1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Styl Życia
  4. >
  5. Z miasta na wieś – marzenia a rzeczywistość

Z miasta na wieś – marzenia a rzeczywistość

Marcin Wójcik, autor książki „Gęsiego. Z miasta na wieś” (Fot. Mateusz Skwarczek/Agencja Wyborcza.pl)
Marcin Wójcik, autor książki „Gęsiego. Z miasta na wieś” (Fot. Mateusz Skwarczek/Agencja Wyborcza.pl)
Wiele osób marzy o tym, aby wynieść się z krzykliwego miasta na spokojną wieś. Takie marzenia wracają do nas zwłaszcza po kilkudniowym pobycie na łonie natury. Warto wówczas przeczytać relacje ludzi, którzy to marzenie urzeczywistnili, na przykład sięgnąć po książkę Marcina Wójcika „Gęsiego. Z miasta na wieś”, której fragment publikujemy.

W obejściu Marcina Wójcika nigdy nie jest nudno. Podobnie jak w kolejnych odsłonach jego wiejskiej kroniki, którą przeplata opowieściami o innych ludziach, którzy tak jak on zamieszkali na wsi. Są tu reportaże o tych, którzy przenieśli się z Paryża na Warmię i hodują owce, o tych, których dusi smród z wielkich ferm, o tych, którzy budują mikrodomki, o tych, którzy prowadzą salon piękności dla krów, czy też zastanawiają się na forum internetowym, ile partnerek powinien mieć zdrowy perlik. „Gęsiego” to ciepła i pełna dystansu opowieść dla mieszczuchów fantazjujących o życiu za miastem oraz mieszkańców wsi, którzy dzięki lekturze książki Marcina Wójcika mogą zobaczyć swój świat w zupełnie nowym świetle.

Marcin Wójcik, autor książki „Gęsiego. Z miasta na wieś” (Fot. Mateusz Skwarczek/Agencja Wyborcza.pl) Marcin Wójcik, autor książki „Gęsiego. Z miasta na wieś” (Fot. Mateusz Skwarczek/Agencja Wyborcza.pl)

Fragment książki Marcina Wójcika „Gęsiego. Z miasta na wieś”, wydawnictwo Agora

Początek

Kupiłem dom między Bugiem a Narwią, na skraju puszczy, na Kurpiach Białych – miejscowi mówią „u zajęcy”, bo w łąkach, daleko od sąsiadów. W komplecie obora, stodoła, ziemianka, sad, pięć hektarów ziemi w jednym kawałku i stado myszy zdziwionych, że ktoś tu się pojawił. Przez rok nie miałem odwagi powiedzieć rodzicom, że wróciłem do chłopskich korzeni. Zdradziły mnie gęsi. Ale o tym później.

Przyjechałem zobaczyć siedlisko wiosną. Dom wydawał się smutny i szary jak kupa popiołu.

– Pan się nie martwi, przez wieś mają zrobić asfalt. Wójt obiecał, że wyleje do grudnia – powiedziała właścicielka, patrząc na moje zakurzone buty.

Kiedyś hodowano tu krowy, świnie, kury. Był czas, że gospodarze tuczyli gęsi, by potem sprzedać już ubite na Bazarze Różyckiego w Warszawie. Przed Bożym Narodzeniem szły jak świeże bułeczki. Ale to czasy mięsa na kartki.

Zwiedzanie zaczęliśmy od obory, podzielonej na kilka pomieszczeń, każde z oddzielnym wejściem. Pajęczyny w drzwiach zdradzały, że dawno nikt tędy nie przechodził. W największym pomieszczeniu mieszkały kiedyś krowy, ze ścian zwisały zardzewiałe łańcuchy do uwięzi, a spróchniałe pale i deski to pewnie pozostałość po żłobach. Właścicielka chodziła po dawnych legowiskach i przed każdym jej krokiem rozbiegały się myszy. Szukając schronienia, nurkowały w ściółce, której nikt przez lata nie wyrzucał. Jako cierpiący na nieuleczalną mysią fobię chyba po raz pierwszy w życiu nie byłem bardziej przerażony niż myszy.

