Gerarda Butlera bohater zaczyna robić porządki w szeregach wroga, nie ma przebacz.
„Olimp w ogniu” to trwający dwie godziny akt hollywoodzkiej masturbacji, na który składa się wszystko, co najgorsze (a zarazem najlepsze!) w kinie sensacyjnym lat 90.: patos, heroizm i patriotyczna duma. Antoine Fuqua – niegdyś autor bardzo dobrego „Dnia próby” – z minuty na minutę grzęźnie więc w odmętach widowiskowej tandety, ale jest to tandeta dobrej próby – porządnie wyreżyserowana, obsadzona rasowymi aktorami (oprócz Butlera, są tu m.in. Aaron Eckhart, Dylan McDermott czy Morgan Freeman), odpowiednio rozbuchana, momentami wręcz absurdalna.
A choć próżno szukać tu pastiszowego zacięcia, to Fuqua przekracza granicę głupoty i dobrego smaku świadomie i bez wstydu. To po prostu kolejny dumny blockbuster, który – cytując bohaterów „Złota pustyni” – chce oślepić nas blaskiem amerykańskiego słońca.
Bo tak naprawdę w „Olimpie…” nie chodzi o spektakularne potyczki czy zawiłą fabułę. Liczy się podbudowujący przekaz. To, w jaki sposób główny bohater wykańcza kolejnych przeciwników, ma znaczenie drugorzędne. Ważniejsze są te sceny, w których Ameryka, nawet będąc na klęczkach, potrafi pokazać swemu oprawcy środkowy palec. Nie dziwi więc, gdy w jednej ze nich torturowana pani wiceprezydent (Melissa Leo), miast podać swoim oprawcom nuklearne kody, wypluwa w ich stronę soczyste „Fuck you”.