Jesteśmy zalewani poradami, dokąd podróżować. Mało kto mówi nam, dlaczego i jak to robić – ubolewa filozof i pisarz Alain de Botton. Spróbujemy to naprawić.
Artykuł archiwalny
Co nas ciągnie w świat? Odpowiedzi jest zapewne tyle, ile odpowiadających. – Ja podróżuję dla relaksu, pełnego odstresowania. Najlepiej tam, gdzie moja komórka nie ma zasięgu i nikt nie ściągnie mnie do pracy, a różnica czasu sprawia, że kontakt jest utrudniony – mówi Bartek, prawnik z międzynarodowej korporacji. – Podróżuję, żeby poznawać świat, inne kultury, dać się im zainspirować, czasem – żeby uciec od prozy życia codziennego, zapomnieć o problemach, odpocząć. Podróże mogą też ugruntować koleżeństwo, przyjaźnie, związki... – mówi Asia, księgowa z Warszawy. Zgadza się z nią Katarzyna, dziennikarka, mama Antka i Szymona: – Podróżuję, bo lubię poznawać świat, oglądać nowe miejsca, poszerzać swoje horyzonty. Podróżowanie daje mi namiastkę wolności, nie jestem wtedy przywiązana do jednego miejsca. Nie jest ważne, dokąd jadę, liczy się sama podróż i to, czego doświadczam w jej trakcie.
Justyna, mama dwuletniej Anielki, mówi, że podróżuje, żeby odpocząć od codzienności i później z chęcią do niej wrócić, zachwycić się nowymi miejscami i smakami. Joanna, nauczycielka angielskiego z Krakowa, dodaje: – Żeby przeżyć coś niezwykłego, zdystansować się, pooddychać innym powietrzem, sprawdzić się w nowych okolicznościach przyrody.
O to, co kryje się za tymi potrzebami, postanowiłam spytać psychoterapeutkę Ewę Chalimoniuk.
Co nas gna w świat?
Pierwszy powód to naturalna ciekawość świata i ludzi. Jeśli mamy zapewnioną podstawową potrzebę: bezpieczeństwa, czyli mamy bliską więź przynajmniej z jedną osobą, i wierzymy, że damy sobie w życiu radę, zaczynamy odczuwać chęć eksplorowania otoczenia. Wyjeżdżamy też bardzo często po to, by o siebie zadbać. Na przykład osoba, która wraz z nadejściem zimy jest w stanie obniżonego nastroju, postanawia wyjechać do kraju, w którym jest duże nasłonecznienie. I bardzo dobrze, że ładuje swoje wewnętrzne akumulatory, by chronić się przed depresją. Inni jadą tysiące kilometrów od domu, bo wiedzą, że gdyby pojechali na działkę pod miastem, toby nie odpoczęli. Nie oderwaliby się od gotowania i sprzątania, nie mówiąc już o tym, że gdyby zadzwonił telefon z pracy, to pewnie by go odebrali, co oznaczałoby koniec beztroskiego urlopu.
Podróżujemy, by na chwilę zapomnieć o swoim życiu?
Raczej po to, by złapać do niego dystans. Każdy powinien ustalić, jak daleko i w jakim towarzystwie musi wyjechać, żeby choć na chwilę przestać myśleć o swoich problemach. Głównie jednak podróżujemy po to, by wzbogacać się o nowe doświadczenia, rozwijać swoją wiedzę, poznawać inne miejsca, ludzi. Każdy kraj ma swój smak i zapach. Dzięki temu ożywia nasze zmysły i otwiera na nowe. Ale ważny jest też kontekst.
To samo wino pite w Grecji smakuje wyśmienicie, ale po powrocie do Polski – jakby traciło smak. Bo ono było osadzone TAM.
Czasem jednak w świat gna nas chęć ucieczki. Chcemy być daleko, bo tu, gdzie jesteśmy, nie potrafimy być w pełni sobą i robić tego, na co mamy ochotę. Mogłabym mnożyć opowieści o różnych osobach, które ze wstydu czy poczucia lęku przed oceną, brakiem akceptacji, odrzuceniem nie potrafiłyby pokazać jakiegoś aspektu siebie czy realizować jakichś skrytych potrzeb, gdyby nie wyjechały. Często te obawy są tylko w ich głowach, ale skutecznie hamują spontaniczność.
Na przykład młoda dziewczyna, która w swojej rodzinnej miejscowości nie potrafi być do końca naturalna w kwestiach seksu, bo boi się oceny rodziny, kiedy gdzieś wyjedzie, nagle się przeistacza, jest kokieteryjna, okazuje zainteresowanie mężczyznami. Często pokonuje w sobie wtedy barierę, otwiera się na jakąś znajomość i udaje jej się zaznać czegoś, czego wcześniej się obawiała. To, co w sobie odkryła na wyjeździe, może wprowadzić w życie po powrocie, jeśli się odważy. Najczęstszym powodem ucieczkowych wyjazdów jest jednak to, że ludzie siebie nie akceptują, nie mają na siebie zgody, nie są zadowoleni ze swojego życia. I podejmują podróż w nadziei, że w innym miejscu będzie inaczej. I to raczej jest złudne.
Bo nie jesteśmy w stanie uwolnić się od swojego „ja”?
Właśnie. Dlatego osoby, które nie mają zgody na siebie, nie zdobędą jej nagle w innym miejscu. Podróże mogą nas zmieniać i kształtować na zasadzie nowych inspiracji, ale nie zadziała to raczej w przypadku osoby wiecznie z siebie niezadowolonej. Ona najpierw musi dojść do ładu ze sobą. Wiedzieć, co chce zmienić, co przewartościować, i włożyć sporo wysiłku w dokonanie zmian. Wielkie metamorfozy podczas wyjazdów się zdarzają, ale są to bardzo jednostkowe przypadki – dzieje się coś, co zmusza do innego podejścia do siebie, ludzi i życia.
Czy z każdej podróży nie wracamy jednak trochę inni?
Podróż może rozwijać i wzbogacać, jeśli mamy oczy i serce otwarte na to, co dzieje się dookoła i wewnątrz nas. Ale czy nas odmienia? Może się tak zdarzyć, ale często są to zmiany krótkotrwałe i powierzchowne. Słyszałam opowieści ludzi, którzy dopiero po tym, jak wyjechali do Afryki czy Indii, przekonali się, że można być szczęśliwym bez tego balastu konsumpcyjnego, jaki mamy w Europie. Po powrocie zaczęli sobie zadawać pytania: „Po co ja tak gonię? Po co mi te wszystkie gadżety?”. Ich pole świadomości się rozszerzyło i byli w stanie – jedni na krócej, inni na dłużej – coś zmienić w swoim życiu.
Podczas wyjazdu lepiej poznajemy siebie, ale też chyba towarzyszy podróży?
To prawda, wspólna podróż to doświadczenie, które pozwala sprawdzić, jak ze sobą współpracujemy, czym się różnimy, a co nas łączy, jak pokonujemy kryzysy. To cenne zwłaszcza dla zakochanych. W trakcie takiego urlopu dowiadujemy się nawzajem, o której godzinie lubimy chodzić spać, jeśli nie musimy rano wstawać do pracy, co lubimy jeść, jak spędzać czas, czy mamy podobne zainteresowania. Czy on poniesie mi plecak, jak będę zmęczona, czy ona nie będzie marudziła podczas podejścia pod stromą górę. Czy będziemy chcieli być ze sobą przez cały czas, ale też potrafili być osobno. Oczywiście, jest to sprawdzian ze wspólnego życia w dość specyficznych warunkach, ale potrafi wiele o nas powiedzieć. Trzeba jednak pamiętać, że codzienne życie to nie urlop. Bywa, że parom dobrze się układa, gdy są na wspólnym wyjeździe, a na co dzień im nie wychodzi.
Niektórzy wyjeżdżają z założenia w specyficzne miejsca: na trekking, spływ kajakowy albo biorą plecak i w drogę…
Być może stoi za tym potrzeba przekonania się, jak to jest żyć tu i teraz, nie myśląc o jutrze. Mam ze sobą plecak i los pokaże, gdzie dziś przenocuję, jak dam radę. Inni wybierają wyjazdy ekstremalne, bo potrzebują dużej dawki adrenaliny. Co prawda mogliby zapewnić ją sobie na miejscu, ale może próbowali już wszystkiego i pragną doświadczyć czegoś nowego?
Podróże spełniają naszą potrzebę głębokich doznań. A głębokim doznaniem może być też kontemplacja wodospadu, obrazu w muzeum czy wspólnie oglądanego zachodu słońca. Rzadko mamy czas na zatrzymanie się i zachwyt nad światem. Podróże, niezależnie od tego, czy jedziemy na działkę, czy nad Wielki Kanion, dają możliwość doświadczania rzeczywistości na nowo.
A dlaczego, gdy podziwiamy majestatyczne góry czy bezkresne morza, zamiast strachu czujemy spokój?