Wyszliśmy z obory w stronę murowanej stodoły. Jej wielki cień padał na podwórko. Kiedyś były w niej słoma, siano, wozy drabiniaste. Teraz stała niemal pusta, w zasiekach leżały resztki słomy, pozostałość po dawnym życiu gospodarstwa, tak dawnym, że wystarczyło jej dotknąć, by wzbiła się chmura kurzu. Podobnie jak w oborze czuć tu było zapach mysiej obecności.

A dom zostawiliśmy na deser. Podpiwniczony, parterowy, z 1979 roku. W centrum przedpokój obity plastikową boazerią, z niego wejście do łazienki, kuchni i dwóch pokoi; trzeci, przechodni, łączył kuchnię z salonem.

Dom był zbyt szczery jak na pierwsze spotkanie: zapadające się podłogi, wilgoć na ścianach, spróchniałe okna, nieczynna łazienka, bo szambo „zamuliło” i rdza przeżarła rurę odpływową, przez co zawartość rury kapała w piwnicy, tworząc rdzawą kałużę. Na ścianach wisiały wyblakłe od słońca obrazy świętych i popularny kiedyś krzyż ze świecącym nocą Chrystusem – miałem ochotę pomodlić się do niego, by mnie oświecił i odwiódł od pomysłu kupna siedliska.

Ale dom miał coś w sobie. Słońce i łąki wchodziły do środka przez pozbawione firanek okna; do kuchni wchodził stary sad; kaflowy piec kuchenny za każdym razem, gdy się na niego spojrzało, mówił na zachętę: „Ugotuję ci rosół w mroźne dni”. Mówił też salon: „Pod oknem postawisz stół dla gości, przy drzwiach zrobisz kominek”. Sypialnia, do której wchodził orzech włoski, również przemawiała: „Postawisz wielkie łóżko. Takiej wielkości jak twój mały pokój w bloku”. Zachęcał nawet strych zawalony starymi kołyskami, kołowrotkami do przędzenia wełny, żeliwnymi bańkami na mleko, zeszytami szkolnymi z lat osiemdziesiątych; była tam też tekturowa walizka z wytartą rączką – znak, że ktoś często podróżował i wracał na swoje Kurpie Białe. Na strychu najgłośniej przemówiły pożółkłe książki porozrzucane po kątach: Gospodarski chów kur z 1962 roku, Intensywna uprawa ziemniaków z 1972, Ulepszajmy nasze obory z 1976, Uprawa warzyw pod szkłem i folią z 1979, Zofia Dzięgielewska radzi młodym gospodyniom z 1990.

Poszliśmy zobaczyć ziemię. Obchodząc jej granice, poczułem w nogach, co to jest pięć hektarów. Łąki na północnej stronie kończą się lasem, na południowej niewielką rzeką Strugą, która jest dopływem wielkiej Narwi. Kiedy staliśmy nad brzegiem Strugi, akurat przepływała ławica ryb, doskonale widoczna w przezroczystej wodzie. Rzeczka nie była głęboka – zapewne przez żeremia bobrów powyżej.

– Rzeka również byłaby moja? – zapytałem nieśmiało właścicielkę, wpatrzony w ławicę, która wiła się w miejscu.

– Uważaliśmy ją za swoją. Tam dalej jest kładka. Sąsiad przegania krowy na pastwisko. Mieliśmy podobną. Szło przejechać wozem drabiniastym. Chłopaki chodzili tędy do szkoły.

No i na miedzach stały dęby. Naliczyłem pięć. Dwa najstarsze chyba pamiętają powstanie styczniowe, kiedy te ziemie wchodziły w skład Królestwa Polskiego. Tu niedaleko, w Sieczychach, nadal stoi dąb, na którym Rosjanie wieszali powstańców ukrywających się na pobliskich Pulwach. Czasu zapisanego w pniach moich dębów nie da się objąć uściskiem jednego człowieka. Gdyby potrafiły mówić, opowiedziałyby o Kurpiach, którzy żyli w Puszczy Białej, wybierali miód z dziupli, polowali, robili z łyka lipowego buty, na które mówili „kurpsie”. A nazwa Puszcza Biała pochodzi od bielących się wydm piaskowych.

