Po niedługim pobycie w Polsce, odwiedzinach u przyjaciół i rodziny, wyruszyłam w kolejny etap mojego tułania się po świecie. Przyjechałam do Budapesztu, który prawdopodobnie będzie moim domem przez najbliższe pół roku.
Z lotniska odebrał mnie Wolfgang, dyrektor i właściciel Art Quarter Budapest – instytucji, która gości mnie na Węgrzech. Wolfgang jest Niemcem. Zamieszkał tutaj blisko trzydzieści lat temu i od tej pory niezmiennie uważa, że Budapeszt jest najwspanialszym miejscem na Ziemi.
Przez całą drogę z lotniska opowiadał mi o swoich doświadczeniach życia w obcym kraju. Wspominał swoje pierwsze lata w komunistycznych Węgrzech, gdzie zamieszkał jako student i tłumaczył, jak to się stało, że postanowił tu zostać. Mówił o uczeniu się języka, swoich relacjach z Węgrami, różnicach kulturowych i polityce. Nie szczędził mi opowieści o wadach mieszkania tutaj, za każdym razem jednak wspominał - dla przeciwwagi - o kilku zaletach.
Słuchając jego wywodu na temat Węgier, przyglądałam się miastu zza okna samochodu. Mijaliśmy rowerzystów pędzących slalomem między samochodami, kawiarniane ogródki pełne gości zajadających spóźniony lunch, skwerki i trawniki pokryte ludźmi wygrzewającymi się na słońcu i kwitnące na każdym rogu bzy. Do tego upał, wspaniała architektura i połyskujący w słońcu Dunaj. To wszystko jako ilustracja opowieści Wolfganga sprawiło, że po czterdziestu minutach spędzonych w samochodzie na trasie lotnisko-Buda byłam już zarażona miłością do Węgier.
Choć jeszcze kilka godzin wcześniej, z lekko skwaszoną miną, znowu opuszczałam Warszawę, teraz gotowa byłam twierdzić, że w lepsze dla siebie miejsce nie mogłam trafić.