Góry i morze są czymś stałym, odwiecznym – samym swoim istnieniem zaświadczają o stałości i ciągłości życia na ziemi, w kontekście naszej kruchości i przemijania. Ale musimy być gotowi na tę lekcję, na to przeżycie. Siedzę naprzeciwko wielkiej góry, patrzę na jej potęgę i zdaję sobie sprawę z własnej „małości”, i od razu łapię właściwe proporcje tego, kim ja właściwie jestem. Mogę z tego czerpać oparcie i poczucie bezpieczeństwa, bo ta góra mi nie zagraża, pokazuje, że jest coś większego niż ja, co było, trwa teraz i prawdopodobnie będzie, gdy mnie już zabraknie. Dla wielu osób podobnym przeżyciem jest doświadczenie obcowania z piramidami w Egipcie czy katakumbami w Rzymie – zdają sobie sprawę z tego, że są kolejnym ogniwem w cywilizacji, że wieki temu ludzie – podobnie jak my – żyli, czuli i myśleli, i tworzyli wspaniałe dzieła, które przetrwały do dzisiaj. Wszystko zależy od tego, jakie znaczenie nadamy temu przeżyciu i jak je zapamiętamy.
Xavier de Maistre, mało znany autor, opisał w 1790 r. podróż po swojej sypialni („Voyage autour de ma chambre”). Czy podróżnikiem można być, nawet nie opuszczając swojego pokoju?
Jak najbardziej. Kwintesencją bycia podróżnikiem jest pewien stan umysłu, który można nazwać uważnością. Gdy stykamy się z czymś nowym, nasza wrażliwość nagle się wyostrza i wszystko zachwyca: krajobrazy, zachody słońca. Chłoniemy nowe smaki i zapachy. Gdy jednak oglądamy czy kosztujemy je po raz dziesiąty, zaczynają tracić swoją wyjątkowość. Super by było, gdybyśmy mogli część tej uważności, jaką mamy w podróży, zachować na co dzień. Żebyśmy zauważali ludzi, a nie patrzyli na nich przez pryzmat swoich przyzwyczajeń, wyobrażeń czy projekcji. Mam jednak wątpliwości, czy realne jest bycie cały czas „tu i teraz”, nawet jak się ćwiczy medytację. Postulowałabym raczej, by co jakiś czas sprawdzać, czy się nie zapędziliśmy, nie zagubiliśmy, czy nie przestaliśmy widzieć bliskich takimi, jakimi są. Wtedy może się przydać właśnie podróż w głąb siebie.
Mamy szczęście, że w Polsce jest tak urozmaicony krajobraz i póki co mamy jeszcze cztery pory roku. Zwłaszcza wiosną i jesienią każdy poranek potrafi różnić się od kolejnego – wczoraj drzewa były nagie, a dziś już się zielenią. Natura uczy w ten piękny sposób, jak być uważnym na to, co dzieje się wokół. Co roku z zachwytem doświadczamy pierwszej w sezonie kąpieli w jeziorze, smaku pierwszych truskawek, widoku pierwszych kasztanów na ziemi. Tak ożywczo działają też podróże.
Może dlatego tak ciężko się z nich wraca?
Nie zawsze, zależy, jak nam tam było. Czy wracamy z ulgą, czy już tam się nabyliśmy, czy stęskniliśmy się za tym, co zostawiliśmy na miejscu. A może podróż była za krótka i czujemy, że przydałby się jeszcze tydzień. Być może mamy świadomość, że to było takie chwilowe oderwanie od życia, i trudniej teraz będzie powrócić do kieratu praca – dom. Wtedy rzeczywiście tęsknimy za tym, co za sobą zostawiamy.
Dla wielu ludzi o wiele trudniejszy niż powrót jest wyjazd: nie bez powodu jest wtedy tyle kłótni i nerwów w domu. Każda zmiana potrzebuje czasu, nawet ta radosna. To naturalne. Dwie nasze sprzeczne potrzeby: bezpieczeństwa i eksploracji, sprawiają, że kiedy wyjeżdżamy, tęsknimy za tym naszym portem: mężem, żoną, matką, kotem, ale nie w taki sposób, by to nam zakłócało radość; a gdy wracamy, tęsknimy za separacją, autonomią, wolnością, której doświadczyliśmy w podróży. Jeżeli dobrze zarządzamy jednym i drugim, czyli nie przywiązujemy się zanadto i nie uciekamy – to żyjemy pełnią.