Właścicielka od dawna już tu nie mieszkała, kilkanaście lat wcześniej przeniosła się bliżej stacji PKP. Wychowała na gospodarstwie trzech synów. Sama, bo mąż zmarł, kiedy najmłodszy miał osiem miesięcy. Rano wstawała do zwierząt i dzieci, później biegła do pracy, wracała po południu i znowu zwierzęta i dzieci. Nawet dojście na przystanek autobusowy było wyzwaniem – piaszczysta droga i odległość. Skrót prowadził przez łąki.

– Chłopaki, jak jeździli do szkół średnich, to szli przez łąki w gumowcach. W torbie mieli czyste buty, zmieniali na przystanku, gumowce zostawiali za przystankiem. Nie oni jedni.

Opowiadała o świecie, który przeminął: swoim dzieciństwie, rodzicach, braciach. Powiedziała, że oddałaby wiele, żeby móc wrócić na ojcowiznę. Liczyła na to, że któryś z synów będzie chciał się osiedlić na ziemi dziadków, ale wybrali Warszawę.

Myśląc o przeprowadzce na wieś, nie brałem pod uwagę zmiany zawodu. Nie zamierzałem utrzymywać się z rolnictwa, od początku chciałem łączyć wieś z tym, co robiłem do tej pory. Reportaże do gazety mogę pisać przy biurku z widokiem na łąki zamiast przy biurku z widokiem na ulicę, bez możliwości otwarcia okna po dziewiątej, bo hałas stawał się nieznośny. Chciałem być blisko stolicy z powodu ogromnego sentymentu, jaki mam do Warszawy. W ciągu godziny dojeżdżałbym do jej granic i ta bliskość była jednym z kryteriów przy poszukiwaniu siedliska. Chciałem mieszkać pięknie jak na Mazurach, a zarazem blisko Warszawy.

Tego miejsca szukałem przez trzy lata. Przez ten czas odwiedziłem kilkanaście innych siedlisk.

Pod Garwolinem bałem się bliskości elektrowni w Kozienicach.

Pod Ciechanowem stały w rzędach kosmiczne kurniki.

Pod Pułtuskiem nie było gminnej drogi dojazdowej do działki i musiałbym liczyć, że właściciel drogi nadal będzie miły.

Pod Siedlcami znowu zobaczyłem kurniki.

Pod Węgrowem pejzaż psuły wiatraki.

Pod Mińskiem miała powstać autostrada.

Pod Sochaczewem zbyt blisko pędziły pociągi Warszawa – Berlin.

Pod Długosiodłem wszystko było idealne.

Od tego dnia moje warszawskie mieszkanie stało się ciasne. Balkon, który wydawał się duży, skurczył się, a widok na drzewo otoczone biurowcami uświadamiał mi ograniczenia. Życie w mieście to jednak życie w betonie, sztuczna wyspa oddzielona murem od piękna i zjawisk przyrody. Takie myśli przychodziły do mnie za sprawą nowego punktu odniesienia. Wracało też przekonanie, chociaż przepędzane: „Muszę kupić siedlisko pod Długosiodłem”. Pieniądze na kupno mogłem mieć ze sprzedaży mieszkania. Musiałem tylko rozstać się z wymarzonym M2, blisko kawiarń na Saskiej Kępie, parku Skaryszewskiego, domów przyjaciół. Z jednej strony ciągnęło mnie na wieś, z drugiej smutno mi się robiło na myśl o porzuceniu miasta, które do tej pory było dla mnie wszystkim.

Marcin Wójcik, autor książki „Gęsiego. Z miasta na wieś” (Fot. Mateusz Skwarczek/Agencja Wyborcza.pl) Marcin Wójcik, autor książki „Gęsiego. Z miasta na wieś” (Fot. Mateusz Skwarczek/Agencja Wyborcza.pl)

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze